Uniwersyteckość uniwersytetu

Zbigniew Drozdowicz

Są takie określenia, które dodają dostojności, szacunku lub przynajmniej powagi. Są one używane jednak nie tylko wówczas, gdy ktoś lub coś faktycznie na nie zasługuje, ale także wówczas, gdy albo dopiero do tego miana pretenduje, albo też całkiem po prostu chciałoby znacznie urosnąć w oczach bliższego i dalszego otoczenia, choć sporo mu do tego brakuje. Z takimi sytuacjami mamy do czynienia również w życiu akademickim. O ile jednak tytułowanie profesorem osób, które faktycznie nie mają takiego tytułu, raczej mało komu szkodzi (a niektórym może sprawić jakąś przyjemność), to określanie mianem uniwersytetu tych uczelni, których uniwersyteckość jest z różnych względów dyskusyjna, może całkiem zwyczajnie wprowadzać w błąd tych, którzy szukają w nich wiedzy oraz intelektualnych sprawności, które zostały wskazane m.in. przez prof. Kazimierza Twardowskiego w jego wykładzie O dostojeństwie Uniwersytetu . Używanie tego określenia na wyrost ma oczywiście miejsce nie tylko w Polsce. Jednak w naszym kraju przybrało ono formę swoistego wysypu różnego rodzaju uniwersytetów – bezprzymiotnikowych i przymiotnikowych. Dlatego stawiam po raz kolejny pytanie: jakie warunki powinna spełnić uczelnia, aby być uniwersytetem nie tylko z nazwy?

W przeszłości różnie te warunki były określane i egzekwowane, bo też w różnych krajach i w różnym czasie występowało różne pojmowanie misji uniwersytetów. W średniowieczu wypracowano jednak warunki brzegowe, których spełnienie było konieczne, aby dołączyć do szacownego grona tych instytucji. Jednym z nich było prowadzenie badań i kształcenie przynajmniej na czterech wydziałach (w tzw. ustroju sorbońskim były to wydziały: sztuk, prawa, medycyny i teologii). Uczelnie, które nie spełniały tego warunku, mogły mieć status wyższych, ale nie mogły używać określenia uniwersytet (występowały jako różnego rodzaju collegia lub akademie). W XVII i XVIII stuleciu w wielu krajach zachodnich doszło jednak do upadku niejednej sławnej niegdyś uczelni (dotyczyło to nie tylko krakowskiej, ale także obu angielskich, tj. Cambridge i Oxfordu). Działania naprawcze podjęto w następnym stuleciu i w niejednym przypadku przyniosły one oczekiwane efekty. Jednym z takich projektów było pojawienie się tzw. humboltowskiego modelu wyższej uczelni. Jego częścią składową było łączenie prowadzonych badań z akademickim kształceniem. Przypominam o tym nie tylko z tego względu, że w dyskutowanej obecnie Konstytucji dla Nauki pojawia się idea uczelni badawczych, ale także dlatego, że aspiracje uniwersyteckie ma również obecne kierownictwo typowej instytucji badawczej, jaką jest Polska Akademia Nauk. Problem oczywiście nie w tym, aby w ogóle prowadzić jakieś kształcenie na poziomie wyższym, lecz przede wszystkim w tym, aby nie miało ono tak marginalnego charakteru, że stanowiłoby jedynie swoisty „kwiatek do kożucha” (jeśli tak można nazwać ograniczenie się do prowadzenia elitarnych studiów doktoranckich).

Takie niebezpieczeństwo raczej nie grozi polskim uniwersytetom bezprzymiotnikowym oraz niejednemu z przymiotnikowych. W wielu z nich bowiem prowadzi się kształcenie na wszystkich stopniach (od licencjackiego do doktoranckiego) oraz w wielu dziedzinach i dyscyplinach nauki. Problemem jest jednak nie tylko jakość kształcenia, lecz także łączenie go z prowadzeniem badań naukowych na odpowiednio wysokim poziomie. Rzecz jasna, w różnych dziedzinach i dyscyplinach nauki różne były i są kryteria określenia tego poziomu. Pojawiający się w Konstytucji dla Nauki pomysł, aby generalnie opierać się w tym zakresie na tych, które zostały zastosowane w ostatnio przeprowadzonej parametryzacji tzw. podstawowych jednostek uczelnianych, tj. wydziałów, uważam za niezły. W świetle tej regulacji prawnej wydziały przestają być jednak organami uczelni i w przyszłości parametryzowane mają być poszczególne dyscypliny. Ich liczba ma być w znacznej mierze zredukowana i dostosowana do europejskiej klasyfikacji OECD. Sugerowałbym zatem, aby w tych nowych realiach prawnych status uniwersytetu mogły otrzymać jedynie uczelnie, w których prowadzone są badania naukowe i kształcenie w co najmniej czterech dziedzinach (w przypadku uniwersytetów bezprzymiotnikowych wśród nich powinny być nauki humanistyczne lub społeczne), a żadna z występujących w nich dyscyplin nie miałaby oceny niższej niż B+. Można byłoby również wyodrębnić grupę uniwersytetów wiodących, zaliczając do nich tylko te, w których co najmniej cztery dyscypliny mają ocenę A+ i żadna nie ma oceny niższej niż B+.

Obecnie takie kryteria jest w stanie spełnić niewiele uczelni. Do następnej parametryzacji sporo jednak można poprawić. Trzeba jednak nie tylko chcieć i potrafić być lepszym od innych, ale także od tego, co mamy dzisiaj na swoim „podwórku”. Nie ulega przy tym wątpliwości, że będzie to wymagało nie tylko wzmożonego wysiłku intelektualnego całej uczelnianej społeczności, ale także będzie oznaczało konieczność rozstania się w tymi, którzy mają inne priorytety życiowe niż zajmowanie się z pełnym zaangażowaniem prowadzeniem badań i kształceniem studentów.