Oceny i samooceny

Zbigniew Drozdowicz
 

W kwestii ocen wystawianych studentom na egzaminach formalnie wszystko zdaje się być jasne i jednoznaczne. Ich skalę określają bowiem statuty uczelni i nie powinny się one różnić. Uważniejsze przyjrzenie się praktyce egzaminacyjnej skłania jednak do wniosku, że nawet tutaj mogą występować istotne różnice – nie tylko zresztą na różnych uczelniach, lecz także na tej samej, a nawet na tym samym kierunku studiów danej uczelni. To bowiem, co znajduje uznanie u jednego z egzaminatorów, okazuje się niejednokrotnie niewystarczające do uzyskania pozytywnej oceny u innego, a nawet u tego samego, ale egzaminującego w różnym okresie swojej kariery zawodowej. Podobno wraz z wiekiem stajemy się bardziej wyrozumiali. Rzecz jasna nie wszyscy i nie w każdej sytuacji. Bez większego trudu można znaleźć egzaminatorów, którzy byli postrachem dla studentów jako młodzi doktorzy i pozostali nimi, będąc zaawansowanymi wiekowo profesorami. Można oczywiście znaleźć również takich, którym wraz z wiekiem ubywa zapału do skrupulatnego sprawdzania studenckiej wiedzy. Nie inaczej jest w przypadku tych, którym przypadło w udziale ocenianie osiągnięć naukowych w procedurach awansowanych. W każdej dyscyplinie można znaleźć osoby znane w swoim środowisku akademickim z łagodności oraz takie, na które lepiej nie trafić ubiegając się o akademicki awans, bowiem zawsze potrafią wskazać jakieś słabości kandydata do stopnia doktora lub tytułu profesora. Można oczywiście znaleźć także takie, których surowość jest już tylko legendą. Te różnice w ocenianiu w każdym przypadku pozostają w związku z samooceną oceniających.

Na początek kwestia ocen wystawianych studentom. Nie znam ani jednej uczelni, która dopuszczałaby możliwość postawienia studentowi oceny pozytywnej, ale z minusem. Dopóki nie został wprowadzony na uczelniach elektroniczny system wystawienia ocen i wyeliminowana w nim możliwość dopisywania do nich minusów, tego rodzaju praktyki miały jednak miejsce. Czy były one świadectwem nieznajomości przez egzaminatorów uczelnianych regulacji? W niektórych przypadkach zapewne tak było. Zdarzało się jednak również, że egzaminator, dodając minus do oceny dostatecznej dawał w ten sposób świadectwo albo litości dla egzaminowanego, albo wyrozumiałości dla jego intelektualnej nieporadności, albo też zrozumienia potrzeb tej uczelnianej jednostki, której statutowym obowiązkiem jest zarówno prowadzenie badań, jak i kształcenie studentów; a po ewentualnym pogromie na egzaminie albo nie będzie już kogo kształcić, albo też pozostaną na danym kierunku tylko nieliczni – być może ci najzdolniejsi, jednak nawet i tego nie można być pewnym (niejeden z późniejszych geniuszy naukowych miał przecież jakieś kłopoty na uczelnianych egzaminach). Nieco inne motywacje i racje usprawiedliwiające nadzwyczajne złagodzenie ocen występują w procedurach awansowych. Jednak tylko nieco, bowiem i tutaj do głosu dochodzą niekiedy akty miłosierdzia, wyrozumiałości oraz tolerancji, motywowane np. takimi okolicznościami, jak potrzeby kadrowe macierzystej jednostki kandydata do awansu lub jego szczególnie trudna sytuacja rodzinna.

