Fishermeni znad Wisły
Zgadzają się co do tego, że nie są w pełni ani naukowcami, ani przedsiębiorcami. Różnie widzą za to pełnioną przez siebie funkcję. Dla jednych najbardziej trafna jest metafora pomostu łączącego sferę akademicką i biznesową. Nie brak wśród nich i „misjonarzy”, którzy najchętniej stawialiby się w roli edukatorów. Inni wprost określają się mianem handlowców, tyle że – w przeciwieństwie do stereotypu – posiadających sporą wiedzę na temat produktu, który sprzedają. Są też tacy, dla których zawód brokera innowacji jest tak unikalny, że nie potrafią porównać go z żadnym innym.
Ich pojawieniu się na polskich uczelniach towarzyszyła niemała konsternacja. W ramach uruchomionego w 2013 roku ministerialnego programu mieli za zadanie inicjować procesy komercjalizacji wyników badań naukowych, zakładać spółki typu spin-off, zawierać umowy licencyjne… Tyle że świat, w który wkraczali, nie do końca był na to przygotowany. Innowacji było wówczas jak na lekarstwo, tym, które powstawały, brakowało często potencjału aplikacyjnego, nowatorskie pomysły – niczym u pozostających w ukryciu poetów – chowano głęboko w szufladach.
Uciskający gorset
Jak na pionierów przystało, było ich niewielu, dokładnie dwudziestu dziewięciu, co przy dzisiejszej skali wydaje się ledwie garstką. Reprezentowali dwadzieścia uczelni, głównie technicznych, ale także uniwersytety i jedną szkołę niepubliczną. Blisko połowę stanowili laureaci prestiżowego programu TOP 500 Innovators, mający za sobą szkolenia z komercjalizacji na najlepszych uczelniach świata oraz w najbardziej innowacyjnych przedsiębiorstwach. Mieli być właśnie jak tzw. fishermeni z Uniwersytetu Stanforda, którzy z przepełnionego pomysłami akwarium wyławiają najbardziej przyszłościowe.
– Wtedy jednym z podstawowych problemów w kontakcie z biznesem było przekonanie przedsiębiorców, że współpraca z uniwersytetem jest możliwa. Firmy obawiały się ją podjąć z uwagi na procedury, czasochłonne negocjacje i podpisywanie umów, ilość dokumentów… – wspomina dr Renata Bartoszewicz, brokerka z Centrum Transferu Technologii CITTRU UJ.
Ten gorset przepisów, przez które trzeba przebrnąć, niejednokrotnie wzmagał też nieufność do komercjalizacji u samych naukowców. Mogli oni mieć najlepsze chęci, ale kiedy przychodziło inicjować ten proces, a więc wycenić wynalazek, postarać się o wszelkie niezbędne zgody, akceptację kierownika, dziekana, a na końcu samego rektora, to z każdym etapem ich entuzjazm słabł.
– Kadra akademicka chce być aktywna w obszarach współpracy z biznesem, bo dzięki takim relacjom naukowcy mają szansę zobaczyć, jak ich wiedza zamienia się w konkretny, zaspokajający potrzeby produkt, a to dla nich satysfakcja jakich mało. Trudno jednak o nią, jeśli wciąż nie ma ścieżki kariery bazującej na wdrożeniach – dominuje dydaktyka, konferencje i publikacje. One oczywiście również są potrzebne, tak jak i badania podstawowe, ale nie wszyscy chcą podążać utartym szlakiem – nie ma wątpliwości Paulina Kosmowska, brokerka z Centrum Transferu Technologii Politechniki Łódzkiej.
Podobnie dr Jolanta Koszelew z Politechniki Białostockiej, która jednak dostrzega szansę na zmianę. O ile bowiem dotąd prowadzenie dualnej ścieżki rozwoju, jak choćby w Niemczech, było mocno utrudnione, o tyle Konstytucja dla Nauki stwarza już takie realne możliwości, promując tych, którzy poświęcają czas na komercjalizację swoich wynalazków.
