Studenci i prawo

Marek Misiak

Mimo zastrzeżeń z różnych stron będę obstawał przy tym, że osoby z wyższym wykształceniem powinny stanowić elitę społeczeństwa, a co za tym idzie wyznaczać pewne standardy zachowania i dawać świadectwo, że stojące za tymi standardami wartości są żywe w społeczeństwie. Nie oznacza to, że osoby niemające takiego wykształcenia są w jakikolwiek sposób gorsze. Widzę to raczej jako nowoczesną formę noblesse oblige : zaliczanie się do pewnej grupy ludzi powoduje, że nawet gdybyśmy mieli ochotę, nie wypada nam się zachowywać w określony sposób. Problem pojawia się wówczas, gdy tracimy świadomość powodu, dla którego czegoś nie powinniśmy robić, a coś innego powinniśmy – wtedy łatwo przychodzi odrzucenie danej normy jako pustej konwencji społecznej. Dla jednych coś jest wtedy oczywiste, a dla innych staje się niezrozumiałe.

W pewnym momencie mojego życia – nie jestem w stanie dokładnie wskazać, w którym, ale było to podczas studiów – zdałem sobie sprawę, że przestrzeganie prawa to dla mnie realna wartość, że robię to nie tylko ani nawet nie głównie z lęku przed karą. Postrzegam praworządność jako wartość, która chroni społeczeństwo przed osunięciem się w chaos, a równocześnie chroni prawa, wolność i bezpieczeństwo poszczególnych członków tego społeczeństwa przed samowolą innych. Prawo to nie coś narzuconego z zewnątrz przez władzę w jej tylko znanych celach (a głównie w celu powściągnięcia złotej wolności obywatela), tylko ograniczenia, które nakłada na nas władza demokratycznie wybrana przez nas samych, aby realizowanie w praktyce naszej wolności nie zaszkodziło innym, a realizowanie tej wolności przez innych – nam. Najlepiej widać to na przykładzie przepisów drogowych, ich podstawowym celem jest zapewnianie bezpieczeństwa na drogach, a nie złośliwe utrudnianie życia kierowcom, motocyklistom czy rowerzystom. Wystarczy zadać sobie trud i zastanowić się nad celowością pewnych reguł, a najczęściej szybko się okaże, że – czy to w ogólności, czy w danym konkretnym miejscu na drodze – służą one zwiększeniu bezpieczeństwa ruchu. Podobnie jest z innymi gałęziami prawa mającymi zastosowanie w codziennym życiu, choćby z kodeksem wykroczeń. Nie podejmuję się stwierdzać, czy podobnie działa to w odniesieniu do prawa handlowego czy podatkowego, ale dopóki poruszamy się w obrębie prawa regulującego nasze zachowanie się w przestrzeni publicznej, jestem głęboko przekonany, że przestrzeganie takich reguł ma sens głębszy niż unikanie mandatów (albo poważniejszych konsekwencji).

Pogarda dla prawa

Te dwa zagadnienia łączą się w bardzo konkretny sposób. Obserwuję, że wielu studentów ma zarówno prawo, jak i nieregulowane przez nie, ale w miarę powszechnie uznawane reguły współżycia społecznego w coraz większej pogardzie. Jeśli niektórzy z tych ludzi staną się za jakiś czas politykami albo podziwianymi przez resztę społeczeństwa, dobrze zarabiającymi specjalistami, to niedługo tacy jak ja, dla których praworządność jest wartością, mogą być postrzegani jako dziwacy lub utrudniacze.

