Forma artykułu naukowego

Marek Misiak

Publikuj lub giń – efektowny bon mot , zdaniem wielu naukowców adekwatnie opisujący jednak sytuację badaczy na różnym etapie kariery i o różnym dorobku. Ważne, by nie pójść w stronę kasandrycznych wizji w rodzaju „obojętnie co, obojętnie gdzie”, gdyż jak najbardziej ma znaczenie, w jakich czasopismach ukazują się prace danego autora i co sobą reprezentują. Najgorsze zdanie o czasopismach i wydawnictwach naukowych wydają się mieć ci, którzy nigdy w nauce nie pracowali, to im łatwo przychodzi mówienie czy pisanie, że podmioty te opublikują wszystko, byle tylko zapłacić. Ponieważ miałem i mam do czynienia z wydawnictwami naukowymi jako redaktor i korektor, mogę stwierdzić, że taki cynizm świadczy o bardzo pobieżnym oglądzie sytuacji. Problemy są (i to liczne), ale tkwią zupełnie gdzie indziej.

„Sam pan rozumie: publikuj lub giń” – to często ostatni argument autora słabej pracy, której publikacja jest mu potrzebna do awansu naukowego lub wręcz utrzymania się w pracy. Można wówczas odnieść wrażenie, że podstawową funkcją czasopism i wydawnictw naukowych jest umożliwienie pracownikom nauki spełnienia warunków otrzymania awansu lub pozytywnej oceny okresowej. Jeśli w ogóle sam fakt opublikowania pracy, bez względu na jej jakość, ma umożliwiać dalszą karierę, to wniosek jest prosty: z takim systemem ewaluacji jest coś poważnie nie w porządku. Stworzenie w danym okresie pewnej liczby artykułów, które następnie pojawiają się w czasopismach o określonej wartości punktowej ma świadczyć o tym, że dana osoba jest w stanie uczestniczyć w wymianie myśli i poglądów w społeczności naukowców. Praca, która niewiele lub nic nie wnosi do aktualnego stanu wiedzy (w przypadku prac oryginalnych) albo nie porządkuje już zgromadzonej wiedzy w sposób umożliwiający lepsze jej wykorzystanie (w przypadku prac przeglądowych), nie jest przejawem uczestnictwa w WYmianie czegokolwiek poza ZAmianą papieru czystego w zadrukowany. Zaś ukazanie się artykułu w punktowanym czasopiśmie ma dowodzić, że manuskrypt przeszedł przez gęste sito, zarówno redaktorskie, jak i recenzenckie, a zatem świadczyć o jego poziomie. Jeśli czasopisma naukowe będą iść pod tym względem na kompromisy, aby nie krzywdzić młodych badaczy, zaczną piłować gałąź, na której same siedzą. Renomę buduje się latami – zniszczyć ją można (w szczególnie wyrazistych przypadkach) dosłownie w ciągu kilku numerów.

