Postmodernizm – faza odwrotu

Piotr Müldner-Nieckowski

Szesnaście lat temu z niepokojem, że nie powiem przerażeniem, pisałem tu o nieustannym i przyspieszonym rozprzestrzenianiu się wtórnych przejawów postmodernizmu (tekst pt. Po co te negacje , FA nr 11/2001). Czułem, że przyspieszenie owo jest w gruncie rzeczy dla tej antykulturowej ideologii zabójcze, ale obawiałem się, że do jej śmierci nie dojdzie. Postmodernizm od początku opierał się bowiem na negowaniu „wszystkiego, co się ruszało dotychczas” i produkowaniu sugestywnych metod tego negowania, aby dać podstawy nowej papki kulturowo-naukowej jako podstawy do „myślenia zbiorowego” o losach jednostek i strukturze ludzkości.

Różni panowie zajmujący poczesne miejsca na stanowiskach para-filozoficznych poczuli bowiem, że dotychczasowy harmonijny i niemal linearny rozwój cywilizacji nie dopuszcza ich do głosu w stopniu, którego by pragnęli. Pod hasłem „w imię rozwoju” rozpoczęli walkę z rozwojem zastanym. Na walkę jawnie z samą cywilizacją celowo się nie decydowali, ponieważ to w niej szukali trampoliny dla sławy, czasem nawet władzy, choćby lokalnej, na przykład na swoim uniwersytecie. Mogli mieć jednak wpływ na wybrane silniki, takie jak fałszywe operowanie historią, sztuką, literaturą, obyczajem, stosunkiem do zagadnień biologicznych i – co najważniejsze – społecznych, takich jak religia, status podziału ludzkości na płci i rodziny czy równanie w dół poziomu intelektualnego szkolnictwa.

Jednym z istotnych czynników wspierających cichą rewolucję, zmierzającą do przesunięcia cywilizacji ponownie na tory marksistowskie, ale w odnowionej wersji, było przestawienie ról dziennikarstwa i utwierdzenie go na pozycjach kontrolujących, finalnie opiniotwórczych. Dziennikarze sami w tej sprawie wiele zrobili, wmawiając w społeczeństwo i struktury państwowe nowy kształt swojej „misji”. Sami w jej istnienie i moc uwierzyli, była dla nich objawieniem, niejako darem niebios.

Dlatego z wzajemnością poparli postmodernizm i jego głównych przedstawicieli, dawało im to bowiem pewność, że świat uwierzy w ich moc komentującą i sugerującą. Ze strony teorii postmodernizmu mieli pomoc nie do przecenienia. Z zachwytem zaczęli uprawiać relatywizm i w konsekwencji także indyferentyzm, podsuwany im jako metoda na wszystko: na manipulację w języku; upraszczanie relacji dziennikarskich (wywiad, reportaż); dowolne stosowanie brzytwy Ockhama w opisie zjawisk; tworzenie faktów medialnych, czyli fałszowanie rzeczywistości; bezargumentowe intepretowanie zjawisk, wypowiedzi i danych naukowych; swobodne stosowanie chwytów erystyki w dyskusji; reinterpretowanie historii; zniekształcanie funkcji mediów, w których się wypowiadają, pod kątem ekonomii (a ściśle reklamy i służby dla biznesu). Sami nie dostrzegali, że relatywizm nie pozwala na wolność słowa, o którą rzekomo walczą. Na taką refleksję nie byli, jako z natury rzeczy dyletanci, przygotowani, ale mieli wpływ nawet na umysły wybitne, które bez szemrania przyjęły szczepionkę poprawności politycznej.

Trudno się dziwić Karlowi Popperowi, jednemu z największych filozofów nauki, że tendencje te pryncypialnie i z kpiną potępiał. Zwracał uwagę na to, że relatywizm kwitnie w nauce i że uczeni przestali dostrzegać różnice między prawdą a pewnością. Nie akceptował stanowiska innych uczonych, takich jak choćby Rudolf Carnap (lata 40. XX w.) czy Zygmunt Bauman (lata 80.-90.), którzy w nauce uznawali stopień prawdopodobieństwa hipotez za tożsamy z wynikiem rachunku prawdopodobieństwa. Nie można o wszystko obwiniać wpływu wszechpotężnego biznesu i agresywnej korupcji, ale jest oczywiste, że rolę masła w naszym wyżywieniu najpierw naukowo wiązano z patologią („cholesterol twoim wrogiem”), by po paru dziesięcioleciach równie naukowo (w tych samych ośrodkach badawczych) dowodzić, że jest odwrotnie.

Na tym tle szczególnie irytujące są twierdzenia postmodernistów klasy Michel Foucault czy Jacques Derrida, że literatura się skończyła i już nadszedł czas, w którym należy przetwarzać tylko to, co do tej pory w jej ramach stworzono, gdyż nic nowego nie powstanie. To dlatego tak nisko upadł teatr, skończyli się autorzy (nawet William Shakespeare czy Henryk Ibsen), a ich teksty (w nomenklaturze postmodernistycznej tzw. „ledwie pomysły na sztukę”, a nie gotowe, ostateczne utwory) przetwarzają reżyserzy typu Jan Klata czy Krzysztof Warlikowski, zostawiając z nich jedynie tytuły (np. Hamlet , Dzika kaczka ).

Jeszcze gorzej jest z podtrzymywaniem (w roli twierdzenia) hipotezy, że cała literatura się skończyła. Celowo „zapomniano” o zjawisku podwójnej artykulacji, to znaczy o tym, że w językach występują jednostki nieznaczące (litery, głoski, sylaby, morfemy) i że na zasadzie permutacji można z nich tworzyć nieskończenie wiele znaczących wyrazów, z wyrazów nieskończenie wiele znaczących zdań, ze zdań nieskończenie wiele znaczących utworów (przy czym wyraz „nieskończenie” znaczy: w liczbie niemożliwej do ustalenia przez ludzki umysł). Słowem że literatura nie ma prawa się skończyć, chyba że otępieją pisarze (co przecież byłoby czym innym niż wyczerpanie środków literackich i choćby pomysłów na teksty). Zauważmy też, że w najważniejszym utworze ludzkości – Biblii występuje około trzydziestu prototypów konfliktów międzyludzkich, które na zasadzie permutacji i innych przekształceń dają nieskończenie wiele możliwości fabularnych, z których literatura naszej cywilizacji ledwie zaczęła korzystać. Literatura nie skończy się więc nigdy – dopóki istnieje człowiek, ale postmoderniści nadal to negują! Tylko że ich głos jest coraz słabszy.

To – i wiele innych czynników, niewymienionych tu z braku miejsca – powoduje, że postmodernizm musi się wycofać. I już zaczął to robić. Proces ten potrwa dziesiątki następnych lat. Niestety głębokie ślady w psychice paru pokoleń są i na długo pozostaną.

e-mail: lpj@lpj.pl