Różne mogą być, i niejednokrotnie są, również motywacje i racje usprawiedliwiające podwyższanie oceny ponad to, co prezentują w swoim wykazie osiągnięć studenci na egzaminach oraz kandydaci do awansu. W pierwszym przypadku skłaniać mogą do tego czasami takie argumenty, jak np. odpowiednie do powagi sytuacji zachowanie studenta albo ujmujący gest z jego strony. Zdarzyło się w mojej praktyce egzaminatora, że studentka przeżegnała się, wchodząc na egzamin, co w jakiejś mierze mogło mieć wpływ na bardziej tolerancyjne potraktowanie jej braków w wiedzy. W końcu nie każdy w takiej sytuacji wzywa pomocy nieba, a poza tym dobry uczynek, jak przymknięcie oka na braki w wiedzy, może być kiedyś dopisany do rachunku sumienia. Podobne argumenty mogą się również pojawić w akademickich procedurach awansowych. Mają one jednak mniejszą siłę sprawczą niż w przypadku egzaminów studenckich. Większą mają np. takie, jak demonstrowanie swojego uznania dla opiniodawców w procedurach awansowych poprzez cytowanie ich w swoich publikacjach czy pojawianie się na konferencjach naukowych i powoływanie się na ich autorytet (przynajmniej dopóty, dopóki nie zostanie zakończona procedura awansowa). Rzecz jasna nie zawsze to przynosi oczekiwane efekty, w końcu występujące w roli opiniodawców autorytety również się orientują, na czym polega ta gra pozorów.

Odpowiedź na pytanie, kiedy takie i podobne im sposoby pozyskiwania przychylności są, a kiedy nie są skuteczne, wymaga już odwołania się do akademickich samoocen. Generalnie mogą mieć i mają tę samą skazę, co samooceny osób spoza tego środowiska, tj. niejednokrotnie są zawyżone w najistotniejszych dla zawodowego funkcjonowania sprawach. Od innych zawyżonych samoocen różnią się jednak pod niejednym względem. Różnice biorą się przede wszystkim stąd, że środowisko akademickie skupia stosunkowo liczne grono osób nie tylko o ponadprzeciętnych kwalifikacjach intelektualnych, lecz także ambitniejszych niż inni oraz – co nie mniej istotne – potrafiących swoje zawodowe cele realizować ze sporą konsekwencją (bywa, że ich osiągnięciu podporządkowują całe życie).

Ma to oczywiście swoją cenę. Może nią być, i niestety niejednokrotnie jest, takie zawyżenie samooceny i własnych osiągnięć, że dla bliższego i dalszego otoczenia jest to trudne do zaakceptowania. Jeśli już musi ono znosić negatywne skutki, to stara się unikać kontaktów z taką osobą. Bywa, że z kimś o zawyżonej ponad wszelką miarę samoocenie trudno współpracować i znaleźć wspólny język w jakiekolwiek sprawie. W środowisku akademickim wynoszenie się ponad innych niejednokrotnie wiąże się ze stawianiem prowadzonych przez siebie badań lub swojej dyscypliny zdecydowanie wyżej niż te, które są udziałem osób nienależących do ekskluzywnego grona „prawdziwych uczonych”. Ale nie to jest jeszcze najtrudniejsze do zaakceptowanie dla wykluczonych z owego grona. Znacznie gorsze jest bowiem ostentacyjne demonstrowanie lekceważenia dla innych dyscyplin, a zdarza się również, że wykluczeni traktowani są jako osoby nie na tyle rozgarnięte intelektualnie, aby zrozumieć wagę i znaczenie badań „prawdziwych uczonych”. Jestem przekonany, że nie tylko na mojej uczelni są osoby, które stawiane były w kłopotliwej sytuacji.

Czy można coś na to poradzić? Zapewne tak. Nie jest to przecież nic nowego, zostało już gruntownie przebadane i zdiagnozowane przez specjalistów od różnego rodzaju osobowości. Osobom o wybujałym ponad miarę ego i związanej z nim wygórowanej samoocenie niejedno mogliby zapewne doradzić m.in. specjaliści od psychologii głębi, którzy potrafią dotrzeć do utajnionych mechanizmów ludzkiej duszy i wyjaśnić, skąd się biorą przynajmniej niektóre jej ułomności. Problem jednak w tym, aby te osoby chciały słuchać rad i żeby już na wstępie się nie obraziły, iż zostały uznane za wymagające porady psychologa. Nie od dzisiaj wiadomo, że osoby o wielkim ego są szczególnie wrażliwe na swoim punkcie, w tym własnej kondycji psychicznej. Można jednak pofilozofować jeśli już nie na ich temat, to przynajmniej o niedoskonałości ludzkiej natury i kultury, również tej, która funkcjonuje w murach uczelni i czasami jest przedstawiana jako wzorzec do naśladowania. ?