Krzyk rozpaczy

Andrzej Białas

Jesteśmy po długiej debacie o reformie nauki. Ustawa uchwalona. Oczywiście kompromis nie zadowala nikogo, ale życie idzie dalej i trzeba się jakoś zmierzyć z nową sytuacją. W tym kontekście warto przypomnieć wileńską anegdotę powtarzaną często przez profesora Henryka Niewodniczańskiego: „Każde nowe zarządzenie jest jak rozpalony piec: dotkniesz palcem i się sparzysz. Ale za jakiś czas to i gołym tyłkiem siądziesz, i nic ci się nie stanie”. Myślę, że większość rozsądnych ludzi tak właśnie podejdzie do sprawy. Na początku dużo pracy dostaną senaty i inne organy uczelni, by przygotować nowe statuty i zarządzenia, a także przeprowadzić reorganizację. Po początkowym zamieszaniu – wbrew nadziejom reformatorów i wbrew obawom przeciwników – ustawa zapewne niewiele zmieni. Znacznie ważniejsze są rozporządzenia wykonawcze, które faktycznie rozstrzygną, jak będzie wyglądało codzienne życie uczelni i instytutów badawczych.

Najbardziej brzemienne w skutki stanie się określenie zasad oceny jednostek naukowych, bo to oceny właśnie zdecydują nie tylko o ich finansowaniu, ale również o podstawowych uprawnieniach. System ocen będzie więc kluczowy dla osiągnięcia postulowanego celu reformy, którym jest – o ile dobrze pamiętam – podniesienie poziomu naszych uczelni i naszej nauki.

W tym miejscu należy zrobić ważne rozróżnienie. Określenie „poziom nauki” może bowiem oznaczać dwie różne rzeczy. Albo chodzi nam o to, aby polska nauka wnosiła istotny wkład do nauki światowej, albo o to, jak prezentuje się w światowych rankingach.

Na czym nam najbardziej zależy?

Te dwa aspekty, wiadomo, są ze sobą powiązane, ale jednak nie tożsame, i strategia uzyskania dobrych wyników musi się różnić. Wobec tego powstaje pytanie: na czym nam najbardziej zależy? Dla mnie sprawa jest oczywista: to meritum jest najważniejsze, a dobra pozycja w rankingach winna być konsekwencją dobrych wyników w oryginalnych badaniach. Czyli priorytetem jest uzyskanie jak najlepszych rezultatów i autentycznych, wybitnych dokonań. Rankingi są sprawą ważną, ale jednak drugorzędną. Zdaję sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie jest to pogląd podzielany przez większość naszego środowiska, a już na pewno nie przez kierownictwo resortu nauki i polityków generalnie. Są oni bowiem, z oczywistych powodów, zainteresowani jak najszybszym osiągnięciem wyników, które można przedstawić szerokiej publiczności, z natury rzeczy niezdolnej do ocenienia istotnej wartości prac badawczych. Natomiast uzyskanie solidnej pozycji w nauce światowej wymaga długich lat ciężkiej pracy i odpowiedniego finansowania.

Jeżeli więc nie chcemy się skupiać przede wszystkim na rankingach, to staje się oczywiste, że trzeba przede wszystkim zadbać o to, aby jak najwięcej ocen było merytorycznych, a oceny „automatyczne”, wynikające z algorytmów, trzeba traktować jak zło konieczne, od którego co prawda nie da się całkiem uciec, ale którego skutki należy minimalizować.

Co jednak znajdujemy w propozycjach przedstawionych ostatnio przez ministerstwo? Zajmę się tylko jednym: oceną publikacji naukowych. Już w uzasadnieniu czytamy, że przyjęto podstawową zasadę: publikacja jest warta tyle, ile jest warte czasopismo lub wydawnictwo, w którym została opublikowana. To teza, którą bardzo trudno uzasadnić, a dla mnie po prostu szalona, ale nie chcę się nad tym zatrzymywać (pisał o tym obszerniej prof. Andrzej Kajetan Wróblewski w 435. numerze „PAUzy Akademickiej”). Co gorsza, wprowadzono jedno uniwersalne kryterium klasyfikacji czasopism. TAKIE SAMO DLA WSZYSTKICH DZIEDZIN NAUKI! Po prostu włos się jeży. Przez całe lata wszystkie środowiska, dosłownie wszyscy zajmujący się tymi sprawami, wskazywali, że koniecznie trzeba zróżnicować sposób oceny w zależności od dyscypliny. Każda ma wszak inne kryteria, inne priorytety i inne zasady działania, niepoddające się jednolitym regułom. Uniwersalne podejście, klasyfikacja według jednej zasady, w sposób oczywisty po prostu nie może dobrze działać. Prowadzi to do patologii i nadużyć.