Wskazywanie przykładów można zacząć od sprawy pozornie błahej – parkowania na kampusach (niedawno głośno było o fatalnej pod tym względem sytuacji na głównym kampusie Politechniki Wrocławskiej). Problem ten narósł, odkąd zmotoryzowana jest nie tylko część pracowników uczelni, ale również znaczniejszy niż kiedyś odsetek studentów. Samochody stoją zatem w każdym możliwym miejscu, czasem nie tylko tam, gdzie jest to niezgodne z prawem, ale również gdzie utrudnia to przejazd bądź poruszanie się pieszym. Szansa na to, że kuriozalnie zaparkowany pojazd należy do studenta, jest znaczna po prostu dlatego, że znakomita większość znajdujących się na kampusie pojazdów to własność studentów. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem, nie znam się na organizacji ruchu. Istotne jest tu coś innego. Gdy studentowi-kierowcy zwraca się uwagę, że zaparkował niezgodnie z przepisami, najczęściej spotykamy się z trzema możliwymi reakcjami: 1) „To gdzie mam zaparkować, jak nie ma miejsca?”; 2) „Przecież nikomu nie przeszkadzam”; 3) „A co, zadzwonisz na policję?”. Widzimy tu trzy możliwe podejścia do łamania prawa: racjonalizowanie takiego postępowania, umniejszanie jego szkodliwości albo przedstawianie prawa jako czegoś zewnętrznego, co jest problemem państwa, ale nie naszym (tj. obywateli tego państwa). Każde z nich jest błędne z innego powodu.

Możliwość pierwsza zasadza się na niewypowiedzianym założeniu: a) że mam prawo do pewnych rzeczy (tu: do przyjechania na uczelnię samochodem i zaparkowania samochodu na terenie kampusu), a w razie braku możliwości realizacji tego prawa zgodnie z przepisami mogę je złamać; b) że pewnych rzeczy (tu: dotrzeć na uczelnię) nie da się zrobić inaczej. Tymczasem po pierwsze, prawo reguluje możliwość parkowania pojazdu, natomiast żadne prawo w żadnym kraju nie gwarantuje nikomu możliwości dotarcia w dane miejsce danym środkiem transportu i pozostawienia go tam na czas pobytu w danym miejscu. Po drugie, jeśli nie jesteśmy w stanie zrobić czegoś zgodnie z prawem, to najwyraźniej nie powinniśmy w ogóle tego robić, a nie racjonalizować własne błędy. Jeśli nie byłbym w stanie poruszać się rowerem po mieście zgodnie z prawem, czyli po drogach/pasach dla rowerów i ulicach, a nie po chodnikach, to moim obowiązkiem byłoby zmienić środek transportu.

Możliwość druga wynika najczęściej z braku wyobraźni. Jeśli nie wyobrażamy sobie, jak nasza nonszalancja w przestrzeganiu prawa miałaby przeszkadzać innym lub stwarzać zagrożenie, to może to niestety oznaczać, że mamy płytką wyobraźnię. Dobrym przykładem jest parkowanie w zbyt bliskiej odległości od skrzyżowań: nie tarasujemy przejazdu, ale ograniczamy widoczność, co stwarza bezpośrednie zagrożenie, że na danym skrzyżowaniu dojdzie do wypadku (choć nasz zaparkowany pojazd nie będzie w nim bezpośrednio uczestniczył, będzie to nasza wina). Z reguły wystarczy wysilić wyobraźnię poza bezpośrednie następstwa (jak w szachach: myśleć nie jeden, a co najmniej dwa ruchy do przodu).

Możliwość trzecia jest najmniej racjonalna, wydaje mi się po prostu próbą mechanicznego zrzucenia problemu z barków. Przypomina to zachowanie dziecka: dopóki nie pojawiają się bezpośrednie konsekwencje naszych czynów (w tym przypadku mandat za wycieraczką, odholowanie pojazdu lub wizyta ludzi w mundurach), możemy udawać, że nasze postępowanie nie ma żadnych konsekwencji.

Sentyment do III Rzeszy

Jednocześnie te same osoby są oburzone, gdy ktoś – naruszając prawo równie nonszalancko, jak oni – zadziała na ich szkodę lub choćby utrudni im w jakiś sposób życie. W wykonaniu studentów taki właśnie brak konsekwencji obserwowałem już parokrotnie na przykładzie przestrzegania obowiązku zachowania spokoju w porze spoczynku nocnego. Gdy to studenci urządzają imprezę bądź głośno rozmawiają na balkonie o północy, ten, kto zwraca im uwagę, jest czepiającym się bez sensu no-lifem , a osoba grożąca wezwaniem policji faszystą (bo przecież szacunek dla prawa świadczy o sentymencie do III Rzeszy – nieraz to już słyszałem pod swoim adresem). Jednocześnie osoby te, gdy same próbują się uczyć do sesji czy kolokwium, narzekają na zakłócających ich spokój np. prowadzeniem piętro niżej remontu w porach dozwolonych przez prawo. Jeśli ci, którzy mają być elitą intelektualną społeczeństwa, nie dostrzegają tak prostych powiązań, to faktycznie ryba psuje się od głowy.

