To jest przyszłość studiowania

Rozmowa z prof. dr. hab. Ryszardem Koziołkiem, prorektorem ds. kształcenia i studentów Uniwersytetu Śląskiego, dyrektorem Kolegium Indywidualnych Studiów Międzyobszarowych na UŚ

Skąd się wzięło tego rodzaju kształcenie jak studia międzyobszarowe?

Typ kształcenia, o którym mamy rozmawiać, wprowadził w Polsce Uniwersytet Warszawski, najpierw w postaci indywidualnych międzywydziałowych studiów matematyczno-przyrodniczych, a rok później prof. Jerzy Axer otworzył Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne. W gruncie rzeczy odwoływały się one do starej, co najmniej średniowiecznej tradycji kształcenia humanistycznego w siedmiu sztukach wyzwolonych – artes liberales . Polega to na tym, że student przychodzi na uniwersytet, a nie na konkretny kierunek. Chodziło o to, żeby przeciwdziałać coraz bardziej postępującej specjalizacji kształcenia. Skoro rzeczywistość jest przebogata i niejednorodna, to nie sposób jej zawrzeć w obrębie jednej dyscypliny. Chodzi o to, żeby student nie tylko kształcił się na więcej niż jednym kierunku, ale także wybierał sobie przedmioty czy moduły z różnych obszarów wiedzy i budował swój indywidualny program studiów.

Jak w takiej sytuacji wygląda kwestia dyplomu, która jest przecież regulowana ustawowo?

Do dziś nie rozwiązaliśmy tej kwestii zadowalająco. Dyplomy wydają jednostki uniwersytetu, czyli wydziały. Struktura polskich uniwersytetów jest przeszkodą w rozwoju kształcenia i badań interdyscyplinarnych. Wydaje się, że nowa ustawa, przenosząc uprawnienia do prowadzenia studiów z wydziałów na uczelnie, daje lepsze możliwości w tym względzie.

Jak próbuje to zmienić Uniwersytet Śląski?

Byliśmy drugą uczelnią w kraju, która weszła na tę ścieżkę kształcenia. W pewnym momencie MISH-y zaczęły pączkować. Potem przyszedł kryzys wraz z wprowadzeniem ustawy o Krajowych Ramach Kwalifikacji. Równolegle zaczęto ostro krytykować kształcenie humanistyczne jako masowe i nieefektywne, jeśli chodzi o zatrudnialność absolwentów. Zaczęliśmy odczuwać spadek liczby kandydatów. Podobnie było w całej Polsce. Zrozumieliśmy wtedy, że trzeba w tych studiach szybko coś zmieniać, bo inaczej się to skończy, a rozumieliśmy wartość tego przedsięwzięcia. Były wtedy dwa typy studiów międzywydziałowych na UŚ: Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne, czyli MISH, i Międzywydziałowe Indywidualne Studia Matematyczno-Przyrodnicze, czyli MISMaP. Myśmy zlikwidowali ten podział i połączyli obie formy kształcenia. Tak powstały indywidualne studia międzyobszarowe.

Kiedy połączyliście MISH i MISMaP?

Kolegium Indywidualnych Studiów Międzyobszarowych powstało w 2014 roku.

O jakich liczbach studentów mówimy?

Minimalnych. Przyjmujemy około 50 studentów na rok, na oba poziomy kształcenia – licencjacki i magisterski. To mnie nie martwi, bo w założeniu nie mają to być studia masowe, lecz indywidualne, elitarne. Kolegium ISM jest rodzajem małego college’u, w którym są studenci wszystkich kierunków, jakie wybiorą na wydziałach. Mają w kolegium specjalne zajęcia i projekty.

Kto studiuje w KISM?

Kandydaci przechodzą rozmowę kwalifikacyjną z komisją złożoną z nauczycieli akademickich wszystkich wydziałów i jeśli efekt jest zadowalający, stają się studentami Uniwersytetu Śląskiego. Podczas tych rozmów odpada połowa chętnych. Gdy widzimy, że nam nie odpowiadają, pozwalamy sobie nawet na to, żeby nie wypełniać założonych minimów przyjęć. Szukamy specyficznego kandydata. Niekoniecznie takiego, który ma najlepsze wyniki na maturze, lecz raczej takiego, który chce się uczyć więcej i inaczej. Przez lata nauczyliśmy się rozpoznawać odpowiednie osoby. Kandydat musi chcieć wykształcenia, a nie dyplomu. On często nie wie do końca, co ma studiować, i to jest dla niego kwestia dręcząca. Ma różnorodne zainteresowania. Prosimy kandydatów o przygotowanie krótkich wystąpień na temat dwóch zagadnień, które ich interesują, nie muszą to być tematy szkolne. Dajemy im pięć minut na własne prezentacje, a potem zaczyna się rozmowa. Każdy członek komisji może o coś zapytać. To rozmowa jest decydująca. Ważniejsze jest to, czy my chcemy tego człowieka, niż to, co on ma w papierach.

