Zostanę we Lwowie

Rozmowa z prof. Adamem Redzikiem, kierownikiem Zakładu Prawa i Polityki Penitencjarnej w Instytucie Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorem „Palestry”

Niedawno ukazało się drugie, uzupełnione (wzbogacone także o fotografie) wydanie książki napisanej z pana inspiracji, w sporej części pana autorstwa i pod pana redakcją naukową: Academia Militans. Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie. Pierwsze wydanie rozeszło się w ciągu kilku miesięcy, co świadczy o zapotrzebowaniu na takie dzieło – tu dodam, że liczy ono ponad 1300 stron – i skłania do pytań o genezę. O ile wiem, nie ma pan lwowskich korzeni?

Nie mam. Idea książki pojawiła się około trzech lat przed rokiem 2011, kiedy to Uniwersytet Lwowski miał świętować 350-lecie swego istnienia. Wcześniej, na studiach doktoranckich, pracowałem w archiwach lwowskich nad wyimkiem historii uniwersytetu, zamierzając opracować dzieje Wydziału Prawa od początku, tj. od roku 1784, do 1946. Okazało się, że materiału jest tak dużo, iż temat doktoratu ograniczyłem do prawa prywatnego w okresie autonomicznym i w II Rzeczypospolitej (do 1939 r.). Dopisałem też pracę historyczną o uniwersytecie w okresie II wojny światowej, ze szczególnym uwzględnieniem Wydziału Prawa. Punktem wyjścia był w niej stan wydziału w 1939 roku, potem pokazałem okupację sowiecką, następnie tajne nauczanie i funkcjonowanie prawników w okresie niemieckiej okupacji, wreszcie odtwarzanie wydziału, głównie przez Polaków, podczas tzw. drugiej okupacji sowieckiej, do 1946 roku. Nie pominąłem oczywiście martyrologii. To była moja pierwsza książka, opublikowana na początku 2006 r., dzięki wsparciu finansowemu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i zaangażowaniu jej sekretarza generalnego, śp. Andrzeja Przewoźnika. Wielu zebranych w lwowskich archiwach materiałów nie wykorzystałem, zostały na przyszłość.

Także tych dotyczących Wydziału Prawa?

Głównie tych. Nie odważyłem się badać historii nauk ścisłych czy medycyny, bo nie jestem ani matematykiem, ani fizykiem, ani lekarzem. Gdy pojawiła się idea wspólnego świętowania 350-lecia uniwersytetu, ja – co najmniej od czterech pokoleń mieszkaniec ziem byłego Królestwa Kongresowego – dzięki tej pracy w archiwach, dzięki życiu we Lwowie przez kilka lat, związałem się wewnętrznie z tym miastem. Doświadczyłem opisywanego w pamiętnikach i w literaturze lwowskiego genius loci. Oczywiście mit Lwowa był jakoś obecny w moim domu, w opowieściach ojca, sąsiada, ale nie przypuszczałem, że Lwów stanie się na wiele lat głównym tematem moich badań i mojej twórczości.

Czy mimo znajomości różnych świadectw tego mitu – w literaturze, w sztuce, w zasłyszanych opowieściach – znalazł pan w dziejach Lwowa, zwłaszcza Uniwersytetu Jana Kazimierza, rzeczy zaskakujące?

Uświadomiłem sobie np., że tam jest kolebka naszych współczesnych regulacji prawnych… Nie tylko polskich.

Dobitnie powiedziane.

Twórcami podstawowych aktów normatywnych z zakresu prawa karnego, prawa cywilnego w czasie II RP byli profesorowie ze Lwowa. Legendarnego Kodeksu Karnego z 1932 roku – prof. Juliusz Makarewicz, świetnego Kodeksu Zobowiązań z 1933 r., stanowiącego dzisiaj część Kodeksu Cywilnego – lwowscy profesorowie, czyli Ernest Till i jego lwowska szkoła prawa prywatnego, a szczególnie następca Roman Longchamps de Bérier. Dodajmy do tego kodeks handlowy (Aleksander Doliński) czy prawo upadłościowe (Maurycy Allerhand). Nie ulega wątpliwości, że naukowe środowisko prawnicze okresu międzywojennego było we Lwowie najsilniejsze.

Czy ta konstatacja jest konkluzją z badań archiwalnych? Odkryciem?