Zamiast myśleć lub zapytać

Jednak opracowanie osobnych kryteriów dla różnych dyscyplin to kolosalna praca, którą muszą wykonać fachowcy. Nie można tego zadania zostawić prawnikom i urzędnikom w ministerstwie, bo przecież nie są oni w stanie poznać dokładnie specyfiki tak różnorodnych dziedzin jak fizyka, filologia czy biologia. Krótko mówiąc, cała operacja wymaga poważnego namysłu i powinna być poddana możliwie szerokiej konsultacji, aby mogli rozważyć ją specjaliści z różnych dziedzin nauki. To wszystko wymaga czasu i oczywiście środków. Tymczasem ministerstwo nauki po rozesłaniu projektu z początkiem sierpnia wyznaczyło termin odpowiedzi na… 16 sierpnia! Trudno to zakwalifikować inaczej jak kpinę z ludzi.

Nie miałem oczywiście czasu ani nawet ochoty przeczytać dokładnie wszystkich projektów. Ale już pobieżne spojrzenie np. na proponowaną klasyfikację czasopism może u fizyka wywołać apopleksję. Dwa przykłady, które nadesłał mi jeden z moich byłych uczniów: (i) sławna publikacja o odkryciu fal grawitacyjnych, która obiegła cały świat i została odznaczona niemal natychmiast nagrodą Nobla (2017), będzie sklasyfikowana w drugiej lub trzeciej kategorii (opublikowano ją w dwóch różnych czasopismach); (ii) w fizyce wysokich energii i w astrofizyce w latach 2016-2018 opublikowano 71 prac, które uzyskały już ponad 200 cytowań. Spośród nich tylko 5% jest w pierwszej kategorii, a około 60% w trzeciej kategorii lub niżej. Wystarczy?

Gdy ten tekst zostanie opublikowany, będzie już po wszystkim. Nie ma co liczyć na opamiętanie. To tylko krzyk rozpaczy. Rozpaczy starego człowieka, który ze smutkiem widzi, jak po raz kolejny dobre chęci, zaangażowanie i ciężka praca wielu ludzi zostają zmarnowane, ponieważ komuś wygodniej jest tworzyć kolejne dokumenty zamiast myśleć lub choćby zapytać.

Ponieważ jednak świat nie skończy się w 2018 roku, dobrze jest w miarę spokojnie zastanowić się co dalej. W końcu kiedyś przyjdą nowi ludzie i warto zostawić im ślad po naszych doświadczeniach. Naturalnie nie mam recepty na stworzenie systemu idealnego ani uniwersalnego. Na tym grzesznym świecie takich po prostu nie ma. Akceptując więc z rezygnacją, że od nieszczęsnych algorytmów i punktozy całkiem skutecznej ucieczki nie ma, można pomyśleć, jak choćby zminimalizować ich skutki. Wydaje mi się, że widzę taką możliwość. Leży ona jednak do tego stopnia w poprzek wszystkiego, co wymyślono i co stosowano do tej pory, że mam sporo wątpliwości, czy zamiast o niej mówić, nie należałoby się raczej zastosować do znanej mądrości ludowej: gdy trzech ci mówi, żeś pijany, idź, połóż się spać. Skoro jednak papier wszystko przyjmie, ośmielam się poddać pod rozwagę szanownych czytelników tę dość radykalną propozycję. Tu konieczne zastrzeżenie – nie należy traktować jej jako uniwersalnego panaceum, dobrego dla wszystkich. Powtórzę raz jeszcze: każda dziedzina nauki winna wypracować swój system oceny. Mam wrażenie, że moja propozycja byłaby dobra dla fizyków. Ale kto wie, może zainteresuje też innych badaczy.

Zminimalizujemy szaleństwa punktozy

Projekt składa się z dwóch elementów. Po pierwsze należy utworzyć listę czasopism i wydawnictw akceptowanych przez środowisko. Czyli lista ma być ustalana nie poprzez taki czy inny ranking, tylko przez zespół ekspertów z danej dyscypliny. W fizyce muszą to być czasopisma o zasięgu międzynarodowym. Winna być w miarę szeroka, wyeliminować z niej należy jedynie wydawnictwa i czasopisma „zbójeckie”, czyli takie, które publikują po prostu wszystko, zazwyczaj za pieniądze. Liczba takich wydawnictw i czasopism rośnie, wskutek czego zjawisko to zaczyna być w niektórych dziedzinach nauki prawdziwą plagą i trzeba z nim bezwzględnie walczyć. Akurat w fizyce łatwo je zresztą zidentyfikować. Pozostałe, „przyzwoite” czasopisma i wydawnictwa, przestrzegające podstawowych zasad edytorskich, mają prawo na liście się znaleźć. I teraz punt drugi, wiem że kontrowersyjny: wszystkie publikacje umieszczone w wydawnictwach z tej listy winny być klasyfikowane tak samo, bez różnicowania liczbą przyznanych punktów. W ten sposób zminimalizujemy szaleństwa punktozy zarówno po stronie wydawców, jak i uczonych. (Zdaję sobie sprawę, że lepiej byłoby oceniać je indywidualnie, ale mam wrażenie, że to nierealne, ze względu na ich ogromną liczbę. Może udałoby się ewentualnie powołać zespół ekspertów, aby dodatkowo nagradzać publikacje wyjątkowe, wybitne). I jeszcze ważny bonus: tak radykalny krok unieważni wszystkie „potępieńcze swary” o to, które czasopismo jest lepsze, które gorsze i o ile punktów. Problem z natury rzeczy nierozstrzygalny, a wzbudzający wielkie emocje, najczęściej niemerytoryczne.

