Doświadczenie i entuzjazm

Zbigniew Drozdowicz

W nauce i w nauczaniu akademickim potrzebne jest zarówno odpowiednie doświadczenie, jak i spory entuzjazm. To oczywiste. Problem jednak w tym, aby występowały one w odpowiednich proporcjach oraz były dopasowane do konkretnych przedsięwzięć. Wiele można powiedzieć o tym dopasowaniu i jego braku oraz o podążaniu doświadczenia i entuzjazmu własną drogą do różnych celów. W swoich uwagach i sugestiach na ten temat bazuję m.in. na tym, co znajduję w dyskusjach związanych z Ustawą 2.0.

Przykłady z przeszłości

Na wstępie odwołam się do dwóch przykładów z przeszłości, które w moim przekonaniu dobrze ilustrują zarówno rolę akademickiego doświadczenia, jak i entuzjazmu. Pierwszy z nich związany jest z podjętą w XVIII stuleciu próbą naprawy Rzeczpospolitej, w tym polskiego szkolnictwa, przez wprawdzie stosunkowo nielicznych, ale wykazujących w swoich działaniach spory entuzjazm reformatorów. W odpowiedzi na pytanie, jakim dysponowali oni doświadczeniem, można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że składało się na nie zarówno ich negatywne doświadczenie wyniesione z polskich szkół, w których się kształcili w pierwszym okresie swojej edukacji, jak i pozytywne, wyniesione z zagranicznych uczelni, w których uzupełniali swoje wykształcenie. Warto przypomnieć, że jeden z reformatorów – Stanisław Konarski – kształcił się najpierw w seminarium pijarskim w Piotrkowie, a później w rzymskim Collegium Nazarenum, i to, co przedstawił w swoich Ustawach szkolnych i co wprowadził w Collegium Nobilium w Warszawie, stanowiło mieszankę polskiej tradycji kulturowej i nowoczesności, która przebijała sobie drogę na uczelniach zachodnich. Inny reformator – Hugo Kołłątaj – miał również w swoim CV zarówno doświadczenia krajowe (ukończył Akademię Krakowską), jak i międzynarodowe (studiował później na uczelniach w Wiedniu, Bolonii i Rzymie), a propozycje, które w jakiejś mierze wprowadził w życie, świadczą o tym, że jego reformatorski entuzjazm napędzany był m.in. „wiatrami” z Zachodu. Trzeba przy tym wyraźnie powiedzieć, że niewiele byłby w stanie zdziałać, gdyby nie miał wsparcia króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Skojarzenia ze współczesnością mogą być wprawdzie w jakiejś mierze zasadne, ale nie należy z tym przesadzać, bowiem tacy oświeceni monarchowie zdarzają się bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej trafiają na tak utalentowanych i pełnych autentycznego entuzjazmu dla społecznych zmian reformatorów.

Drugi przykład wzięty jest z nie tak odległej przeszłości, bowiem z pierwszej połowy lat 50. minionego stulecia, i związany z odkryciem przez międzynarodowy zespół uczonych DNA (wielkocząsteczkowego organicznego związku chemicznego z grupy kwasów nukleinowych, pełniącego rolę nośnika informacji genetycznej). Główni udziałowcy tego naukowego sukcesu – James D. Watson, Francis Crick, Maurice Wilkins i Rosalind Franklin (w 1962 r. otrzymali oni za to osiągnięcie nagrodę Nobla) – mieli zarówno dobre wykształcenie, jak i odpowiednie doświadczenie akademickie (uzyskane na znaczących uniwersytetach amerykańskich i europejskich). Podobne do nich wykształcenie i doświadczenie miało jednak w tamtym czasie wielu uczonych, a przecież tylko temu stosunkowo nielicznemu zespołowi badaczy udało się dokonać tak znaczącego odkrycia. Istotną rolę w tym przypadku odegrało jednak nie tylko ich wykształcenie i doświadczenie, lecz także entuzjazm, opisany przez J.D. Watsona we wspomnieniowej książce pt. Podwójna helisa . Jej autor przyznaje, że „to Wilkins zaraził go entuzjazmem wobec badań rentgenowskich nad cząsteczką DNA”. Największym jednak entuzjastą (ale też i utrapieniem dla pozostałych członków zespołu) miał być F. Crick. W opisach J.D. Watsona jest nieco złośliwości i żartobliwości. Skłaniają one jednak do pewnych ogólniejszych wniosków, takich np., że szanse na znaczące osiągnięcie w dzisiejszej nauce daje współpraca w zespole składającym się z różnych specjalistów (w tym przypadku byli to fizycy, biochemicy, genetycy i krystalografowie) oraz z osób w różnym wieku; najstarszego z nich (F. Cricka) od najmłodszego (J.D. Watsona) dzieliło kilkanaście lat. Jednak twierdzenie, że entuzjazm w nauce łączy się z młodością, a jego brak z bardziej zaawansowanym wiekiem, byłoby zbyt daleko idącym uogólnieniem lub nawet zbytnim uproszczeniem. W każdym bowiem przypadku trzeba mieć na uwadze wiele innych składników aktywności badawczej, takich m.in. jak czas i miejsce jej prowadzenia czy też odpowiednie finansowanie.