Także. Nie znajdowałem świadectw rangi tego ośrodka (poza sylwetkami kilku postaci) w publikacjach. Przecież ostatnie opracowanie historii Wydziału Prawa, jak i całego Uniwersytetu, to dzieło profesorów Ludwika Finkla i Stanisława Starzyńskiego z 1894 roku. Potem ukazywały się tylko szczątkowe opracowania. Przesiadując wiele, wiele miesięcy w archiwach (miałem z czasem stałe miejsce) zaprzyjaźniałem się z pracownikami i dosyć szybko nauczyłem się języka, co mi bardzo pomogło.

Czy te kwerendy archiwalne przyniosły coś istotnie nowego w zakresie interpretacji, czy też pomnażały argumenty, jakie pan już wcześniej sformułował albo przewidział?

Nie miałem z czym porównywać archiwaliów dotyczących Wydziału Prawa Uniwersytetu Lwowskiego. Wszystko, co znajdowałem, było dla mnie nowe. Badałem materiały z okresu austriackiego (w znacznej mierze polskie, częściowo niemieckie), potem okresu polskiego, potem sowieckiego, bo moje badania kończyły się na 1946 roku, tj. depolonizacji Lwowa i uniwersytetu. Nikt wcześniej ich nie badał. Archiwalia z tego ostatniego okresu bywały ze sobą sprzeczne, nawet jeżeli dotyczyły tego samego okresu (statystyki) czy tych samych zdarzeń z jego historii. Trzeba było podjąć próbę ustalenia, co jest prawdą.

Czego dotyczyły sprzeczności w zapisach?

Choćby obsady katedr. Przykładowo z marca 1941 roku były trzy arkusze o obsadzie, ale zupełnie różne! Zdumiewające bywały też relacje z konferencji, jakie Sowieci urządzali w latach 1940/41. Uczestniczyli w nich sowieccy uczeni z Moskwy, Kijowa, Charkowa. Organizowano też wyjazdy uczonych polskich do tych miast. Sprawozdania, które publikowała oficjalna gazeta „Czerwony Sztandar”, nie przystawały do tego, co znajdowałem w archiwach. A w archiwach były np. trzy wersje zapisów z tej samej konferencji. Trzeba było je porównywać, weryfikować z innymi (skąpymi) dostępnymi źródłami, żeby mieć zbliżony do prawdy obraz przebiegu konferencji, a przede wszystkim dyskusji podczas obrad. W materiałach dotyczących konferencji na Wydziale Prawa zachowała się np. odręczna, bardzo dokładna relacja polskiego przedwojennego asystenta, dr. Kazimierza Mosinga, z dyskusji między sowieckimi i polskimi karnistami ze szczególnie odważną rolą prof. Juliusza Makarewicza (w wielu miejscach poprzekreślana), która nigdy nie została opublikowana. Maszynopis relacji to odpowiednio spreparowany tekst, pozbawiony wszelkich kontrowersyjnych dla ówczesnej władzy wątków. Z kolei informacja opublikowana w prasie polskiej i ukraińskiej była jeszcze bardziej okrojona, nie zawierała wątku poruszonego przez prof. Makarewicza. Miałem możność weryfikowania tych tekstów także dlatego, że spotkałem jeszcze ludzi, którzy przeżyli tamte wydarzenia, byli wówczas studentami i pamiętali je. Na podstawie ich opowieści – i zderzania ich z materiałami archiwalnymi oraz prasą – rekonstruowałem przeszłość. Nie mogę powiedzieć, że na pewno udało mi się to w stu procentach, ale mam nadzieję, że moje ustalenia są bliskie prawdy.

Wyobrażam sobie, jak to było pasjonujące.

Ustalanie tzw. prawdy historycznej przez historyka jest podobne do pracy prawnika, który na podstawie dostępnych materiałów – dowodów i poszlak – korzystając z posiadanej wiedzy prawniczej i doświadczenia, próbuje odtworzyć rzeczywisty przebieg zdarzeń. W odniesieniu do okresu sowieckiego to nie jest łatwe.

W jakim stopniu pomagała panu posiadana wcześniej wiedza o tym okresie, ogólna wiedza o systemie komunistycznym?

Zanim rozpocząłem badania archiwalne, starałem się przeczytać wszystko, co było mi dostępne na badany temat – w literaturze polskiej, niemieckiej, angielskojęzycznej i nieliczne opracowania ukraińskie. To było na pewno pomocne.

Z tego, co pan mówi, wynika, że badania archiwalne wnoszą wiele nowego do znajomości dziejów Wydziału Prawa Uniwersytetu Lwowskiego, zatem, jak można sądzić, także do historii UJK zawartej w książce.

