Będzie się działo!

Zbigniew Drozdowicz

Wejście w życie Ustawy 2.0 oznacza, że uczelniane społeczności muszą się szykować do sporych zmian. Im szybciej się do tego wezmą, tym większą będą miały szansę na odpowiednie dostosowanie się do nowych regulacji prawnych. W niejednym bowiem z jej zapisów pozostawione zostało niewiele czasu na zastanowienie. Zwrócę tutaj uwagę tylko na niektóre z nich. Nawet skrócona lista ustawowych rozwiązań pozwala z pełnym przekonaniem powiedzieć, że wiele się będzie działo na uczelniach, zarówno w krótszej, jak i w nieco dłużej perspektywie czasowej. Zapewne o to chodziło autorom ustawy.

Krótka perspektywa

Jest takie powiedzenie: „pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł”. Społeczność akademicka przekona się już w najbliższym czasie, że jednak nie tylko to, ale także przynajmniej jeszcze kilka innych działań trzeba będzie podjąć szybko. Na pierwszy ogień idą dyscypliny naukowe. Ministerialne rozporządzenie wprowadza w tej kwestii prawdziwą rewolucję, redukując ich liczbę ze 102 do 45. Co to oznacza dla uczelni? Dla niedużych być może nie tak wiele, aby ich pracownicy musieli z niepokojem spoglądać w przyszłość. Z reguły bowiem mają one stosunkowo nieliczną kadrę naukową, a ta, którą zatrudniają na etatach, prowadzi badania w stosunkowo niewielu dyscyplinach. Nie oznacza to jednak, że może ona spać spokojnie, bowiem w nie tak dalekiej przyszłości, tj. w 2021 roku, będzie miała miejsce kolejna parametryzacja i to przeprowadzona według nowych zasad. Zmiana polega m.in. na tym, że parametryzowane będę nie wydziały, lecz poszczególne dyscypliny, a zgłoszone do niej mogą być jedynie reprezentowane na danej uczelni przez co najmniej dwunastu etatowych pracowników. Nie jest to wprawdzie liczba zaporowa, ale tylko dla uczelni, które mają na tyle szeroką kadrę, że mogą obsłużyć niejedną z wyróżnionych w rozporządzeniu dziedzin i dyscyplin i jeszcze im ktoś pozostanie „na czarną godzinę”. Dla małych uczelni „czarna godzina” może nadejść już w momencie, gdy się okaże, że nie mają one tej dwunastki i, co gorsza, nie ma skąd dokonać „zaciągu” kadrowego (czasy tzw. kolejowych profesorów raczej należą już do przeszłości), a to oznacza brak parametrycznej kategorii i związane z tym znacznie mniejsze finansowanie z publicznej kasy.

Pod tym względem duże uczelnie są wprawdzie w lepszej sytuacji, jednak pod innymi może nie tyle w gorszej, ile w trudniejszej. Już nieoficjalna lista dziedzin i dyscyplin naukowych kursująca w środowisku akademickim skłoniła niektóre uczelnie do zmierzenia się z nową rzeczywistością. Pojawiły się różne pomysły na to, jak sobie z tym poradzić – począwszy od zmian umiarkowanych, po dosyć radykalne. Do tych pierwszych zaliczyłbym plany przedstawione przez rektora UŚ na łamach poprzedniego numeru FA. Natomiast do tych drugich – opracowane przez strategów mojej uczelni. Mam nadzieję, że się nie obrażą, jeśli powiem, że nie do końca wyzbyli się wiary w to, jakoby herbata stawała się słodsza w wyniku mieszania. Być może się stanie, jednak tylko dla tych, którzy w wyniku zmian z dzisiejszych dyrektorów instytutów awansują na jutrzejszych dziekanów – mniejsza o to, że nie będą już mieli uprawnień, które dzisiaj posiadają dziekani, a załoga ich „okrętu” będzie tak nieliczna, że zmieściłaby się może nie na jednej, ale na pewno na kilku kanapach. W planach tych przewiduje się również powołanie uczelnianych szkół. Nie jest jasne kto i po co miałby nimi kierować. Zresztą to nie jedyny problem. Inny związany jest z tym, że w jednym „worku” umieszczone zostałyby silne wydziały, które już dzisiaj mogą być uznane za samodzielną szkołę, z takimi, którym do tego jeszcze sporo brakuje (przekonują o tym m.in. wyniki ostatniej parametryzacji).