Cisza nocna jest w ogóle ciekawym przykładem stosunku niektórych polskich studentów do prawa. Najczęściej można w odniesieniu do niej zaobserwować trzecie wyróżnione przeze mnie podejście, tj. imprezujemy, nie przejmując się konsekwencjami, do momentu gdy te konsekwencje (z pagonami) pukają do naszych drzwi. A wtedy wpadamy w panikę, gdyż zdajemy sobie sprawę, że jest już za późno. W niektórych przypadkach zaobserwowałem też swoistą, źle skierowaną kreatywność. Zdarzają się sytuacje, w których dochodzi nie do złamania prawa, lecz do naruszenia niepisanych reguł współżycia społecznego, które polskie prawo uznaje za powszechnie przyjęte. Jedną z nich jest właśnie spokój w nocy. Zdarzało mi się już słyszeć piętrowe racjonalizacje wyjaśniające, dlaczego hałasowanie w środku nocy nie jest wcale zabronione, gdyż a) prawo tego wprost nie zakazuje lub b) prawo odwołuje się tu do niepisanych reguł współżycia społecznego, a reguły te przecież się zmieniają. Przypomina mi to racjonalizacje ludzi, którzy nonszalancko podchodzą do reguł poprawności językowej, bo przecież „język się zmienia”.

Zwykła ignorancja

Innym ważnym obszarem braku szacunku do prawa wśród studentów jest prawo autorskie. Tu jednak kluczowy wydaje mi się czwarty czynnik: zwykła ignorancja. O ile student parkujący w niedozwolonym miejscu na kampusie czy głośno imprezujący w nocy ma świadomość, że robi coś nielegalnego, o tyle studenci tworzący prace zaliczeniowe (również licencjackie lub magisterskie) metodą kopiuj-wklej najczęściej nie zdają sobie sprawy, że łamią prawo i są autentycznie zdziwieni lub nawet w pierwszej chwili nie rozumieją, o co chodzi prowadzącemu, który odmawia zaliczenia. Często jednak pojawia się tu ta sama argumentacja, co przy wykroczeniach drogowych: 1) Nie mogłem inaczej; 2) Komu to szkodzi?; 3) A kto mnie złapie za rękę?

Całe moje powyższe wytykanie to nie pięknoduchostwo. Można by powiedzieć: tak, to wszystko prawda i to wszystko jest złe, ale rolą uczelni nie jest wychowywanie. Otóż jest, zwłaszcza że pozostaje to w interesie samej uczelni. Gdyby studenci zdawali sobie sprawę, jakie prawo obowiązuje w konkretnych obszarach ich życia i że przestrzeganie go to wartość oraz sposób na uczynienie otaczającego świata choć odrobinę znośniejszym, same uczelnie miałyby mniej problemów. W pracach zaliczeniowych ujawniano by znacznie mniej plagiatów (a przez to w większym stopniu rozwijałyby one warsztat naukowy studenta i zaświadczały o postępach w nauce), plakaty i wlepki nie pojawiałyby się w losowo wybranych miejscach (i byłyby łatwe do usunięcia), a samochody, skutery i rowery nie byłyby pozostawiane w miejscach utrudniających przejście lub przejazd, ograniczających widoczność i blokujących drogi ewakuacyjne lub pożarowe. Nie podejmuję się sugerować, jakie działania edukacyjne należałoby tu podjąć, ale mam jedno kasandrycznie brzmiące ostrzeżenie: pewne problemy faktycznie rozwiązują się same – w tym przypadku leseferyzm skończy się tym, że będzie coraz gorzej, a nadrobienie zaniedbań stanie się coraz trudniejsze. ?