Środowiskowe dyskusje wokół Ustawy 2.0

Według ministerialnych danych podczas trwających niemal dwa lata przygotowań ustawy w dyskusjach nad proponowanymi założeniami i rozwiązaniami wzięło udział ok. 7 tys. osób oraz wiele instytucji i organizacji mniej lub bardziej związanych z polską nauką i szkolnictwem wyższym. Nie twierdzę, że w tym wielkim „chórze” ktoś wyraźnie fałszował lub grał na zupełnie inną nutę. Nie twierdzę tak chociażby z tego prostego względu, że utwór pod nazwą Konstytucja dla Nauki zmieniał się w trakcie trwających dyskusji i trudno powiedzieć, która wersja była w danym momencie obowiązująca. Twierdzę natomiast, że głosy w tej dyskusji były jednak różne i nie brakowało takich, które jeśli nawet nie odbiegały zasadniczo od oczekiwań głównego dyrygenta, to jednak ich autorzy dawali świadectwo temu, że nie wszystko im się w tym utworze podoba, a przecież nie brakło takich, którzy uznali, że należy go wyrzucić do kosza i napisać zupełnie inny – rzecz jasna, lepszy niż ten, który przedstawili najpierw autorzy trzech zespołów wyłonionych do opracowania założeń do ustawy, a później następni, w mniejszym lub większym stopniu korzystający z ich propozycji. Wygląda jednak na to, że w każdym zespole były osoby mające spore doświadczenie akademickie i takie, które je dopiero zdobywały.

Łączyło ich wszystkich jednak nie doświadczenie, lecz przekonanie, że z polskimi uczelniami i z uprawianiem nauki w Polsce jest nie tak, jak być powinno i należy zrobić sporo, aby nie sytuowały się one w ogonie światowego wyścigu po wiedzę i wykształcenie. Przynajmniej o tych członkach poznańskiego zespołu, których znam, osobiście mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że na pierwszych etapach wyścigu wykazywali spory entuzjazm dla zmian, a także, iż u niejednego z nich napędzany był on „wiatrami z zachodu”. Nie mam wprawdzie podstaw, aby twierdzić, że generalnie malał on wraz z każdym kolejnym etapem prac nad projektem. Mam natomiast podstawę, aby powiedzieć, że po zakończeniu konsultacji na konferencjach programowych i przedstawieniu projektu na podsumowującym je spotkaniu krakowskim niektórzy z nich poczuli się zawiedzeni. Mam nadzieję, że nie obrazi się kierownik tego zespołu (znam go od wielu lat i wysoko oceniam jego kwalifikacje), jeśli powiem, że prezentując swój stosunek do tego projektu na posiedzeniu senatu mojej uczelni raczej nie wykazywał już wielkiego entuzjazmu, który mogłem zaobserwować wcześniej. Projekt przedstawiony jako Ustawa 2.0 różni się bowiem istotnie od zaproponowanego przez ten zespół. Rzecz jasna, ministerstwo nie obiecywało, że to, co zamówiło i za co zapłaciło, znajdzie się w projekcie reformy polskich uczelni i nauki. Członkowie zespołu mogli jednak mieć nadzieję, że wynik ich pracy nie będzie znacząco odbiegał od ministerialnego projektu. W tej sytuacji zasadne jest postawienie pytania: jakie doświadczenie akademickie mieli faktyczni autorzy ustawy, którzy „odcinają” ministerialnymi „nożycami” licznie zgłaszane do nich propozycje odmiennych rozwiązań. Nie mam przy tym wątpliwości, że ministerialni „krojczy” wykazują nie tylko spory entuzjazm dla proponowanych w dokumencie zmian, lecz także sporą wiarę w ich trafność (świadczy o tym m.in. uporczywe obstawanie przy najważniejszych zapisach). Pytanie, czy to wystarczy, aby doprowadzić do znaczącej poprawy kondycję polskich uczelni oraz nauki w Polsce, pozostawiam do dyskusji.