Przeciwnicy tej propozycji powiedzą: jak to? Praca opublikowana w prestiżowym czasopiśmie ma być oceniana tak samo jak w czasopiśmie „pierwszym lepszym”, które ma gorsze finansowanie, nie tak dobry marketing, a i szybkość publikacji pozostawia co nieco do życzenia? Odpowiem: a dlaczego nie? To jest kwestia wyboru autora i nikomu nic do tego. Naprawdę dobra praca lub książka przebije się nawet z podrzędnego czasopisma czy wydawnictwa. Nędznej pracy nic nie pomoże, nawet publikacja w „Nature”. Jest na to wiele przykładów. Chociaż przyznaję – publikacja w „Nature” doda punktów w międzynarodowym rankingu. I tu znowu wracamy do podstawowego problemu: czy naszą ambicją winno być tworzenie wartościowych wyników, czy pogoń za wątpliwą sławą wynikającą z „osiągnięcia”, jakim jest opublikowanie wyniku w prestiżowym miejscu?

Wszyscy jesteśmy narcyzami

O ile mogę zrozumieć młodego człowieka, stawiającego pierwsze kroki w badaniach, że jest dumny z opublikowania pracy w „prestiżowym” czasopiśmie, to z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że nawet niektórzy wybitni przedstawiciele naszego świata nauki, mający autentyczne dokonania, wydają się być uwiedzeni „sukcesem”, jaki daje im opublikowanie pracy w „Nature”. Wydawałoby się, że właśnie ci ludzie – mający za sobą naprawdę poważne wyniki – powinni być nieczuli na tak mało znaczące „osiągnięcia”. Cóż, najwyraźniej wszyscy jesteśmy narcyzami i słabość ta nie omija nawet największych.

Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy, który wydaje mi się ważny. System, który „punktuje” czasopisma i wydawnictwa według „list rankingowych”, jest bardzo krzywdzący dla polskich czasopism naukowych, które – nawet te mające długą tradycję, sięgającą lat dwudziestych ubiegłego stulecia i reprezentujące całkiem dobry poziom – ustępują parametrami najbardziej znanym wydawnictwom zagranicznym. Składa się na to wiele przyczyn. Przede wszystkim oczywiście finansowanie i związane z tym możliwości marketingowe. Ale równie ważny, a może nawet ważniejszy, jest właśnie wpływ obowiązującego w Polsce systemu ocen. Powoduje on niemal całkowite wykluczenie polskich autorów z publikowania w polskich czasopismach, które w ten sposób są pozbawione podstawowego źródła dobrych i bardzo dobrych prac. A mogłyby być przecież prawdziwą wizytówką polskiej nauki, jak np. „The Physical Review” jest wizytówką fizyki amerykańskiej albo tak jak przed wojną wizytówką polskiej matematyki były polskie czasopisma matematyczne. Ale taka możliwość ewidentnie wykracza poza horyzont i aspiracje zarówno naszych polityków, jak i – niestety – luminarzy polskiej nauki.

Nie mam więc złudzeń. To propozycja bez szans. Nawet dla fizyków. Nasze przyzwyczajenia ciągną nas w dół. Nasze ambicje też, jak widać, niewysokie. Smutne to, ale trudno, trzeba się pogodzić z rzeczywistością. Pozostaje mi tylko złożyć nieśmiałą prośbę: gdy za parę lat skonstatowana zostanie dalsza degradacja poziomu polskiej nauki, bardzo proszę pamiętać o moim głosie sprzeciwu, wołającym samotnie na puszczy.

Nadzieja jednak, jak wiadomo, umiera ostatnia, a kropla drąży skałę nie siłą, lecz częstym padaniem. Stosując się więc do rady Leszka Kołakowskiego, trąbię najgłośniej jak potrafię. Może jakiś cud się stanie.

Prof. dr hab. Andrzej Białas , fizyk, Uniwersytet Jagielloński