Medalowe żniwa w zimowej scenerii
Trudno o bardziej wymowną deklarację przywiązania do idei studenckiego współzawodnictwa aniżeli ta zademonstrowana swego czasu przez Tomasza Sikorę. Indagowany w sprawie swoich występów na uniwersjadach, kiedy osiągane przezeń wyniki predestynowały go raczej do startów w imprezach wyższej rangi – był już wówczas mistrzem świata – odparł nie bez racji, że skoro jest studentem, to są to też zawody dla niego. Dla wielu jemu podobnych udział w sportowym święcie żaków jest za każdym razem niezapomnianym przeżyciem. Wszak nie chodzi tu o samo posiadanie legitymacji czy indeksu, uprawniających do rywalizacji, lecz o nadającą jej zupełnie inny wymiar przepustkę, jaką owe atrybuty przynależności do studenckiej braci stanowią. Dla kogoś, kto tak jak nasz znakomity przed laty biatlonista zetknął się po drodze ze sportem w pełni profesjonalnym, pod pewnymi względami nie wytrzymuje on porównania z akademickimi zmaganiami, odartymi z wielkich pieniędzy, za to pełnymi autentycznych emocji i przedkładaną nad rekordy zabawą. Gdzieżby indziej jak nie na uniwersjadowych arenach szukać historii o pożyczeniu od konkurenta ciężkich zjazdowych nart i przejechaniu na nich… slalomu? Czy innej, mówiącej o dwóch Polakach, których samochód został zasypany przez lawinę, a ci niewiele myśląc wysiedli z niego i na slalomowych nartach ruszyli w 18-kilometrowy marsz do miejsca zawodów.
Oczywiście naiwnością byłoby twierdzić, że przez te z górą pół wieku, od kiedy Akademickie Mistrzostwa Świata przemianowano na uniwersjady, nic się nie zmieniło. Wystarczy porównać pierwsze edycje, jeszcze skromne, z ograniczonym programem sportowym i stosunkowo niewielką liczbą uczestników, z organizowanymi z prawdziwym rozmachem (również w Zakopanem) współczesnymi widowiskami, by dojść do przekonania, że dzielą je lata świetlne. Jako że od samego początku były to wydarzenia nie tyko sportowe – przenikały się w nich również wątki społeczne czy kulturowe – ich metamorfoza była niejako wypadkową tego, co działo się dookoła. Stąd szereg zjawisk, jak choćby komercjalizacja, które wdarły się i do tej sfery studenckiej aktywności. Po lekturze książki Haliny Hanusz i Bartłomieja Korpaka odnoszę wrażenie, że ducha i atmosferę udało się jednak ocalić. Najlepszym na to dowodem ostatnie zawody w Ałmatach, w których nie brakowało radosnych uniesień, debiutanckiej niekłamanej ekscytacji, ryzykownych strategii u zaprawionych w bojach, przegranych finałów, okazujących się summa summarum wygranymi najważniejszymi startami w życiu, wreszcie wzruszających spotkań z miejscową Polonią.
Takich smaczków, podobnie jak liczb, wyników, klasyfikacji, a więc wszystkiego, co sprawi, że statystycy będą wniebowzięci, zgromadzono tutaj sporo. Ale tytaniczna praca, jaką autorzy wykonali, dokumentując wszystkie zimowe uniwersjady (wcześniej zbilansowali letnie), nie ogranicza się tylko do szczegółowego opisu medalowych dokonań Polaków w dotychczasowych 28 edycjach. Swoją drogą ponad 170 medali, w tym 52 złote, to całkiem przyzwoity wyczyn. Hanusz i Korpak wpletli w tę kronikarską narrację również mnóstwo osobistych historii, które w połączeniu z bogatym materiałem ilustracyjnym nadają temu albumowemu w formie wydawnictwu wyjątkowy charakter. Pozwalają bowiem zobaczyć młodych sportowców, stojących u progu kariery, narażonych na szereg pokus, zmagających się nie tylko z rywalami, ale i z samymi sobą. Przezwyciężenie tych przeciwności nie wszystkim było dane. A to w takich właśnie okolicznościach rodziły się i swoje pierwsze poważne sukcesy odnosiły późniejsze legendy zimowych aren: Apoloniusz Tajner, Łukasz Kruczek, Justyna Kowalczyk czy Tomasz Sikora.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.