Tak jest rzeczywiście. Niemal każda teczka, jaką mi dostarczano, przynosiła powód do weryfikowania publikowanych wcześniej biogramów. Powtarzano w nich np., że ktoś był czyimś uczniem, a dokumenty archiwalne mówiły zupełnie co innego. Pisząc o nauce i nauczaniu w przeszłości, autorzy do dziś często zapominają, że systemy edukacji i organizacji nauki się zmieniały i błędnie lub bezrefleksyjnie przenoszą współczesną terminologię na przeszłość, np. widząc na dyplomie doktora praw z początku XX w. nazwisko profesora X wyciągają wniosek, że był on w znaczeniu współczesnym „promotorem” adresata dyplomu, a tak nie było. Promotorem bywał ten profesor, który promował, czyli odbierał przysięgę, a nie ten który kierował pracą naukową. Czyli był to profesor, który w dzień promocji dysponował czasem.

W jakich okolicznościach pole pana badań rozszerzyło się na cały uniwersytet?

Muszę się cofnąć do roku 2003, kiedy to koledzy z Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu im. Iwana Franki poprosili mnie o napisanie pewnej liczby biogramów do encyklopedii Uniwersytetu Lwowskiego. Pierwszy tom tej encyklopedii ukazał się w 2011 roku, na jubileusz uniwersytetu, drugi w roku 2014; oczywiście po ukraińsku. Napisałem łącznie ponad 160 biogramów i haseł. Encyklopedia miała obejmować całe dzieje uniwersytetu, ale Ukraińcy nie mieli wówczas pomysłu, żeby wydać monografię. Pomyślałem sobie, że skoro już tyle czasu poświęciłem na badania archiwalne nad lwowskim uniwersytetem, a oprócz mnie inni badali też dzieje poszczególnych nauk we Lwowie (prof. Wanda Wojtkiewicz-Rok z Wrocławia zbadała dzieje Wydziału Lekarskiego, prof. Roman Duda, też z Wrocławia – środowiska matematyków, prof. Andrzej Kajetan Wróblewski z Warszawy – fizyków, ks. prof. Józef Wołczański z Krakowa – Wydział Teologii), to może namówię ich do wspólnego przedsięwzięcia, tj. opracowania syntezy dziejów i dorobku uniwersytetu na 350-lecie wydania dyplomu króla Jana Kazimierza, przekształcającego kolegium jezuickie w uniwersytet. Ku mojemu radosnemu zaskoczeniu wszyscy przyjęli propozycję i zaczęliśmy pracę w składzie poszerzonym o ówczesnego doktora, dziś profesora Łukasza Tomasza Srokę, który opracowywał Wydział Humanistyczny, wcześniej Filozoficzny (istniały cząstkowe prace o historykach, polonistach, nie było jednak żadnej poświęconej całości tego wydziału, a był on bardzo rozbudowany). Zaprosiłem także bardzo dobrego historyka ukraińskiego ze Lwowa, Mariana Mudryja, żeby napisał o tym, jak pojawiła się koncepcja ukraińskiego uniwersytetu i jak funkcjonował tzw. tajny ukraiński uniwersytet w latach 1921-1925.

Proszę to przypomnieć, bo nie każdy przeczyta książkę, a nawet lwowianie niewiele wiedzą o tym fragmencie dziejów swojego miasta.

Na początku XX wieku Ukraińcy próbowali utworzyć we Lwowie drugi uniwersytet – nie wyszło. Po zwycięskim zakończeniu wojny polsko-ukraińskiej 1918–1919 Polacy zobowiązali się, że będą przestrzegać praw mniejszości w Galicji. I znów pojawiła się koncepcja ukraińskiego uniwersytetu. Na to, żeby powstał we Lwowie, Polacy się nie zgodzili, a w Stanisławowie nie chcieli go Ukraińcy. Jednakże w roku 1921 Ukraińcy przekształcili istniejące kursy im. Piotra Mohyły w strukturę uniwersytecką bez zgody władz polskich. Wcześniej (formalnie w roku 1919) Polacy zażądali, ażeby każdy profesor i docent UJK złożył przysięgę na wierność państwu polskiemu. Większość profesorów ukraińskich odmówiła. Złożył ją zasłużony dla pojednania polsko-ukraińskiego wybitny prawnik Piotr Stebelski, pochodzący z mieszanego małżeństwa. Między innymi ci, którzy odeszli z uniwersytetu (część przeszła na emeryturę), założyli (tajny) uniwersytet ukraiński, licząc, że zostanie zatwierdzony na poziomie państwowym. Tak się nie stało i od 1923 r. zaczął on wygasać (zamknięty został w roku 1925), tym bardziej że istniał legalny ukraiński uniwersytet w Pradze, a poza tym od 1923 r. studenci ukraińscy wracali na UJK. Mówiąc o historii, trzeba wiedzieć, że na początku lat dwudziestych nacjonalistyczne organizacje ukraińskie zabraniały młodzieży ukraińskiej studiować na polskim uniwersytecie. Zdarzało się, że palono zagrody chłopów, którzy posyłali synów do UJK. W ciągu tych pierwszych powojennych lat nie było na Uniwersytecie Jana Kazimierza niemal zupełnie Ukraińców, potem się to zmieniło.