Drapieżne publikacje

Sytuacja nabiera dramaturgii szczególnie wtedy, gdy mamy do czynienia z badaczem z kraju rozwijającego się. Jest to szczególnie częste w naukach ścisłych i medycynie. Chciałbym postawić tu sprawę bardzo jasno: badacze z takich krajów z reguły w niczym nie ustępują naukowcom z krajów o ugruntowanej pozycji w świecie akademickim. Redaktorzy czasopism naukowych nie mogą jednak dawać im żadnych preferencji, gdyż na dłuższą metę będą działać na ich szkodę, obniżając rangę czasopisma i sprawiając, że w przyszłości publikacja w nim nie będzie tak cenna dla kolejnych badaczy z krajów uboższych. Z drugiej strony warto zauważyć, że tego rodzaju praca pozwala naocznie się przekonać, że wartościową naukę uprawia się nie tylko w USA, Europie, Japonii i Australii. Badania ważne, ale niewymagające ogromnych nakładów, a prowadzące do wynajdywania np. nowych metod leczenia, prowadzone są np. w Turcji, Iranie czy Indiach – być może dlatego, że w tych krajach znacznie większy odsetek mieszkańców musi mierzyć się z realnymi, a nie podsuniętymi przez media lub polityków problemami (np. jak wyleczyć sobie zęby i przy okazji nie zbankrutować). Naukowcy z tych krajów nie potrzebują żadnej taryfy ulgowej, warto natomiast, by stykali się z czasopismami naukowymi prowadzonymi rzetelnie i przejrzyście, a nie z tzw. drapieżnymi wydawnictwami otwartego dostępu (predatory open access journals ). Model ten opiera się na publikacji artykułów naukowych, zwykle w formie otwartego dostępu w czasopismach naukowych, w zamian za uiszczenie przez autora opłaty. Drapieżne publikacje jednak nie przeprowadzają odpowiedniego procesu recenzji naukowych i nieraz posiadają fałszywe informacje na temat swojego zespołu redaktorskiego, procesu recenzji czy wskaźnika cytowań. Jedynym celem istnienia takiego tytułu jest zarobienie pieniędzy. Dla badacza oznacza to trzy negatywne konsekwencje opublikowania pracy w takim czasopiśmie: 1) strata pieniędzy – swoich, uczelnianych lub grantowych; 2) wartościowa praca pozostanie niezauważona lub nie zostanie potraktowana poważnie; 3) publikacja w minimalnym stopniu wpłynie na karierę autora, a przecież na badania poświęcił on sporo czasu i energii.

Czasem barierą jest nie poziom samej pracy, a jej szata językowa. Kwestia, czy wszystkie dziedziny nauki powinno się współcześnie uprawiać po angielsku, wykracza poza ramy tego artykułu, jednak faktem jest, że w niektórych obszarach wiedzy wysoko cenione (i punktowane) są właściwie wyłącznie periodyki anglojęzyczne (a na pewno nie polskojęzyczne). Możliwe, że łatwo mi z (mikrej) wysokości redaktorskiego fotela pouczać i tak przeciążonych obowiązkami pracowników nauki, ale nic na to nie poradzę, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak można uprawiać nauki ścisłe, techniczne lub medyczne, nie znając dobrze angielskiego (a przez „dobrze” rozumiem więcej niż „żeby się dogadać”, a zatem de facto poziom średnio zaawansowany). Tymczasem regularnie mam do czynienia z pracami z różnych krajów, napisanymi angielszczyzną może nie tyle fatalną (bo to już rzadkie przypadki), ile pełną usterek i wymuszającą znacznie dłuższe niż przeciętne szlifowanie manuskryptu. Zdziwienie budzi też czasem fakt, że większość czasopism naukowych nie oferuje (a już na pewno nie w cenie publikacji) usług tłumaczeniowych. Przetłumaczenie tekstu naukowego wymaga dobrej orientacji w danej dziedzinie wiedzy i jest kosztowne; inaczej w przekładzie może dojść do przeinaczeń. Gdy autor od razu nadeśle wersję anglojęzyczną, będzie nie tylko szybciej, ale i bezpieczniej, gdyż te same osoby będą odpowiadać za warstwę merytoryczną i językową.

Kolejną barierą bywają – znów musimy wrócić do tej kwestii – pieniądze. Wbrew wyobrażeniom niektórych nie tylko publikacja w tytułach z obszaru vanity press lub predatory journals jest płatna (i są to sumy wcale nie symboliczne). Konieczność uiszczenia opłaty nie wynika jednak z chęci sprawdzenia, komu tak naprawdę zależy na ukazaniu się tekstu, tylko z realiów życia. Jeśli prywatne wydawnictwo wydaje czasopismo, musi ono przynajmniej zwracać koszty prowadzenia go (i zapewniam, że jest to możliwe bez kompromisów i zaniżania poziomu). Jeśli zaś wydaje je uczelnia lub inny podmiot (np. fundacja), dobrze byłoby nie topić w nim większych funduszy niż to konieczne (a fundusze te mogą być potrzebne gdzie indziej, gdzie nie ma możliwości odzyskania części wydatków lub byłoby to niegodziwe).