– Furtka została otwarta, czas pokaże, jak zostanie to wykorzystane. Ale ważne dla mnie jest już to, że postawiono wreszcie kierunkowskaz dla tych, którzy chcą iść inną drogą niż do tej pory. Uczelnie nie doceniały tej innowacyjnej ścieżki, bo działają tu i teraz, i trudno było im dostrzec perspektywę zysku ze sprzedaży technologii, nad którą pracuje się latami – przyznaje, działając dziś w obszarze okołobrokerskim, już bardziej jako freelancerka.
Marzy, by pójść jeszcze dalej i od efektów komercjalizacji uzależniać dotację dla uczelni. Za jej sprawą w PB pojawiło się pięć spółek spin-out i spin-off (wcześniej nie było żadnej), a doktoranci Wydziału Informatyki otrzymali możliwość edukacji w zakresie planowania i realizacji projektów B+R czy metod komercjalizacji swoich projektów.
Dojrzałość i strach
Po drugiej stronie, nie bez udziału brokerów, zmiana już się dokonała. Dariusz Przybył z Politechniki Poznańskiej, uhonorowanej w ubiegłym roku Polską Nagrodą Innowacyjności za dbałość o sferę badawczo-rozwojową, zauważył, że firmy, które kontaktowały się z nim do tej pory, żeby kupić gotowy patent, teraz już chcą, by opracowano dla nich konkretną technologię. Jego zdaniem to wyraz dojrzałości przedsiębiorców, a rolą brokera w takiej sytuacji jest znalezienie naukowców, którzy się tego podejmą. I dziś nie ma już z tym problemów. Poznańscy inżynierowie stworzyli m.in. pachnącą folię, nową aerodynamikę pojazdu użytkowego, a ostatnio materiał na implanty. Właśnie go komercjalizuje.
Dla wielu sytuacja, w której to firmy wykonują pierwszy krok, jest idealna, ale naukowcy też nie próżnują. Owszem, strach przed opuszczeniem strefy komfortu i przełożeniem teoretycznych wyników na oczekiwane przez biznes praktyczne działanie potrafi jeszcze dziś skutecznie blokować naukowców, ale z drugiej strony ich rosnąca świadomość oraz niewymuszona chęć uprawiania nauki użytecznej dla społeczeństwa sprawiają, że w naturalny sposób na uczelniach wyłaniają się zespoły nastawione tylko na badania aplikacyjne. Do CITTRU przyniesiono swego czasu stworzony przez naukowców z Wydziału Biologii UJ naturalny preparat immunostymulujący do profilaktyki chorób ryb i wspomagania w trakcie ich leczenia. Rozmowy z potencjalnymi producentami i użytkownikami wykazały jednak potrzebę jego dopracowania.
– Firm nie przeraża już współpraca z jednostką publiczną, to udało nam się przepracować. W dalszym ciągu jednak nie chcą ponosić ryzyka. Chciałyby otrzymać od uniwersytetu nie technologię, która wymaga jeszcze badań, tylko gotowy produkt, a to wciąż rzadko jest możliwe. Wynalazki opracowane przez zespoły naukowe często sprawdzone są jedynie w skali laboratoryjnej, wymagają przeskalowania – tłumaczy R. Bartoszewicz, przyznając jednocześnie, że trudno komercjalizuje się leki czy substancje aktywne, których wprowadzenie na rynek wymaga badań klinicznych i dużych nakładów finansowych. Związane z tym ryzyko jest dość duże, a prawdopodobieństwo powodzenia trudno oszacować.
