Trzy razy „nie”

Krzysztof Mikulski

Trzeba zacząć od tego, że ludzie nauki są trochę zagubieni i zapatrzeni w swoje własne problemy. Konsultacje, które się odbyły, miały charakter polityczny i bardzo spektakularny, poza osobami zainteresowanymi brały w nich udział środowiska wskazane przez promujących projekt ustawy: rektorzy i gremia, które blisko współpracują z ministrem. Ich opinia nie wydaje się miarodajna dla całości środowiska naukowego. Miarodajnym efektem konsultacji są według mnie zamieszczone na stronie ministerstwa uwagi do nowej ustawy. Jest ich ponad 800. Krytyka dotyczy zwłaszcza trzech podstawowych punktów: likwidacji wydziałów, powołania rady uczelni i niemal nieograniczonego poszerzenia kompetencji rektora. Prawie wszystkie wnioski o korektę odrzucono a limine .

Jednostki podrzędne

Mam nadzieję, że jeszcze na poziomie prac komisji sejmowej wprowadzone zostaną daleko idące zmiany, które pozwolą zaakceptować tę ustawę, a jednocześnie zminimalizują jej fatalne skutki. Pierwszym elementem powinno być wprowadzenie do ustawy zapisu o podrzędnej jednostce podstawowej. Ona nie musi się nazywać wydziałem, można zostawić uniwersytetom prawo do swobodnego określenia jej nazwy. Jednostki podrzędne powinny mieć pełną autonomię wewnętrzną i posiadać własne rady naukowe, które będą odpowiedzialne przede wszystkim za awanse naukowe. Olbrzymim zagrożeniem dla awansowania jest przeniesienie tych spraw na poziom senatu i tworzenie… Właściwie czego? Jakichś komisji, które przecież muszą być wyspecjalizowane, bo senat nie będzie doktoryzował i habilitował we wszystkich dyscyplinach.

Wydział z obieralnym przez gremium uczonych i innych pracowników dziekanem był podstawowym elementem demokracji i autonomii wewnętrznej uczelni. To, że uczelnia będzie autonomiczna na zewnątrz niewiele znaczy, jej autonomia jest ograniczona do takiego poziomu, do jakiego zostanie sfinansowana przez ministerstwo. Nie zgadzam się z argumentem ministra Gowina, że bardzo często rady wydziału wybierały dziekana przeciwko rektorowi. Dziekan był po prostu reprezentantem interesów konkretnej grupy uczonych, pewnej dyscypliny czy dyscyplin naukowych, a władze uczelni tworzył zespół rektora i dziekanów. Wyobraźmy sobie, że teraz o kierunkach finansowania badań będzie decydował rektor, który jest np. przedstawicielem nauk eksperymentalnych. W związku z tym humaniści czy nauki społeczne mogą być pomijane w takim rozdawnictwie, ponieważ nie będą przynosiły uczelni „punktozowych” efektów. Poza tym wiemy doskonale, że badania eksperymentalne są bardzo drogie i mogą pochłonąć właściwie cały budżet. Uniwersytet w swoim założeniu jest republiką uczonych i studentów. Zwolennicy nowej ustawy próbują przekształcić ten uniwersytet w jednoosobową spółkę skarbu państwa. Władza, jaką otrzymuje rektor, wyłaniany co prawda w sposób stosunkowo demokratyczny, jest moim zdaniem absolutnie ponadnaturalna.

Nieuzasadniona ingerencja

Kolejna sprawa to doprecyzowanie składu i kompetencji rady uczelni. Tworzenie rad nie jest złym pomysłem. Niech one powstaną, ale jako organ doradczy rektora do kontaktowania się ze światem zewnętrznym, a nie organ zarządzający, ingerujący w wewnętrzną politykę uczelni. Jeżeli do rad zostaną wprowadzeni przedstawiciele biznesu, będzie to korupcjogenne – ograniczy wolną konkurencję i dostęp do technologii wytwarzanych przez uniwersytety we współpracy z podmiotami gospodarczymi. Natomiast jeśli rada będzie tylko ciałem doradczym, wtedy jej członkami mogą zostać przedstawiciele przedsiębiorców, władz samorządowych i politycznych. Rada może pełnić w tym przypadku rolę pasa transmisyjnego – rektor nie będzie musiał osobiście zabiegać o spotkanie z wojewodą, prezydentem miasta czy stowarzyszeniem przedsiębiorców, tylko poprzez osoby z tej rady przedstawi swoje postulaty i propozycje współpracy. Uważam, że rada uczelni nie ma prawa wskazywać kandydatów na rektora ani rozliczać rektora z jego pracy, nie ma prawa stanowić o polityce uczelni, rządzić nią, zatwierdzać czy przygotowywać projekty statutów – taka ingerencja jest nieuzasadniona i prowadzi do ograniczenia autonomii uczelni.

