Koniec epoki

Leszek Szaruga

Kasandrą bywam raczej z doskoku, choć zdarzyło mi się parę razy czas wyprzedzić, na co mam dowody nie tylko na piśmie, ale i w druku. W tej chwili jednak we wszystkich dziedzinach mamy takie przyspieszenie, że próby dostrzeżenia kształtu przyszłości wydają się bałamuctwem. Można jednak skonstatować – przynajmniej w niektórych sprawach – zmierzch epoki i rzeczywiście ów zmierzch obserwować. Skończyła się bowiem epoka pisania listów. I jeżeli Andrzej S. Kowalczyk mógł określić paryską „Kulturę” mianem republiki epistolarnej, to w dowód tego ma dziesiątki tysięcy listów Jerzego Giedroycia i jego korespondentów wydawanych od parunastu lat w opasłych tomach. Ostatnio otrzymaliśmy dokumentację takiej relacji łączącej Redaktora ze skamandryckim poetą Józefem Wittlinem (tu się zastanawiam, czy dawać przypis do określenia „skamandrycki”, ale o przypisach za chwilę).

Piosenka – bodajże Skaldów – Ludzie listy piszą zdaje się już nazywać przeszłość, a nie teraźniejszość. Listy pojawiają się co prawda w poczcie elektronicznej, lecz w zasadzie nie mają już tego charakteru, jaki miały dawniej, zaś żywa korespondencja zredukowana została do esemesów bądź komunikatów w mediach społecznościowych. Niewiele z tego się archiwizuje, większość tak budowanych relacji – żywych w chwili ich powstawania – ginie w chmur chaosie, niewiele osób zadaje sobie trud przenoszenia ich na cierpliwy papier. Epoka jest bowiem nie tylko, jak pisała Wisława Szymborska, polityczna, ale w dodatku niecierpliwa, pospieszna i niesprzyjająca pracy dokumentalistów.

Mam wrażenie, że podobnie się dzieje z dziennikami – czy to polityków, czy artystów. Powstają one niezwykle rzadko, a przecież jeszcze (relatywnie) niedawno za swe memuary odznaczony literacką nagrodą Nobla został sam Winston Churchill. Dziś wspomnienia polityków piszą wynajęci do tego wyrobnicy pióra bądź też zamiast ich osobistych narracji na rynek trafiają książki określane mianem wywiadów-rzek. I być może publikowane w ostatnich latach dzienniki takich pisarzy jak Jarosław Iwaszkiewicz, Mieczysław Jastrun, Jan Józef Szczepański, Sławomir Mrożek czy Wiktor Woroszylski to łabędzi śpiew tego rodzaju literatury, która, jeśli jeszcze powstaje, przenosi się do Sieci, co udokumentowała książka Jacka Bocheńskiego Blog , stanowiąca swego rodzaju próbę – w moi mniemaniu udaną – pożenienia papieru z Internetem. Może tu rysuje się jakaś nowa, hybrydowa forma osobistych zapisków.

Rzecz znów ma coś wspólnego z niecierpliwością. Dawniej dzienniki takich pisarzy jak Żeromski, Nałkowska czy Dąbrowska musiały leżakować jakieś pięćdziesiąt lat, by móc dotrzeć do szerokiej publiczności. W tej niepisanej umowie chodziło o to między innymi, by osoby dotknięte tym pisaniem pomarły: o dyskrecję chodziło i delikatność. Teraz, jak wiadomo, wszystko jest na sprzedaż i to możliwie szybko. Bo niecierpliwości towarzyszy pazerność spadkobierców i wydawców goniących za sensacją. Takie czasy, że powtórzę formułę z tytułu zbioru felietonów Stanisława Lema.

Ale warto przy tym zauważyć, że ta nowa praktyka poprzedzona została przez przyjętą wcześniej swoistą „dwudzielność” zapisów dziennikowych – wielu pisarzy pisało równolegle dzienniki intymne i publiczne. Należał do nich choćby Witold Gombrowicz, którego osobiste zapiski (też zresztą traktowane jako przeznaczone do publikacji, lecz już po śmierci autora) zatytułowane Kronos ukazały się stosunkowo niedawno w podsycanej umiejętnie atmosferze sensacji, przede wszystkim obyczajowej. Takiej „sensacji” dostarcza natomiast specyficznie autobiograficzny zbiór anegdot Antoniego Pawlaka Zapiski na paczce papierosów , rzecz napisana z nerwem i w dodatku z poczuciem humoru. Sporo tu postaci znanych z różnych stron rozmaitych gazet, niektóre z nich po dzień dzisiejszy pozostają osobami publicznymi, co sprawiło, iż poleciłem to dzieło paru przedstawicielom młodzieży akademickiej w przekonaniu, że może im to sprawić uciechę.

I oto pojawił się poważny problem – nie tylko postaci tu występujące, ale i zdarzenia, do których się autor odwoływał, okazały się zjawiskami dla owej młodzieży zagadkowymi. Któż by pomyślał, że nazwisko profesora Geremka nic młodemu współczesnemu humaniście nie mówi? A jednak nie mówi. Zastanawiać się zatem zacząłem nad tym, czy nie należy podobnych publikacji, w trosce o właściwe młodzieży chowanie, opatrywać przypisami. Przy czym i tu pojawia się kwestia dość istotna. W kilku bowiem przypadkach czytając przypisy, jakimi opatrzono prace naukowe poświęcone najnowszej historii, oczy przecierałem ze zdumienia, dowiadując się np., że jedna i ta sama osoba uczestniczyła w tym samym czasie, w latach siedemdziesiątych, w redagowaniu pism oficjalnych, drugoobiegowych i emigracyjnych. Kto zna realia, wie, że to niemożliwe. Lecz „młody”, urodzony w latach osiemdziesiątych historyk, któremu powierzono edycję tej pracy, owych realiów nie znał i najwyraźniej poznawać nie pragnął.