Wątpliwości w tych kwestiach zgłaszane były zresztą od momentu pojawienia się tej inicjatywy. Początkowo pojawiały się one okazjonalnie (m.in. przy prezentacji projektowanych rozwiązań na cyklicznych konferencjach) i z zachowaniem akademickiego dystansu, stanowiącego świadectwo, że wypowiadający się nie są całkowicie pozbawieni wiary w możliwości sensownej realizacji reformy polskich uczelni i nauki. Z czasem jednak krytycznych głosów było coraz więcej i wyrażały one bardziej radykalne przekonania, łącznie z tym, że reforma nie przyniesie polskim uczelniom i nauce wiele dobrego, a może wyrządzić sporo złego. Znalazły one wyraz m.in. w liście otwartym podpisanym przez 145 naukowców z różnych ośrodków akademickich w naszym kraju. Jeden z inicjatorów listu – prof. Marek Kornat – stwierdził (na łamach marcowego numeru FA), że „sporo osób odmówiło poparcia, obawiając się konsekwencji ze strony władz własnej uczelni”. Zapewne była taka grupa uczonych. Na podstawie mojej znajomości środowiska akademickiego skłonny jestem utrzymywać, że było i jest w nim również sporo osób, które gdy zbiera się nad nimi wielka „burza”, nie chowają głowy w piasek, lecz próbują stawić czoło niejednemu utrudnieniu w wykonywaniu zawodowych obowiązków. Doświadczenia z przeszłości skłaniają niejednego z nich do podpisania się pod stwierdzeniem: „przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i Ustawę 2.0” (i podobne do niej pomysły).

Parlamentarne polemiki

W kwestii tych polemik chciałbym się wypowiedzieć możliwie krótko – nie tylko dlatego, że nie śledziłem ich wszystkich, ale przede wszystkim dlatego, że mógłbym powiedzieć kilka słów za dużo i być posądzonym o opowiedzenie się po którejś z politycznych stron reprezentowanych w parlamencie; a polityka i politycy jakoś nie budzą we mnie wielkiego entuzjazmu. Coś niecoś na temat parlamentarnych polemik chciałbym powiedzieć, jednak bardziej filozoficznie niż politycznie. Wydają mi się one bowiem dobrym przyczynkiem do dyskusji, jak w praktyce wyglądają „rozmowy” homo politicusa Homo Academicusem . Zatem kilka związanych z tym spostrzeżeń i uwag.