Według P. Kosmowskiej nie ma się co dziwić temu, że firmy oczekują rozwiązań co najmniej przetestowanych w warunkach laboratoryjnych, prototypów, instalacji pilotażowych – chcą po prostu inwestować w „pewniaki”. W jej praktyce są to głównie rozwiązania z branży life science , ale inni dopisują do listy także technologie dotyczące zdrowia i życia zwierząt domowych i hodowlanych, przetwarzanie big data , blockchain , MedIT, pojazdy autonomiczne…
Ten spodziewany wysyp innowacji rodem z polskich uczelni nie jest dziełem przypadku. Jeszcze do niedawna uniwersyteckie czy politechniczne laboratoria były jedynie dostarczycielami technologii za publiczne pieniądze, teraz traktuje się je już jako partnera biznesowego. Widać gołym okiem, że praca brokerów, którzy przed laty przecierali szlaki, zaczyna właśnie przynosić owoce. Wprawdzie już w trakcie trwania ministerialnego programu podpisano 61 umów licencyjnych, liczne umowy o współpracy, utworzono 12 spółek spin-off, przeprowadzono komercjalizację różnego rodzaju technologii, zidentyfikowano wiele projektów badawczych o wysokim potencjale komercyjnym, ale kto wie, czy nie bardziej istotne z dzisiejszej perspektywy było zadanie zaktywizowania kadry akademickiej, przed którym również stanęli pionierzy zawodu. Wywiązali się zeń bez zarzutu. Choć gdy słyszę naukowca opowiadającego, jak pomny doświadczeń swoich kolegów woli komercjalizować nie u siebie na uczelni, mimo że ta przynajmniej „na papierze” jest do tego przygotowana, lecz – to przykład z życia wzięty – kilkaset kilometrów dalej, w prężnie działającym ośrodku akademickim na południu Polski, trudno nie uznać tego za kuriozum. Usłyszałem od niego, że chciał mieć pewność powodzenia transferu. Nie zawiódł się, jego wynalazek właśnie wchodzi na rynek.
P. Kosmowska często słyszała, że „nie da się”, ale czynione przez nią obserwacje, zarówno naukowców, uczelnianych technologii, jak i potrzeb przedsiębiorców, podpowiadały co innego. Dlatego, uważa, dla brokera najważniejsza jest… wiara w ludzi, a oprócz tego komunikatywność, asertywność i determinacja.
– Ważne, żeby broker rozumiał mechanizmy funkcjonowania firm, a więc walkę o zysk, nieubłagalność konkurencji, presję czasu, potrzebę minimalizowania ryzyka, decyzje właścicielskie, a jednocześnie znał mechanizmy uczelniane, czyli presję punktów, hierarchię decyzyjności, przeszkody w finansowaniu ochrony i prototypów – wylicza.
– Nie można się też zatrzymać na sekretariacie, bo w firmach decyzje o wejściu w innowacje podejmują prezesi. Kiedy zastaje się zamknięte drzwi, nie trzeba ich wyważać, wystarczy znaleźć jakieś obejście – służy radą adeptom D. Przybył.
Broker na wakacjach
To jedna z tych profesji, które rodziły się na naszych oczach. Jeszcze w poprzedniej dekadzie nieznana, dziś chyba nie ma już szanującej się uczelni, która nie zatrudniałaby brokera. W niektórych – jak np. w Akademii Górniczo-Hutniczej – ma go nawet każdy wydział, dzięki czemu o wiele szybciej pozyskuje się precyzyjną informację o zasobach wiedzy uczelni w kontekście jej zdolności do komercjalizacji, a ponadto łatwiej monitorować wyniki badań, które mogą być interesujące z punktu widzenia otoczenia społeczno-gospodarczego.
– Taki zawód był po prostu potrzebny – mówi bez wahania Mariusz Piasecki, którego przypadek jest szczególny, bo jako absolwent Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu w trakcie programu pełnił funkcję na… Uniwersytecie Śląskim. – Jako ktoś z zewnątrz miałem komfort świeżego spojrzenia. Owszem, w swojej Alma Mater łatwiej byłoby mi się poruszać, pozyskiwać przychylność, ale dzięki temu byłem w pełni obiektywny, nie można mi zarzucić, że działałem na rzecz czyichś interesów. Zresztą powodowało to niezadowolenie, gdy jakiś wynalazek nie był znowu aż taki wyśmienity.