Przypomnę słynne wystąpienie 44 profesorów przeciwko zniesieniu habilitacji w 2008 roku. Od tego momentu zaczyna się moja wojna z systemem, który jest wprowadzany. W każdym kraju europejskim, przynajmniej kontynentalnym, istnieje habilitacja w takiej czy innej formie, a państwo zachowuje kontrolę nad uprawnieniami naukowymi. Nie ma na świecie szanującego się kraju, w którym istniałaby możliwość zdobycia profesury na podstawie doktoratu, bez pomnożenia dorobku naukowego. Owszem, w krajach anglosaskich procedury habilitacyjne są zastąpione systemem bardzo rygorystycznie przestrzeganych i utrwalonych w tradycji konkursów na stanowiska profesorskie. Takie konkursy są właściwie odpowiednikiem naszych systemów awansowych – habilitacji czy profesury. Pierwsze pytanie, które zadałem minister Barbarze Kudryckiej, brzmiało: Jak pani uważa, ilu powinno być profesorów w Polsce? Pani minister odpowiedziała, że jak najwięcej, i doprowadziła do tego, że obecnie mamy nadmiar profesorów. Zmuszono tych ludzi do przedwczesnych, zbyt szybkich awansów poprzez zapowiedź reformy, która ostatecznie nie została wprowadzona, gdyż ustawodawca sam się wycofał. A tymczasem należało zaostrzyć kryteria habilitowania i profesur, należało zlikwidować możliwość kontynuowania nauki i pracy na tej samej uczelni, co przyczyniłoby się do podniesienia poziomu niektórych szkół wyższych. Pociąga to jednak za sobą konieczność zmiany statusu samodzielnych pracowników nauki – musiałoby ich stać na to, żeby z całą rodziną przenieść się do nowego środowiska. Taki system przyniósłby lepsze efekty w znacznie krótszym czasie niż reformy, które są prowadzone od kilkunastu lat.

Długotrwały proces gromadzenia wiedzy

Nie rozumiem dlaczego ani poprzedni rząd, ani obecny nie dopuszczają możliwości różnicowania zasad awansowania w ramach poszczególnych dziedzin nauki. Jeżeli wybitny fizyk realizuje spektakularny grant narodowy, to musi się z niego rozliczyć, a efekty jego pracy są recenzowane. Uważam, że za świetnie zrealizowany i uznany przez środowisko grant powinien uzyskać habilitację. Ponieważ będzie to habilitacja przeprowadzona w ramach innego, niż przyjęty dotychczas systemu, powinno się szczegółowo określić jej zasady. Natomiast w naukach humanistycznych i w większości nauk społecznych podstawą awansu naukowego jest gromadzenie wiedzy, potwierdzone kolejnymi monografiami. Jest to bardzo długotrwały proces i dla jego oceny trzeba zachować tradycyjny system awansów naukowych od doktoratu, przez habilitację, po profesurę. Co więcej, do absolutnego minimum trzeba ograniczyć prawo do uzyskiwania stopni i tytułów naukowych na zasadzie samego dorobku.