Jakie tematy opracowują kandydaci?

Bardzo różne. Kiedyś przyszedł chłopak, który interesował się hokejem, zwłaszcza NHL. Przedstawił temat: zimna wojna a transfery w NHL. Pokazywał losy uciekinierów ze wschodniej Europy, napięcia, jakie wówczas panowały. Wybrał w końcu prawo i politologię.

Jakie inne, nietypowe połączenia obszarów pan zauważył?

Na przykład biologia i teologia. Częste połączenie to nauki biologiczne i etyka. Mieliśmy kandydata, który nam mówił o technologii wytwarzania mieczy japońskich. Poszedł na informatykę i materiałoznawstwo.

Czy taki system nie powinien być stosowany wobec wszystkich kandydatów na studia?

Byłoby bardzo dobrze, także dlatego, żeby porozmawiać z kandydatami o planach na studia. Kandydaci nie muszą mieć wiedzy o całej uczelni, a mogliby dzięki temu lepiej zbudować swój program kształcenia. Panuje mit o masowości kształcenia na polskich uczelniach. Poza kilkoma obleganymi kierunkami współczynnik dostępności kadry jest taki, że na jednego pracownika przypada najwyżej kilkunastu studentów. Nikt nam tego nie broni, a obecna ustawa pozwala nam dodać inne kryteria przyjęć na studia oprócz wyników matury. Do niedawna system finansowania kształcenia premiował uczelnie za każdego przyjętego studenta, więc, co zrozumiałe – poza kilkoma kierunkami, np. artystycznymi, no i Kolegium ISM – nie było motywacji do korzystania z tej możliwości. Dla nas rozmowa kwalifikacyjna to jeden z najważniejszych składników studiów międzyobszarowych. Druga to tutoring . Każdy nasz student ma swojego tutora, czyli opiekuna naukowego, z którym wspólnie opracowują program studenta oraz spotykają się systematycznie, aby dyskutować o jego zainteresowaniach i postępach. Pod kierunkiem tutora student pisze również pracę semestralną.

Gdy już dostaną się na studia, to…?

Zaczynamy od wyjazdu integracyjnego we wrześniu. Ostatnio odbywa się on w Cieszynie. Spędzamy ze sobą cztery dni. Czasem gotujemy razem i razem jemy posiłki. Rozmawiamy. Nowi studenci poznają zasady studiowania. Przyjeżdżają do nas studenci starszych lat, którzy mogą sporo podpowiedzieć, m.in. to, jak wybierać tutora.

A gdy w październiku przyjadą na uniwersytet?

Wybierają sobie tutorów.

Sami?

Wiele nad tym dyskutowaliśmy i uznaliśmy, że tak będzie dobrze. Rozważaliśmy, czy stworzyć bank tutorów. Odrzuciliśmy ten pomysł. Student wybiera sobie tutora sam. Pozwalamy im jednak najpierw trochę się rozejrzeć po uniwersytecie.

Jak długo?

Około miesiąca. W tym okresie układają własny program studiów. Wcześniej wybierają kierunek wiodący, czyli ten, z którego dostaną dyplom. Z tego kierunku realizują tylko minimum programowe. Umówiliśmy się co do tego z wydziałami. Nie muszą zatem chodzić na wszystkie przedmioty. To minimum obudowują przedmiotami, które ich interesują, ale już z całej oferty dydaktycznej uniwersytetu, z innych wydziałów. Muszą zrealizować zasadę, że ich program jest miedzyobszarowy. To nie jest ich widzimisię, lecz twardy wymóg. Kolejna rzecz, która wyróżnia te studia, to zajęcia specjalnie dla nich przygotowane, prowadzone przez wybitne osobowości intelektualne z naszej uczelni lub spoza niej.

A według jakiego kryterium wybierani są ci najlepsi?

Subiektywnego. Co nie znaczy arbitralnego. Razem z moimi współpracownikami, biolożką dr hab. Edytą Sierką i socjologiem dr. hab. Tomaszem Nawrockim, szukamy dla naszych studentów takich wykładowców, którzy chętnie poruszają się między dyscyplinami wiedzy i łatwo uruchamiają intelektualnie studentów.

Czym się kończą studia?

Licencjatem lub magisterium, zależnie od wiodącego kierunku.

Czy ci, którzy kończą licencjatem, zostają na KISM na magisterium?

Nie wszyscy. Niektórzy odchodzą na zwykłe studia kierunkowe.

Ile zostaje?

Sześćdziesiąt procent.

Rozumiem, że to studia znacznie bardzie wymagające niż zwykłe, kierunkowe?