Ilu ich studiowało przedtem?

Przed 1918 rokiem kilkanaście procent. Najwięcej na Wydziale Teologii, dlatego że tam kształcili się greckokatoliccy księża. W okresie międzywojennym już tylko rzymskokatoliccy. W następstwie wojny polsko-ukraińskiej, a także wprowadzonego w polskich szkołach wyższych wymogu legitymowania się służbą w wojsku polskim lub sprzymierzonym oraz bojkotu UJK przez organizacje ukraińskie w latach 1919-1922 studentów ukraińskich było niewielu. Po roku 1923 ich odsetek zaczął znowu wzrastać i utrzymał się (do 1939 roku) na całym uniwersytecie na poziomie ok. 14-15%.

Wróćmy do książki, którą o wątek ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie wzbogacił rozdział autorstwa Mariana Mudryja.

Daliśmy sobie – my, zespół autorów – bardzo mało czasu, bo około półtora roku, na wykonanie pracy. Każdy rozdział miał być podobnie skonstruowany i nie przekraczać siedemdziesięciu stron. To się okazało nierealne. Materiały zaczęły puchnąć i trzeba było nad tym zapanować. Pracę przedłużyła moja poważna choroba, ale w roku 2011 mieliśmy książkę gotową i liczyliśmy, że wydamy ją w ciągu roku. Z przewidywanych 500–600 stron i sporej liczby ilustracji zrobiło się prawie 1300 stron i dużo więcej zdjęć, zebranych z wielu różnych źródeł. Koszty wydania okazały się gigantyczne, a mnie się udało zdobyć tylko częściowe wsparcie finansowe w konkursie IPN. Minął rok, minął drugi, zmieniło się wydawnictwo. Gdy książka już była w krakowskiej oficynie Wysoki Zamek, doszedłem do przekonania, że oprócz wprowadzenia potrzebny jest obszerniejszy rozdział wstępny, który dawałby perspektywę spojrzenia na całe dzieje uniwersytetu – od pierwszych szkół typu średnio-wyższego do 1939 roku – z wyróżnieniem głównych problemów z historii UJK. Cały proces wydawniczy trwał cztery lata.

Rozdział wstępny jest pana autorstwa?

Tak. A zamknięciem i zwieńczeniem całości jest wspomniany wcześniej odrębny tekst, też mego autorstwa, na temat okresu wojny i okupacji.

Pierwsze wydanie rozchodziło się krócej niż trwał proces wydawniczy. Czy po ukazaniu się drugiego zauważył pan coś, czego w książce nie ma, a powinno być?

Książka jest maksymalnie syntetyczna, a mimo to bardzo gruba. W międzyczasie pojawiło się sporo monografii będących opracowaniami jakiegoś wątku z dziejów uniwersytetu. Rok temu ukazała się świetna książka o polonistyce lwowskiej, nieco wcześniej o środowisku historyków…

Moim zdaniem książka Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie z nadtytułem Academia Militans ma charakter encyklopedycznego przewodnika, rozbudowanego na tyle, żeby zaspokoić potrzeby czytelników zainteresowanych jej przedmiotem zawodowo, a niebędących specjalistami w zakresie leopolianów czy historii uniwersytetów i napisanego tak, że zaciekawia czytelników „bezinteresownych”, tj. po prostu pragnących poznawać galicyjską przeszłość.

Naszym zamierzeniem było zestawienie wszystkich ważnych faktów, wszystkich znaczących postaci, a jednocześnie, żeby to była narracja wciągająca czytelnika. Jeżeli tak jest, to bardzo się cieszę.

Czy dalsza pana praca naukowa będzie związana ze Lwowem?