Na sejmowej mównicy pojawiały się zarówno osoby, które mają spore akademickie doświadczenie i stopnie naukowe, jak i takie, u których zarówno to pierwsze, jak i to drugie jest raczej skromne (w niejednym przypadku sprowadzające się do studiowania na uczelni). To zróżnicowanie okazywało się jednak niejednokrotnie mało istotne. Istotniejsze było bowiem i jest zróżnicowanie na „barwy” klubowe i demonstrowanie (lub nie) swojego entuzjazmu dla polityki występującej pod nazwą „dobrej zmiany”. Nie będę ukrywał, że moje zdumienie budził i budzi nie tyle ów entuzjazm lub jego brak, ile łatwość, z jaką wczorajszy Homo Academicus przeobrażał się w dzisiejszego homo politicusa i demonstrował swoją awersję do tych, którzy nie reprezentowali jego klubowych „barw”. Być może jest to jakąś sztuką, ale raczej nie tą, którą sobie cenię. Do interesujących i dających się łatwo lokalizować personalnie spostrzeżeń skłaniają również polemiki mające miejsce na obu posiedzeniach sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. W tym stosunkowo nielicznym gronie głos zabierały zarówno osoby ze znacznym akademickim doświadczeniem, jak i niemogące się niczym takim wykazać. Przynajmniej niektóre zgłoszone przez tych pierwszych propozycje wydają się w dużym stopniu liczyć z akademickimi realiami, oczekiwaniami i potrzebami. Przykładem mogą być wnioski związane z próbą obrony pozycji profesury tytularnej lub też – co w gruncie rzeczy na to samo wychodzi – wyrażające sprzeciw wobec zrównywania jej uprawnień z uprawnieniami doktorów i doktorów habilitowanych (m.in. w art. 20, pkt. 7). Jednak wszystkie propozycje zgłaszane przez przedstawicieli sejmowej mniejszości zostały odrzucone przez przedstawicieli sejmowej większości. „Logika” takiego myślenia jest oczywista: „racje mogą być tylko po naszej stronie”. Można się z tym spotkać również w środowisku akademickim. W żadnym przypadku nie świadczy to jednak o bardzo wysokiej kulturze współżycia z innymi. W takich sytuacjach przypomina mi się to, co napisał Karl R. Popper w swoim Społeczeństwie otwartym o wrogach racjonalności, a napisał (krytykując K. Marksa i myślenie bolszewickie), że racjonalność to „postawa gotowości do uznania, że ja mogę się mylić, ty możesz się mylić i wspólnym wysiłkiem możemy się zbliżyć do prawdy”. Czy jednak ktoś z uczestników parlamentarnych polemik skłonny jest sięgać po dzieła znaczących filozofów i – co nie mniej istotne – poważnie traktować ich przemyślenia oraz sugestie?

Obawy

Obaw związanych z Ustawą 2.0 pojawiło się wiele i nadal ich nie brakuje. Wyrażali je nie tylko krytycy, lecz także niektórzy powołani do oceny jej skutków eksperci sejmowi. W wyniku dyskusji i konsultacji niektóre, będące źródłem tych obaw zapisy zostały zmienione, inne złagodzone, a jeszcze inne pozostały jednak bez zmian. Wskażę tutaj tylko jeden z nich. Związany jest on z tymi jej artykułami, które świadczą o niedoszacowaniu kwalifikacji profesury tytularnej (grupy stosunkowo nielicznej, ale z reguły mającej spore doświadczenie badawcze i niemałe osiągnięcia naukowe) oraz ich przeszacowaniu w przypadku doktorów habilitowanych. Jest to wyraźnie widoczne zwłaszcza w zapisach mówiących o warunkach, które musi spełniać osoba ubiegająca się o członkostwo w Radzie Doskonałości Naukowej. W świetle proponowanych tam rozwiązań nie jest wymagany profesorski tytuł – wystarczy mieć stopień doktora habilitowanego. Już jeden z ekspertów sejmowych stwierdził, że takie rozwiązanie stwarza możliwość zdominowania RDN przez tę grupę osób i decydowaniu przez nią o przyznaniu lub nie tytułu profesora. Być może miało to jakiś wpływ na zaproponowanie poprawki, w świetle której w każdej dyscyplinie naukowej minimum jeden z trzech jej przedstawicieli w RDN powinien mieć ten tytuł. Niewiele to jednak zmienia, bowiem w głosowaniach tego gremium rozstrzygać będzie zwykła większość. Argument, że doktor habilitowany to również samodzielny pracownik naukowy, w jakiejś mierze był do obrony przed zliberalizowaniem wymagań w procedurach habilitacyjnych. Znacznie trudniej natomiast go obronić w sytuacji, gdy gwałtowny wzrost liczby tego rodzaju awansów nie idzie w parze z równie dużym wzrostem wysoko kwalifikowanych pracowników naukowych. Sporo na ten temat mogą powiedzieć osoby, które uczestniczyły w ostatnich latach w procedurach awansowych w rolach członków komisji oraz recenzentów (jestem jedną z nich). Krótko mówiąc, można się obawiać, że co najwyżej przeciętne kwalifikacje niejednego z takich „samodzielnych” pracowników naukowych mogą się przekładać na uzyskiwanie profesorskich tytułów przez osoby o niewiele wyższych kwalifikacjach zawodowych. Nie przypuszczam, aby o to właśnie chodziło autorom projektu zmian w polskich uczelniach oraz w nauce, a już na pewno nie przysłużyłoby się to dobrze ani im, ani też nauce. ?