I chłopiec zmarł…

Piotr Müldner-Nieckowski

Pojęcia „materiał kliniczny”, „przypadek”, a zwłaszcza „ciekawy przypadek” na nowo stały się w świecie medycznym tym, co wprowadził w XIX wieku pozytywizm, a zwłaszcza jego zwyrodniała forma – scjentyzm. Są to hasła wywoławcze, przypominające, że świat, w tym lekarski, potrafi być brutalny. Nie człowiek, ale przypadek…

Miejmy nadzieję, że świat anglosaski, a nie polski. Chory jako osoba czująca, wyposażona w psychikę i duszę, już dawno zaczął tam schodzić na dalszy plan. Teraz w medycynie Zachodu decydują biznes, bank i reklama powiązane słowem dziennikarskim w szczelny system, w którym żadne sentymenty, uczucia i misje nie mają znaczenia. Pogłębia się dramat rozdźwięku między moralną, współczującą motywacją działania służb medycznych a rzeczywistością obojętną na status życia i losy człowieka. Kultura obrazkowa, cywilizacja gier komputerowych, odcięła kulturę ducha. Miała dobre przykłady w XX w., kiedy Hitler i Stalin przypomnieli światu, że ludobójstwo Cezara czy Tamerlana Wielkiego, każda wojna i każde zbiorowe morderstwo, takie jak w Katyniu, to nic nadzwyczajnego, trzeba tylko spojrzeć prawdzie w oczy. Poczucie nieważności człowieka cały czas snuje się za nami jak dym spalonych miast i wsi. Zwolennikom nowej cywilizacji nie podoba się czczenie grobów zabitych bohaterów, a usłużne media stale nam o tym przypominają i bohaterów usiłują nazwać bandytami. Odwracanie kota ogonem to coraz częściej postrzegany sposób manipulacji wiedzą historyczną, a teraz także każdą inną. Nic dziwnego, że to te właśnie metody kształtują opinię i znieczulają naszą wrażliwość również w odniesieniu do choroby jednostki.

Niedawno mieliśmy koncert znieczulicy lekarzy ze szpitala w Liverpoolu w związku z mocno (i moim zdaniem celowo, aby nas znieczulić) nagłośnioną sprawą Alfiego Evansa, dwuletniego chłopca, u którego nie umiano ustalić rozpoznania, ale którego postanowiono pozbawić życia przez odłączenie od tlenu i żywienia, przy czym na wszelki wypadek odwołano się do sądu, aby poparł taką decyzję.

Tymczasem zasada mówi, że lekarz jest od ratowania zdrowia i życia, a sędzia ma być sprawiedliwy. Tylko że sędzia, który wydał wyrok niekorzystny dla dziecka, jest – delikatnie mówiąc – gruntownie skrzywiony ideologicznie. Dla niego człowiek jest niczym. Mrówka i owszem, podeptać by jej nie pozwolił, ale z człowiekiem można zrobić wszystko.

Ci w szpitalu z kolei to lekarze-urzędnicy wpędzeni w pułapkę biznesu, dla których każdy pens jest na wagę złota. Nie mogli ścierpieć, że leją drogie leki w żyły dziecka, któremu w dodatku nie wiadomo co jest. Sędzia się przestraszył, że wyjdzie na wierzch jego głupota i niemoralność i zakazał wywozu dziecka do Włoch, a ściśle do Watykanu, gdzie ofiarowywano pomoc. Myślał, że uratuje twarz i dzięki zatrzymaniu chłopca w Wielkiej Brytanii Włosi nie będą mogli pokazać Angolom, co to jest prawdziwa medycyna, ani unaocznić tego, że sąd angielski nie miał racji i sprzeniewierzył się misji niesienia sprawiedliwości, ochrony życia i wolności obywateli, tu: całej rodziny, ojca, matki i dziecka. Tymczasem zrobiło się jeszcze gorzej, bo włączyła się Europa, a po chwili świat.

Są naukowo potwierdzone przypadki beznadziejne (historyczne i współczesne), które się odwróciły. Pamiętam, że jeszcze w latach 60. XX w. publikowano opisy (np. prace prof. Witolda Rudowskiego i prof. Jana Nielubowicza) rewitalizacji pozornie terminalnie chorych, w tym udowodnione, nieleczone a niezwykle złośliwe nowotwory typu rak jasnokomórkowy nerki, które zostały wyleczone przez organizm chorego bez udziału lekarzy. Nie bez powodu stale odnawiana jest przestroga, aby nie grzebać ludzi pozornie zmarłych, bo mogą jeszcze żyć. Żadna doktryna ani żadne widzimisię nie mają prawa dać przyzwolenia na rezygnację z leczenia, kiedy istnieje cień nadziei. O życie trzeba walczyć do końca, czekając cierpliwie, aż organizm odzyska zdolność autoregeneracji. Wbrew twierdzeniom lekarzy Alfiego Evansa w grę nie wchodziła terapia uporczywa (tj. podtrzymywanie tylko niektórych czynności życiowych, kiedy wiadomo, że pozostałe nie powrócą), która miała upoważniać do przerwania pomocy medycznej, a mimo to kłamali i odłączenie dziecka od tlenu uzasadniali właśnie sytuacją niepotrzebnego leczenia. Lekarze szpitala musieli się przyznać do nadużycia (którego prawo niestety za przestępstwo nie uważa), bo za dużo towarzyszyło temu świadków i nastąpił rozłam w zespole, ale sprytnie odcięli kontakt z mediami, bo sprawa stała się dla nich kompromitująca: chłopak po odstawieniu terapii żył nadal.

Zwolenników „likwidacji przypadku” dodatkowo pogrążało to, że nie wiedzieli, co dziecku jest. Lepiej by zrobili, gdyby cicho siedzieli i trzymali się przysięgi Hipokratesa. To jednak nie koniec wydarzeń. Wkrótce nadeszły sygnały, że dotychczas ostro i gwałtownie protestujący ojciec dziecka nagle zmienił zdanie i odciął się od tego, co mówił wcześniej. Widać było gołym okiem, że szpitalowi udało się z rodzicami „nawiązać kontakt”. Zaczęto wszystko tuszować. Czym przekonali ojca i matkę dziecka? Tego nie wiemy, ale łatwo im to poszło, bo tata z bohatera przedzierzgnął się w emocjonalnie chwiejnego osobnika, który zaczął mówić językiem rzecznika prasowego szpitala. I chłopiec zmarł.

e-mail: lpj@lpj.pl