Lwów w 2001 roku tak wszedł w moje życie, że właściwie nie mogę się z nim rozstać. Ostatnio współpracuję z uczonymi brytyjskimi w badaniach nad prawem międzynarodowym karnym. U nas mało znany jest fakt, że właśnie Lwów był kolebką międzynarodowego prawa karnego. Twórca koncepcji ludobójstwa i konwencji o ludobójstwie Rafał Lemkin, współtwórca trybunału w Norymberdze Hersz Lauterpacht, jednocześnie autor koncepcji zbrodni przeciwko ludzkości, a także jeden z twórców Karty Narodów Zjednoczonych, Louis, a właściwie Ludwik Brunon Shon – wszyscy ci trzej czołowi przedstawiciele myśli prawniczej XX wieku, powszechnie uważani za filary współczesnego prawa karnego, studiowali na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza. Dodajmy, że Sohn był kolegą ze studiów prawniczych i dyplomatycznych Jana Kozielewskiego, znanego jako Jan Karski, który będąc emisariuszem rządu polskiego, apelował do możnych świata o zainteresowanie się losem polskich Żydów. Zaangażowałem się w popularyzowanie książki, która jest światowym bestsellerem – prof. Philippe’a Sandsa z Londynu East-West Street , której polski tytuł to: Powrót do Lwowa (w Polsce ukazała się trzy miesiące temu). Autor pokazuje w niej, jak się kształtowały koncepcje Lemkina i Lauterpachta i jakie znaczenie miał dla powstania tych koncepcji Lwów. Książka Sandsa została już przetłumaczona na kilkanaście języków, w tym turecki, japoński, koreański. Jest w niej mowa o lwowskim Wydziale Prawa, o mistrzach Lemkina i Lauterpachta, takich jak Juliusz Makarewicz, Stanisław Starzyński, Maurycy Allerhand, Roman Longchamps de Bérier, ostatni rektor UJK, zamordowany przez hitlerowców. Prof. Sands mówił mi, że gdy jeździ ze swoją książką po całym świecie, wszędzie spotyka ludzi mających lwowskie korzenie lub mających jakiś związek ze Lwowem. Ja w Polsce doświadczam tego samego.

Lwów był kolebką polskiej inteligencji, uprawiającej różne zawody, mającej rozmaite pozazawodowe pasje, łączącej patriotyczne gesty z pracą u podstaw, przez co gesty nie były puste, a praca była owocna.

Lubię prześmiewczy wierszyk Boya z 1907 roku i często go cytuję, więc proszę mi pozwolić zrobić to teraz:

„Kraków, Warszawa i nasz Lwów prastary,

Ten Beniaminek wszystkich polskich serc.

Naszego ducha wszak to trzy filary,

Naszej kultury tyleż dzielnych twierdz”.

Dalej mamy różne obrazki z tych miast i prawie zawsze Lwów góruje.

Książka, o której rozmawiamy, służy zachowaniu pamięci, którą określam „pamięcią bezpieczną”. Uniwersytet z natury rzeczy jest placówką międzynarodową i środowiskiem otwartym na innych. Mimo że zdarzają się tam antagonizmy czy nawet konflikty o podłożu separatystycznym, bywają jednak przejściowe.

Chciałbym, żeby tak było, ale powiem o czymś, co każe trochę wątpić. Po pierwszym wydaniu książki mieliśmy spotkania autorskie, m.in. we Lwowie. I we Lwowie spotkaliśmy się z zarzutem, że jest ona polakocentryczna, nie uwzględnia Ukraińców. To absolutna nieprawda! Nie został w niej pominięty żaden profesor ani docent Ukrainiec. Miano też pretensje do autora tekstu, który o Iwanie France napisał, że ten całe życie zmagał się z miłością do Polki, ożeniony z bogatą Rusinką, której nie kochał. Naszym zdaniem to przybliża postać, a według niektórych ukraińskich historyków jest szarganiem świętości.

To nadwrażliwość, właściwa początkom, miejmy nadzieję, przemijająca.

W popularnej literaturze ukraińskiej spotykamy, niestety, fałszowanie historii. Ukrainizuje się także uniwersytet w przeszłości, ten sprzed 1939 r., gdzie Ukraińcy stanowili niewielką część społeczności. W swoich wykładach, po ukraińsku, nie tylko z prawa, ale z historii, staram się pokazywać, że mamy wspólne dziedzictwo i musimy się nauczyć wspólnie je badać i rozwijać, nie starając się zawłaszczać.