Tematem powiązanym z nową ustawą jest zasada parametryzacji, zwłaszcza w kontekście nauk humanistycznych i społecznych. Książka napisana przez historyka powinna podlegać ocenie jakościowej, a nie punktowej, podobnie zresztą jak artykuł. Ocen jakościowych nie da się zobiektywizować punktami określającymi rangę czasopisma. Ustawa nie porządkuje tej sprawy, zasady parametryzacji będą jeszcze gorsze niż poprzednio. Zagrożone są monografie i czasopisma humanistyczne – jeśli nie znajdą się na tajemnej liście Scopus, to nic nie będą warte. Lansowane będą czasopisma, w których historię Polski napiszemy po angielsku. Na to nie zgadzają się humaniści. Pisane były petycje do ministra, aby zachować język polski jako podstawowy i nie niszczyć czasopism wydawanych w tym języku. Odpowiedziano nam w sposób niegrzeczny, że humanista powinien znać także język angielski. Tego typu traktowanie humanistyki zaczęło się od reformy minister Barbary Kudryckiej i trwa do dzisiaj. Trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć, że zespół doradców ministerialnych, który przygotowywał poprzednią reformę, nadal stanowi większość w KEJN. Nic tu się nie zmieniło, poza tym, że członkowie zespołu są trochę bardziej liberalni wobec habilitacji – w międzyczasie sami te habilitacje porobili.

Tymczasem nie o to chodzi, że my nie chcemy mówić po angielsku i występować na zagranicznych konferencjach. Podstawowym językiem naszych nauk jest język polski i chcemy wypowiadać się o historii Polski po polsku. Organizujemy kongresy z udziałem zagranicznych badaczy dziejów naszego kraju – zgromadziliśmy na nich 600 naukowców, którzy zajmują się historią Polski i są jej ambasadorami. Skoro ci wszyscy ludzie muszą znać język polski, tym bardziej absurdalne wydaje się, żeby np. od językoznawcy wymagać pisania artykułów o języku polskim po angielsku. W związku z parametryzacją dodam jeszcze, że należy stworzyć odrębne ramy oceny dla poszczególnych dziedzin, aby w systemie punktowania nie było przepływu międzydziedzinowego. Jeżeli historyk dołączy swoje dwa zdania do pracy medyka, który opublikuje artykuł w czasopiśmie z odpowiedniej listy, i jako współudziałowiec otrzyma 50 pkt, dla parametryzacji danej jednostki to jest świetne, ale w samym założeniu nieuczciwe, bo nie wiąże się z osiągnięciami w dziedzinie historii.

Wykształcić własną kadrę

Nie jestem przeciwnikiem uczelni prywatnych, ale uważam, że ich status w nauce jest nadmiernie wyeksponowany i niewspółmierny do statusu uczelni państwowych. Niektórym naszym kolegom pozwala się na dodatkową pracę w takich uczelniach, a ponieważ otrzymują tam przeważnie wyższe zarobki, więc zamiast zająć się nauką, zajmują się w sposób poszerzony dydaktyką. Zasada korupcji była oczywista – o tym mówił minister Gowin, że aby uzyskać minima, zatrudniano 90-letnich profesorów ze znakomitymi osiągnięciami, którym płacono tylko za fakt figurowania na liście. Dzisiaj jest robiona rewolucja: w szkołach, które będą kształciły na poziomie licencjackim, 50% zatrudnionych musi być na pierwszym etacie, a w przypadku studiów magisterskich 75%. Odwróćmy to, czyli nadal 50% zatrudnionych na poziomie licencjackim i 25% na poziomie magisterskim będzie pracowało na drugich etatach. Moim zdaniem, jeżeli uczelnia prywatna chce funkcjonować, to musi opierać się na własnej kadrze, którą powinna wychować i wykształcić. Uczony ma obowiązek zajmować się nauką i dydaktyką.

Ważnym punktem, który podnosimy w ekspertyzie jest sprzeciw wobec profesur dydaktycznych. W jaki sposób uczelnia ma się rozwijać naukowo, jeśli w szkołach, które nie uzyskają statusu uczelni badawczej, większość kadry będzie pracować na stanowiskach dydaktycznych i nie będzie musiała uprawiać nauki? Minister tłumaczy, że to jest likwidacja słabych habilitacji. Przepraszam bardzo, to jest likwidacja konieczności rozwoju naukowego, czyli zaprzeczenie sensu istnienia szkoły wyższej. Bo po co uniwersytet? Jego pracownicy mają łączyć działalność dydaktyczną z aktywnością naukową. Jeżeli przestaniemy tego wymagać, to nie będzie postępu w nauce. W samej ustawie, która zakłada, że ma być naszą drogą do nauki światowej, drzemie więc zagrożenie obniżenia poziomu nauki, szczególnie w przypadku nauk humanistycznych i społecznych, bo o nich przede wszystkim mówimy.

