Papier przyjmie wszystko

Dominik Szulc

W połowie czerwca 2018 r., po raz drugi w swojej naukowej karierze, przyjechałem do Narodowego Centrum Nauki, aby odbyć rozmowy w II etapie jednego z konkursów. Rozmowa ta była wymuszona moim wcześniejszym odwołaniem, skutecznym, jak się okazało. Komisja Odwoławcza NCN nie miała zresztą innego wyjścia – jeśli błędy formalne popełnione przez recenzentów w I etapie konkursu są oczywiste, gremium to nie może podjąć innej decyzji. Pytanie, czy za przyczynienie się do dochodzenia odwoławczego recenzenci ponoszą konsekwencje, np. w postaci odebrania im wynagrodzenia. Zazwyczaj bowiem, gdy zlecam mechanikowi wymianę żarówek (w nowszych autach ich wymiana nie zawsze jest prosta), ten zaś montuje spalone, nie płacę za tak wykonaną pracę lub żądam zwrotu poniesionych kosztów. Gdy zatem w przygotowanych recenzjach przeczytałem, że powodem odrzucenia wniosku o finansowanie zaproponowanego projektu jest brak wymaganych załączników – oświadczeń kierownika projektu oraz osoby reprezentującej wnioskodawcę – uznałem, że wniosek po prostu nie został przeczytany. W jakich bowiem kategoriach oceniać sytuację, w której oświadczenia są załączone do wniosku, recenzenci zaś (co ciekawe, solidarnie) twierdzą, że ich nie ma?

Nie minęło kilka tygodni od złożenia przeze mnie odwołania do NCN, gdy przygotowałem artykuł i przesłałem go do pewnego uznanego czasopisma z zakresu archiwistyki. Dla niewtajemniczonych – 10 punktów na liście B ministra nauki to wcale niemało w naukach humanistycznych i społecznych. Ku mojemu zaskoczeniu w odpowiedzi otrzymałem dwie recenzje, obie negatywne, których lektura natychmiast przywołała recenzje otrzymane z NCN. Obaj recenzenci jakby prześcigali się w wytykaniu błędów i braków mojego tekstu, które zrazu budziły moje niedowierzanie, za chwilę znowu zażenowanie. Obaj recenzenci zwrócili uwagę, że tekst nie spełnia wymogów językowych, choć w dalszej części formularza recenzenckiego stwierdzili, że jest poprawny pod względem językowym. Recenzent A podniósł, że materiał ilustracyjny tylko częściowo odpowiada treści artykułu, gdy tymczasem ten nie zawierał żadnego materiału ilustracyjnego. Zauważył, że artykuł nie odpowiada profilowi czasopisma, po czym rozwinął sprzeczną myśl, cytuję: „Problematyka formalnych barier w dostępności do materiałów archiwalnych niewątpliwie zasługuje na objęcie refleksją ogólną o dziedzinie archiwalnej, zgodnie z zakresem tematycznym czasopisma”. Naturalnie taka sprzeczność byłaby do pogodzenia, gdyby przyjąć, że profil czasopisma jest czymś innym, aniżeli jego tematyka, co oczywiście byłoby nonsensem. Z kolei recenzent B stwierdził, że artykuł został poprzednio opublikowany, gdy tymczasem nigdy nie został w żadnym stopniu opublikowany, zaś sam recenzent oprócz zwięzłego „częściowo opublikowany” nie wskazał, gdzie do tej publikacji miałoby dojść. Nie muszę dodawać, że gdyby sprawa szła o recenzję publiczną, stwierdzenie takie byłoby pomówieniem, a jego autor musiałby się liczyć z konsekwencjami.

Co począć z takimi recenzjami? Odebranie ewentualnego wynagrodzenia recenzenckiego wydaje się uzasadnione, ale czy winno być jedynym narzędziem służącym usprawnieniu systemu oceny autora i podnoszenia rzetelności recenzji? Nie pouczając redaktorów – do których zresztą sam od 2009 r. należę – „papier przyjmie wszystko”. Grunt, aby panować nad tym, co recenzenci przesyłają redakcjom, te zaś przekazują autorom. W moim czasopiśmie zawsze sam czytam wszystkie recenzje. Nie ingerując w polemikę naukową, którą w nich umieszczono, weryfikuję ewentualne oczywiste pomyłki recenzentów, minimalizując możliwość ich pojawienia się. Nie muszę zatem tłumaczyć się autorowi z treści nadesłanych recenzji. A może by tak wprowadzić w NCN, zaś w redakcjach czasopism w miarę możliwości organizacyjnych, weryfikację przez pracowników Centrum zawartości nadsyłanych recenzji pod kątem, o którym wyżej napisałem? Autorom wniosków i tekstów zaoszczędzono by nerwów, zaś budżetowi NCN przyniosłoby to zyski. Uznanie przez Komisję Odwoławczą NCN odwołania za zasadne musi bowiem skutkować zleceniem przygotowania nowych recenzji, których autorów trzeba przecież wynagrodzić… ?