Ależ oczywiście! Zwykle nasi studenci mają więcej zajęć. Niektórzy są tak głodni wiedzy, że niemal zdwajają liczbę uzyskiwanych ECTS-ów. Od jakiegoś czasu uczulamy ich, żeby nie przeładowali programów, bo nie wytrzymają tempa. I jeszcze jedna różnica programowa, którą wprowadziliśmy przed kilku laty i chcemy bardzo mocno rozwijać. Po doświadczeniach MISH-u uświadomiliśmy sobie, że kształcimy samodzielnych, niezależnych indywidualistów. Takich szukamy od początku, ale okazało się, że nazbyt konserwujemy ich odrębność. To widać od razu na zajęciach. Gdy taki ISM-owiec przyjdzie na zajęcia do typowej grupy zajęciowej, zwykle jest najbardziej aktywny w grupie. Nawet wtedy, gdy nie jest dobrze przygotowany, to i tak mówi. Trudniej jednak integruje się grupą lub zespołem pracującym nad jakimś problemem.

Prowadzący lubią takich studentów.

Oczywiście. Jednak ktoś, komu zależy na całej grupie, zauważa, że ten aktywny satelita blokuje innych. Zaczęliśmy weryfikować pierwotne założenia o zdecydowanie indywidualistycznej sylwetce absolwenta, chcąc ich uczyć nie tylko tego, jak brać odpowiedzialność za siebie, lecz także za innych. W rozmowach i namysłach powstał przedmiot „praca w zespołach do spraw opracowywania rozwiązań problemów niejednorodnych”.

Koszmarna nazwa…

Owszem, trudna, ale precyzyjna. Postanowiłem, że na drugim stopniu kształcenia, gdy ci ludzie już coś umieją, można wykorzystać te kompetencje w pewien szczególny sposób. Ponieważ mamy studia międzyobszarowe, to tworzymy z naszych studentów zespoły tego właśnie rodzaju, aby pracowały nad problemami, które nie dają się rozwiązać w ramach jednej dyscypliny. Powołaliśmy najpierw zespół eksperymentalny złożony z czwórki studentów, w którym był prawnik, socjolog, teolożka-zakonnica i, chyba, filolog. Wybraliśmy bardzo trudny problem. To był czas ostrych dyskusji na temat autonomii śląskiej, statusu języka śląskiego. Chcieliśmy, aby studenci przygotowali dla swoich rówieśników coś w rodzaju „niezbędnika śląskiego”, który dałby młodym mieszkańcom regionu podstawę do zajęcia stanowiska w ewentualnym referendum. Nie da się takiego zagadnienia opracować w obrębie jednej dyscypliny. Ten problem miała rozwiązać grupa, przedstawiając wspólny raport. Nie byli w stanie efektywnie pracować. Mniej więcej po miesiącu jedna osoba się wycofała. Dokooptowaliśmy inną. Nic nie pomogło. Raport nie powstał, każdy z nich wygłosił osobne, własne stanowisko. Byłem jednak zadowolony, bo uchwyciliśmy pewien problem edukacyjny i zrozumieliśmy, czego chcemy uczyć naszych studentów. Mianowicie takich umiejętności, żeby wysokiej klasy specjalista włączony w zespół okazał się skuteczny w uzyskiwaniu wyników wspólnych, a nie rozbijał czy tyranizował grupę. Tak powinno wyglądać kształcenie kandydatów do think tanków . Z jednej strony mają być specjalistami w swoich dziedzinach, a z drugiej, dzięki studiom w innych obszarach wiedzy niż ich własny, rozumieją sposób myślenia i znają język innych dyscyplin.

Czy w końcu udało się z tych ludzi zbudować zespoły?

Tak. W końcu zaczęli przedstawiać wspólne raporty.

Skąd się biorą tematy?

Stworzyliśmy bank problemów niejednorodnych. Własne pomysły przynoszą też studenci. Przykłady. W tej chwili jeden z zespołów we współpracy z bankiem pracuje nad zagadnieniem pułapki zadłużenia wśród młodych ludzi. Inny opracował analizę niskiej partycypacji w organizacjach studenckich, jeszcze inny zainstalował pszczeli ul na dachu Wydziału Prawa; kolejny zaprojektował nagrodzony gadżet uniwersytecki. Powstał informator instruktażowy dla studentów ISM, teraz jeden z zespołów pracuje nad stroną internetową kolegium. Jednak kluczowa była porażka pierwszego zespołu, z niej nauczyliśmy się najwięcej. Na przykład, że trzeba uczyć pracy w zespołach, myślenia projektowego, że zanim zaczną pracować w zespołach, muszą się nauczyć, jak to się robi.

A jak to się robi?