Zagrożenie upadkiem małych uniwersytetów

Poruszę jeszcze kwestię parametryzacji dydaktyki. Jeżeli da się uczelni pełną swobodę tworzenia kierunków, to według jakich kryteriów Polska Komisja Akredytacyjna będzie sprawdzała poziom nauczania? Muszą istnieć ogólnie przyjęte normy co do minimum programowego dla poszczególnych kierunków, porównywalne w skali Polski. Można zgodzić się z pewnym ograniczeniem praw do habilitowania i doktoryzowania, ale dlaczego ma to dotyczyć całej uczelni, a nie jednostek niższego szczebla? Dlaczego np. na UMCS w Lublinie ma nie być silnej historii z prawem do habilitowania? Czy dlatego, że inny wydział jest słabszy? Dlaczego ma nie być świetnego wydziału prawa w Białymstoku, który w poprzedniej parametryzacji został najlepiej oceniony w skali całego kraju? Ustawa, próbując podciągnąć nasze uniwersytety do jakiejś światowej ekstraklasy, może zniszczyć całe zaplecze nauki. Ogromnym zagrożeniem jest upadek małych i średnich uniwersytetów, co może być szczególnie dotkliwe na tzw. ścianie wschodniej.

Projekt ustawy zakłada zmniejszenie liczby dyscyplin naukowych o połowę, jednak w sposób nie do końca przemyślany. Na przykład w naukach medycznych są 4 dyscypliny i ogromna masa uczonych, w naukach humanistycznych jest 5 dyscyplin, a wśród nich tak obszerne, jak literaturoznawstwo połączone z językoznawstwem albo historia połączona z archeologią. Z kolei nauki społeczne są nienaturalnie rozdęte w stosunku do humanistycznych, a w naukach technicznych jest 11 dyscyplin. Mamy więc duże dysproporcje. Zagrożona jest reprezentatywność pewnych nauk, bo każda dyscyplina, bez względu na to, ilu uczonych liczy, będzie miała prawo do wystawienia trzech swoich przedstawicieli do Rady Doskonałości Naukowej. Na przykład w naukach technicznych spośród jedenastu dyscyplin tylko jedna, elektronika, obejmuje ok. 50% stanu uczonych. Inne to często mikronauki, które częściowo się powielają i mają bardzo ograniczone pole badawcze.

I wreszcie to, od czego trzeba byłoby zacząć – mamy pięknie nakreślony plan finansowy z propozycjami podwyżek dla naukowców, ale do tej pory ze strony rządu nie było deklaracji, że wprowadzenie ustawy będzie skutkowało przyjęciem tych zasad finansowania, które są opisane nie w samej ustawie, lecz w dodatku do niej. Gdzie są pieniądze na przeprowadzenie reformy? Ona będzie bardzo kosztowna. Centralizacja uczelni, zarządzanie wszystkim przez rektora, będzie wymuszało rozwój administracji centralnej. To będzie kosztowało. Już dzisiaj służby administracyjne na uczelni są bardzo źle opłacane i zaczyna się odpływ kadr.

Nowa ustawa ma charakter neoliberalny. O ile w innych przypadkach rząd wprowadza przepisy zwiększające kontrolę państwa, to w przypadku nauki idzie na żywioł. Prawo nie może zakładać, że wszyscy ludzie są uczciwi i będą w sposób znakomity wypełniali swoje funkcje. Prawo musi przewidywać, że w tym wykonawstwie mogą wystąpić wypaczenia, odejścia od normy i przed nimi ta ustawa nie zabezpiecza. Nie jestem liberałem ani konserwatystą, staram się tylko zdroworozsądkowo oceniać rzeczywistość i nie godzę się na coś takiego.

Notowała Krystyna MATUSZEWSKA
Prof. dr hab. Krzysztof Mikulski , historyk, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, profesor zwyczajny w Instytucie Historii im. Tadeusza Manteuffla PAN, prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego, członek Prezydium Komitetu Nauk Historycznych PAN, przewodniczący Sekcji Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów, autor wielu publikacji