Stanisław Misakowski (1917-1996)

Piotr Müldner-Nieckowski

Właśnie ukazała się pośmiertnie niezwykła książka wybitnego polskiego poety i animatora kultury Stanisława Misakowskiego, który nie był Polakiem, a z ukraińskiego urodzenia nazywał się Władimir Fieofanowicz Diemianok i języka ukraińskiego prawie nie znał. Wychowywał się w mowie rosyjskiej, zmienić próbowały go Niemcy, a ostał się i rozkwitł w Polsce, gdzie leży pochowany w Żyrardowie.

Nie pierwszy to przypadek obcokrajowca, który właśnie tu, w kraju Lecha, znalazł swoją ojczyznę – faktycznie drugą, ale pierwszą do pokochania. Mieszanka źródeł jego biologii i osobowości jest tak zdumiewająca, że sam zadawał sobie pytanie: „Kim jest WFD? Czy mogę określić jego wygląd, sposób zachowania, miejsce pobytu? Jakiej jest narodowości, w jakim kraju przebywa, jaka posługuje się mową, kogo reprezentuje? (...) Znam go, czy nie znam, istnieje on, czy go nie ma?”.

Po polsku pisał lepiej niż miliony Polaków, błyszczał w środowiskach artystycznych, rozumiał tę mowę tak dalece, że stworzył swój styl poetycki, a i w prozie był biegły niesłychanie. Tę drugą umiejętność poznajemy dopiero teraz, kiedy jego syn Wiktor zdecydował się wydać ojca literackie wspomnienie życia. Wielu wciąż jeszcze tajemniczych i nieznanych szczegółów (o życiu w PRL-u) dowiemy się dopiero z drugiego tomu, ale już to, co otrzymaliśmy, a co kończy się wraz z II wojną światową, stawia nas w pozycji tropicieli niezwykłości. Adam Marszałek, wydawca tego tomu Stanisława Misakowskiego pod tytułem WFD, czyli człowiek, który sam nie wie, kim jest , ma ostatnio szczęście do odkryć literackich, bo to właśnie do jego firmy zwracają się znawcy z opracowaniami tekstów pisarzy nieznanych, a zasługujących na pomnik. Ukazuje się tam na przykład trzeci już tom Krzysztofa Mrozowskiego, poety, który zmarł w Warszawie w 2017, a który do niedawna istniał tylko w świadomości starszych pisarzy i pojedynczych literaturoznawców.

O Misakowskim dowiedziałem się w 1970 r., kiedy Anna Kamieńska dała mi znać, że warto wysyłać wiersze do Świdwina na doroczny konkurs imienia jej zmarłego męża Jana Śpiewaka. Konkurs został wymyślony, opracowany i zorganizowany przez Stanisława Misakowskiego, który jako kierownik miejskiego wydziału kultury odrestaurował świdwiński zamek i zorganizował w nim ośrodek promieniujący na całą Polskę. Powiedziała: „A poza tym to bardzo dobry poeta”.

W 1992 r. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich wzięło udział w europejskiej literacko-morskiej imprezie zorganizowanej przez Szwedów i Rosjan pod nazwą „Fale Bałtyku”. Stu czterdziestu pisarzy z krajów bałtyckich, w tym dwudziestu z Polski, przez dwa tygodnie pływało gigantycznym promem od bałtyckiego portu do portu, i było podejmowanych przez królów i prezydentów (z wyjątkiem, jak zwykle, polskiego). Jednym z ważnych uczestników tej ekskursji był Misakowski. To na tym statku pewnego dnia o świcie, oparty o burtę i wpatrzony w jaśniejący horyzont, po całonocnej debacie dowiedziałem się od niego, że niemal do trzydziestego roku życia nazywał się inaczej i znał po polsku niewiele więcej słów niż zestaw „dzień dobry”, „dziękuję” i „dobranoc”. Przeszedł gehennę stalinowskiego głodu Ukrainy, więzień sowieckich, zesłania na roboty w Niemczech i pobytu w kacetach, wreszcie przewózki do Rosji na rozwałkę. Ale uciekł. Szczęśliwie został w Polsce.

Staszku, kiedy mi to mówiłeś, zdradzałeś głęboką tajemnicę. Miałeś śmierć w oczach, a jednak się na to zdobyłeś. Bardzo Ci za to dziękuję. Potem – nadal w sekrecie – wielokrotnie o tym rozmawialiśmy, bo już mieliśmy za sobą barierę braku zaufania.

Misakowski czuł potrzebę konfrontowania się z kimś nienależącym do rodziny. Po zakończeniu pracy w Świdwinie i przekazaniu zamku wraz z konkursem Marianowi Wiszniewskiemu przeniósł się do Słupska, a potem do Żyrardowa, gdzie mogłem go często odwiedzać (a on mnie w Podkowie Leśnej). Niestety także w szpitalu. Jego życie się kończyło, ale wielokrotnie wspominał, że oprócz wierszy z zakresu zaniedbanych tematów, pisze także zaniedbaną wcześniej prozę. Nigdy nie powiedział bliższych szczegółów. Nie był pewien, czy już nadszedł czas, w którym można mówić o pisaniu tego utworu, w obawie, że się wypali.

Teraz, po dwudziestu dwóch latach od jego śmierci, wreszcie otrzymawszy od Wiktora Misakowskiego nową księgę, zdumiałem się jej potęgą. To autobiografia napisana niczym sensacyjna powieść eseistyczna. Dzieło kompletne i doskonałe. Autor siebie przedstawia w trzecie osobie. Pisze nowoczesnym, prozatorskim skrótem, piękną, bogatą polszczyzną. Zwięzłość tekstu powoduje, że rzecz czyta się tak, jakby się oglądało film. Opowiada o dramacie historii Rosji, Ukrainy, Polski i Niemiec w pierwszej połowie XX wieku, korzystając z osobistej prawdziwej przygody, udręki, walki, które bohaterowi utworu przyszło przeżyć. Opowieść rozwija się, przykuwa czytelnika, panuje nad nim. Swobodnie, niemal niezauważalnie przekształca obraz w komentarz, komentarze w sentencję, sentencje w wizję – i tak w koło, przesuwając zdarzenia na osi czasu. Z jednej strony jest to autorskie poszukiwanie klucza do własnej osobowości, z drugiej ciężka praca nad klarowaniem prawdy o tamtych latach, ziemiach i ludziach. Pisane leciutko, jakby od niechcenia, bez jednego zbędnego słówka, ale powoli, z namysłem. Otwiera oczy. Otwiera duszę.

Wielka literatura.

e-mail: lpj@lpj.pl