Nauczymy się, tylko to potrwa. Ja urodziłam się we Lwowie, dorastałam we Wrocławiu, gdzie (w minionej epoce) namawiano mnie do kochania Piastów Śląskich (bardzo zawile skoligaconych), którzy służyli za argument na rzecz powtarzanego hasła: „Byliśmy, jesteśmy, będziemy”. W zjednoczonej Europie ma to zupełnie inne (o wiele mniejsze) znaczenie. Kiedy Ukraina znajdzie się we wspólnocie europejskiej, łatwiej będzie we Lwowie rozmawiać o przeszłości.

Na poziomie badań naukowych to się dzieje, niezależne od takich incydentów, jakie wspomniałem. Niepokoi trochę popularny przekaz, który wpływa na szerszą świadomość społeczną.

Jakie jest zainteresowanie studentów ukraińskich przeszłością Lwowa i Uniwersytetu Jana Kazimierza, dzisiaj Iwana Franki?

Rok temu na moich wykładach we Lwowie było dużo studentów, w tym roku mniej. Zawsze jest dużo dociekliwych pytań. Mówię po ukraińsku, nawet jeśli brakuje mi niektórych słów, i to otwiera pola, do jakich nie dotarłbym mówiąc po polsku.

Czy ma pan uczniów w tym lwowskim nurcie swoich badań?

Formalnie nie mam. Uczestniczę w różnych przedsięwzięciach. Angażuję się w powstawanie książek o Lwowie i o nauce lwowskiej, konferencje i sympozja. Bywam zapraszany przez lwowskie Centrum Historii Miejskiej Europy Środkowo-Wschodniej. Bardzo to sobie cenię, gdyż uważam to środowisko za jeden z najcenniejszych ośrodków naukowych we Lwowie. Jest to prywatna fundacja, która m.in. kompletuje dokumentację fotograficzną z przeszłości miasta, zbiera wspomnienia ludzi różnych nacji: Polaków, Żydów, Ukraińców, Rosjan, Czechów. Prowadzi badania przeszłości tego miasta, które było tyglem wielokulturowym, wieloetnicznym, wielowyznaniowym, co rodziło kreatywność duchową i intelektualną. Dzisiaj Lwów taki nie jest i Centrum przypomina wzory, do których warto nawiązywać. Spotyka się to czasem z szowinistycznymi atakami, ale jak mówiliśmy wcześniej, one chyba będą zanikać. Mam przynajmniej taką nadzieję… Kilka lat temu stworzyliśmy w Krakowie fundację Instytut Allerhanda. Choć jej profil jest głównie prawniczo-ekonomiczny, to nie zapominamy o badaniach nad tradycjami prawników z UJK we Lwowie.

Domyślam się, że w bliższych i dalszych planach nie opuszcza pan Lwowa?

Rzeczywiście zostaję tam, choć sprawy zawodowe odciągają. Na pewno wydam biografie kilku wybitnych uczonych lwowskich. Od dziesięciu lat pracuję nad dużą księgą o Juliuszu Makarewiczu, który był wielkim uczonym, ale także politykiem, postacią nieszablonową. Trudno o nim pisać, dlatego tak wolno ta praca dojrzewa – mam nadzieję, że niedługo ją skończę. Powstanie też niewielka książeczka o Schlechterach, czyli przede wszystkim o autorze piosenek, scenariuszy do filmów lwowskich Emanuelu (autorze m.in. tekstu piosenki Tylko we Lwowie i scenariuszy filmów o Szczepku i Tońku). To moja uboczna pasja, hobby. Popełniłem już jakieś teksty na ten temat, miewam wykłady o kinie międzywojennym, gromadzę tę wiedzę. Marzy mi się coś, czego dokładniej jeszcze nie opiszę, a najogólniej mówiąc: popularna książka o Lwowie, według mojej koncepcji autorskiej, która kształtowała się w ciągu tych pięciu lat, kiedy tam mieszkałem, chodziłem po ulicach, używając ich nazw i przedwojennych, i współczesnych, zderzając je… Udało mi się poznać wiele rzeczy, które nie są powszechnie znane, o których nie wiedzą przewodnicy. Na koniec powiem, że Lwów jest miastem, do którego muszę wracać. Co najmniej raz, dwa razy w roku muszę być we Lwowie – tam ładuję swoje wewnętrzne baterie. Nie wiem, dlaczego tak się stało.

Genius loci. Życzę, żeby spełniły się wszystkie pana plany i marzenia, i dziękuję za rozmowę.

Rozmawia ła Magdalena BAJER