Uczą się tego przez semestr pod okiem psychologa społecznego lub profesjonalnego trenera coachingu . Uczą ich oni, jak się dzielić pracą w zespołach, jak się wyłania lidera. Z końcem semestru formułujemy zespoły. Każdy zespół ma tutora i musi sobie wybrać z naszego banku problem do rozwiązania.

Czy zespoły spełniły swoją rolę?

Spełniają, a będą jeszcze lepiej, ponieważ nieustannie modyfikujemy koncepcję tego modułu i chcemy nadać mu kluczowe znaczenie w kształceniu starszych studentów.

Czy zdarza się, że tutorzy się zmieniają w trakcie studiów?

To jest zasada. Po roku ta współpraca wygasa. Wtedy student może go zmienić lub odnowić współpracę. Podobnie tutor może zrezygnować ze współpracy ze studentem. Rozluźniliśmy maksymalnie tę relację. Zbieramy doświadczenia. Można było pomyśleć, że najlepszym tutorem będzie doświadczony profesor, który jest nie tylko świetnym naukowcem, lecz także jest znany przez całą wspólnotę akademicką. Tymczasem niekoniecznie, choćby z braku czasu. Czasem się okazuje, że współpraca z młodym doktorem jest równie owocna.

Ilu studentów odpada w trakcie licencjatu?

Podejrzewam, że piętnaście – dwadzieścia procent, i zwykle jest to rezygnacja na rzecz tradycyjnych studiów kierunkowych.

Czy te studia kształcą naukowców czy raczej uczestników życia publicznego?

Kształcą wszystkich. Wśród absolwentów mamy już doktorów habilitowanych, ale też pisarzy, jak Szczepan Twardoch, „nasza” jest też Ola Dzik wspinająca się w górach wysokich; są ludzie działający na świecie w różnych branżach. Mamy zatem naukowców, artystów, pracowników biznesu.

A co z częścią ścisłą i przyrodniczą?

To jest jeden z naszych głównych priorytetów na czas najbliższy – doprowadzić do wyrównania proporcji między kandydatami z obszarów humanistyczno-społecznych i matematyczno-przyrodniczych, a w istocie – zlikwidować ten mentalny podział.

Czujecie ograniczenia administracyjne?

Spore. USOS początkowo w ogóle nie akceptował tego typu kształcenia, podobnie POL-on. Z jednej strony mamy bardzo dobrych studentów, którymi chcemy się chwalić, a z drugiej nie było dla nich odpowiedniej dokumentacji w systemie. Teraz jest już lepiej, nauczyliśmy się sprawozdawać informacje o tych studiach.

A jak z obsługą w dziekanatach?

Mamy dziekanat dwukrotnie nagrodzony w głosowaniu studentów jako najlepszy i najbardziej przyjazny na Uniwersytecie Śląskim. Prowadzący go, Emilia Wieczorkowska i Ryszard Knapek, to filary organizacji tych skomplikowanych studiów.

Czy pan uważa, że tego typu studia, dziś bardzo elitarne, obejmujące naprawdę maleńką grupkę osób, można rozszerzyć na powiedzmy dziesięć procent studentów uniwersytetu, w przypadku Uniwersytetu Śląskiego byłoby to nieco ponad dwa tysiące?

Dziś mamy pół procenta. Myślę, że przy spełnieniu pewnych warunków formalnoprawnych i wprowadzeniu tutoringu do obowiązków dydaktycznych pracowników można by takim kształceniem objąć znacznie większą grupę, nawet połowę studentów. Profesor Axer miał takie marzenie, które wypowiadał żartem: „Chciałbym, żeby cały Uniwersytet Warszawski był MISH-em”. W gruncie rzeczy oznaczałoby to wprowadzenie anglosaskiego modelu kształcenia wyższego, co nie wydaje mi się niemożliwe, ale byłoby bardzo kosztowne.

Jaka będzie przyszłość tych studiów?

Ustawa o szkolnictwie wyższym, która ma wejść w życie od października, stawia przed nami nowe wyzwania. Na szczęście znalazł się w niej przepis o studiach międzydziedzinowych. Zarazem ogromnie rośnie rola dyscyplin, które mogą szybko okrzepnąć instytucjonalnie i zablokować współpracę między sobą. Dyplomy należą do uczelni – to nam sprzyja. Zobaczymy, jak będzie ze swobodą budowania programów studiów. Na studiach tradycyjnych pomnożyliśmy nazbyt liczbę kierunków i specjalności. Trzeba pozwolić studentom na budowanie unikatowych kompetencji poprzez indywidualizację programów kształcenia. To jest przyszłość studiowania. W Polsce na razie robimy to na małą skalę. Myślę więc, że Kolegium ISM na Uniwersytecie Śląskim pozostanie jeszcze jakiś czas eksperymentalną jednostką dydaktyczną.

Rozmawiał Piotr Kieraciński