Na szczęście to też się zmienia i o ile kiedyś rzeczywiście wiele z nich nie miało zbyt dużej wartości, o tyle teraz są już znacznie lepsze, dopracowane w każdym szczególe, a przede wszystkim mają potencjał wdrożeniowy. Środowisko akademickie stało się naturalnym inkubatorem nowości, które firmy zmuszone są wprowadzać, chcąc sprostać konkurencji.
– Kluczem do sukcesu jest produkt potrzebny rynkowi. W innym wypadku, nikt za niego nie zapłaci – przekonuje D. Przybył, dodając, że inaczej już postrzega się brokerów na uczelniach. Początkowe niezrozumienie pełnionej przez nich roli, traktowanie jak intruzów bądź wręcz jak ignorantów, ustąpiło miejsca potrzebie korzystania z ich usług. Jak zauważa J. Koszelew, to oni są nierzadko jedynymi osobami na uczelni rozumiejącymi, czym jest B+R i umiejącymi prowadzić projekt naukowy w kierunku potrzeb przedsiębiorcy, a nie pod kątem doktoratu. Naukowcy doszli do wniosku, że powierzenie kontaktów z przemysłem osobie, która przełoży na język marketingowy akademicką nowomowę, nie umniejszy ich roli, a może przynieść oczekiwany skutek. Zwłaszcza że dla nich komercjalizacja jest procesem niezwykle emocjonalnym – sprzedają przecież efekt swojej wieloletniej pracy.
– Broker, jako ten twardo stojący na ziemi, okazuje się wówczas niezwykle pomocny. U nas w CITTRU nie pracuje nikt, kto nie wierzy w sprawę bądź nie ma przekonania do tego, co robi – zapewnia R. Bartoszewicz, podkreślając, jak ważna jest tu cierpliwość. Wprawdzie wspomniany preparat dla ryb otrzymał patent w rekordowo szybkim czasie – półtora roku od zgłoszenia do ochrony – i dziś jest już w sprzedaży, ale zwykle wszystko trwa znacznie dłużej.
– Nie ukrywam, że w dalszym ciągu jest to żmudny proces i obarczony wieloma trudnościami. Oprócz odpowiedniego ułożenia relacji dwóch stron i negocjacji w tym zakresie, to również wiele obostrzeń prawnych, wymaganych dokumentów i czasem biurokracja stają się największym problemem.
A czasem… wakacje. W jednym z serwisów społecznościowych pojawił się niedawno taki wpis: „25 lipca. Polska lokalna firma stara się o dotację z UE na wprowadzenie innowacji. W tym celu zgłasza się do wiodącej uczelni technicznej, od której może tę innowację kupić. Na uczelni panie w biurze bardzo zdziwione, bo przecież są wakacje. Uczelnia powołała nawet brokerów innowacji na każdym wydziale, ale są oni akurat na wakacjach i może sprawą zająć się dopiero we wrześniu, czyli po terminie. Ani państwowa instytucja ogłaszająca nabór latem, ani uczelnia nie widzą problemu, gdyż nie są rozliczane z efektów, a jedynie z ilości wykonanej pracy. Innowacyjności nie będzie, bo B+R pojechało plażować”.
– Dopóki brokerzy nie zostaną poddani mechanizmom gry rynkowej, dopóty innowacyjności w polskim wydaniu towarzyszyć będzie ciągła improwizacja. Musi być między nimi konkurencja, tak żeby nie chodziło jedynie o wyrobienie normy, albo o samo bycie na uczelni, bo to się mija z celem – twierdzi autor wpisu Janusz Wdzięczak, prezes Fundacji Ambitna Polska, think tanku gromadzącego wokół siebie młodych naukowców.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.