Myśl wymaga formy

Jeśli nadesłany materiał spełnia warunki brzegowe danego czasopisma (jest na odpowiednim poziomie merytorycznym i językowym), w swoje ręce dostaje go redaktor. I tu pojawia się kolejna rafa: nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niektórzy autorzy nie traktują poważnie wymogów stawianych przez czasopisma, jeśli chodzi o sposób redagowania tekstu, przypisów i bibliografii oraz przygotowania tabel, wykresów i ilustracji. Zarówno w przypadku tytułów polsko-, jak i anglojęzycznych wymagania te wynikają zarówno ze standardów przyjętych w edytorstwie naukowym w danym języku, jak i z reguł przyjętych w danym czasopiśmie (do czego – warto pamiętać – każde czasopismo ma prawo, o ile te drugie reguły nie kolidują z tymi pierwszymi). Nie chodzi o to, że niestosowanie się do tych wymogów podnosi redaktorowi ciśnienie, tylko o to, że wydłuża to proces przygotowania pracy do druku (czy szerzej: ukazania się, gdyż większość czasopism naukowych wychodzi już tylko w wersji elektronicznej). O ile wymagana kompozycja pracy na ogół zostaje zachowana, o tyle przypisy i bibliografia potrafią być zredagowane w standardzie zupełnie odmiennym od wymaganych (np. harwardzkie zamiast tradycyjnych lub odwrotnie). Rzecz jasna informacje zawarte w spisie piśmiennictwa da się zweryfikować, ale pochłania to czas, który można by przeznaczyć na redagowanie kolejnych materiałów. Pomijam tu problem, że im więcej poprawek, tym większa szansa na wygenerowanie po drodze nowych błędów lub przeoczenie już istniejących. I nie wynika to z niekompetencji redaktorów, tylko z faktu, że ludzka koncentracja i sumienność mają swoje ograniczenia. Jeśli autor próbuje scedować na redaktora część obowiązków, których sam powinien dopełnić, sam jest też potem sobie winien. W niektórych dziedzinach nauki funkcjonują (dla publikacji anglojęzycznych) standardy stworzone przez wydawców amerykańskich lub angielskich i szeroko stosowane na całym świecie. Przykładem jest AMA (American Medical Association) Manual of Style do publikacji medycznych. Znajomość podstaw takich standardów powinna być oczywistością, jeśli chcemy uprawiać daną dziedzinę nauki w języku angielskim, przynajmniej powyżej poziomu doktoratu. Ponieważ współautorstwo (nawet kilkunastoosobowe) jest bardzo częste, na regułach tych nie muszą się znać wszyscy badacze tworzący dany artykuł, wystarczy, że będzie nad tym czuwać jedna osoba, która skontroluje pod tym względem tekst przed złożeniem go w danym czasopiśmie.

Redagowanie publikacji naukowych to praca dająca sporo satysfakcji, przy świadomości, że jestem karłem stojącym na barkach olbrzyma, gdyż to autor jest specjalistą, a ja jedynie doszlifowuję samą formę jego przekazu. Ważnego artykułu nie zepsuję, słabemu niewiele będę w stanie pomóc. Traktuję swoją pracę poważnie, gdyż chcę, by kolejny naukowiec czytający tekst kolegi po fachu – bywa że z drugiego końca świata – także poczuł się potraktowany poważnie. Miłość wymaga oprawy, a myśl formy. W czasopiśmie naukowym forma ta powinna być dopracowana i właśnie dzięki temu, niczym w mainstreamowym amerykańskim kinie, niewidoczna. ?