Poważnym problemem może być również związana z tymi zmianami „wędrówka ludów”, tj. przemieszczanie się różnych grup pracowniczych (w tym administracji) ze starych struktur organizacyjnych do nowych, oraz zmiana nie tylko afiliacji dyscyplinowej, ale także miejsca funkcjonowania w uczelnianych obiektach (dla niektórych może to oznaczać przemieszczanie się z jednego krańca miasta na drugi). Rzecz jasna da się to zrobić. Tylko jakim kosztem? Jednak spokojnie. Plany te nie zostały jeszcze poddane szerokiej dyskusji na mojej uczelni i można liczyć na to, że w jej wyniku zostanie wypracowany rozsądny kompromis między poszczególnymi grupami uczelnianych interesów.

Nieco dłuższa perspektywa

Do działań przystosowawczych, którym ustawowe regulacje dają nieco więcej czasu, należy m.in. przygotowanie przez uczelnie nowych statutów. W tym przypadku określenie „nieco” nie jest całkiem od rzeczy, bowiem formalnie statuty mają obowiązywać od 1 października 2019 roku, ale realnie niektóre ustawowe rozwiązania (jak np. powołanie rad uczelni) zostaną wprowadzone w życie wcześniej. W swoim akademickim życiu przeżyłem już niejeden statut i przekonałem się, jak trudno przygotować taki, którego zapisy nie utrudniają, a usprawniają funkcjonowanie uczelnianej społeczności. Czasami o utrudnieniu decyduje luka w statutowym zapisie, a czasami niejednoznaczność któregoś artykułu lub nawet umieszczenie przecinka nie w tym miejscu, co trzeba. Rzecz jasna nikomu nie będzie łatwo przygotować dobry statut. Szczególnie jednak będzie o to trudno na dużych uczelniach. Tam bowiem zmian będzie stosunkowo najwięcej, a o ostatecznym kształcie prawnych regulacji społeczność akademicka dowiedziała się stosunkowo późno (stanowią o nich nie tylko zapisy Ustawy 2.0, lecz także przedstawione później projekty rozporządzeń wykonawczych). Odpowiedzialne za opracowanie i przyjęcie statutów uczelniane władze oraz senaty będą musiały sobie z tym jakoś poradzić i zapewne sobie poradzą. Mam jednak poważne obawy, czy towarzyszący temu pośpiech i – co tu dużo mówić – nerwowość tych, którzy poczują się zagrożeni wprowadzanymi zmianami, nie odbije się negatywnie na jakości statutowych regulacji. Jestem ciekawy, jak zachowają się w tym przypadku uczelniane związki zawodowe (zwykle nie obywało się bez jakiegoś „ale” z ich strony) oraz parlament studentów, a także część uczelnianej społeczności, która generalnie uważa, iż „dobra zmiana” w gruncie rzeczy nie jest aż tak dobra, aby na niej dobrze wyszła Polska, w tym polskie uczelnie.

Problemem, z którym trzeba się będzie również uporać w miarę szybko, są wydawnictwa i czasopisma. W projekcie ministerialnego rozporządzenia mówi się o wyróżnieniu tych wydawnictw, w których opublikowanie monografii naukowej może przynieść jej autorom i reprezentowanym przez nich dyscyplinom w lepszym wariancie 200 pkt., natomiast w gorszym 80 pkt. Jest o co powalczyć. Ma być również sporządzona nowa lista punktowanych czasopism. Warunkiem otrzymania przez nie wysokiej punktacji jest jednak obecność czasopisma w jednej z czterech wyróżnionych w rozporządzeniu baz. Całe szczęście, że wszystko to nie będzie obowiązywało jeszcze w tym roku. Pewnym ułatwieniem jest również ministerialny program „poczekalni”, tj. dofinansowania czasopism, które mają szanse trafić do wyróżnionych baz i otrzymać takie punktowanie, jakby już w nich były. Jeśli jednak ktoś sądzi, że w związku z tym można spać spokojnie, to może się za rok obudzić w świecie, w którym jego publikacje będą niewiele więcej warte niż papier, na jakim zostały wydrukowane. Dla uniknięcia takich przykrych sytuacji autorzy już dzisiaj powinni „pukać do drzwi” wydawnictw, które mają szansę na znalezienie się w gronie wyróżnionych wysoką punktacją, a redaktorzy czasopism powinni prowadzić batalię o umieszczenie w którejś z wyróżnionych baz. A jeśli progi te są, póki co, zbyt wysokie, powinni się postarać o zaliczenie do wspomnianej wyżej „poczekalni”.