Diabeł tkwi w przypisach (lub ich braku)
Uwaga piszących o plagiatach skupia się głównie na studentach, to ich prace badają coraz bardziej udoskonalane elektroniczne systemy antyplagiatowe, i słusznie, bo „czym skorupka za młodu…”. Poszanowania cudzej własności, także intelektualnej, trzeba uczyć jak najwcześniej, nawet już w szkole. Potrzebę edukacji najmłodszych w tym zakresie uznała za ważną i pilną pani dyrektor pewnego gimnazjum. Zaprosiła mnie, bym uświadomiła jej uczniom, że tak popularne ściąganie to nic innego jak plagiat. Ale dlaczego zaprosiła akurat mnie?
Otóż tak się złożyło, że na stronie domowej tego gimnazjum przez pewien czas przeczytać można było dość długi tekst zatytułowany Arteterapia – terapia dzięki sztuce , podpisany inicjałem imienia i nazwiskiem. Nie było to jednak nazwisko autorki książki, z której ów tekst został przepisany, zatytułowanej Kulturoterapia… (1994, s. 23), lecz pracownicy wspomnianego gimnazjum. Owa pani zapytana e-mailem przez autorkę książki, czy wie, pod czyim tekstem się podpisała, najpierw nie zareagowała, a po powiadomieniu dyrektorki szkoły o plagiacie telefonicznie wyjaśniła, że zapoznała się z takim tekstem studiując arteterapię w Wyższej Szkole w Wielkim Mieście, i swoim wpisem w internecie chciała go spopularyzować. Pochodzenie tekstu, czyli faktyczne autorstwo, zupełnie jej nie interesowało, podobnie jak dzieci nie interesuje autorstwo tekstów podręcznikowych. Do winy ani do przeprosin się nie poczuwała. Zrobiła to za nią pani dyrektor, która – co najważniejsze – spowodowała usunięcie tekstu ze strony gimnazjum. Ale czy Wyższa Szkoła, w której autorka wpisu internetowego zapoznała się z tym tekstem, to szkoła podstawowa, a wykładowcy, którzy – jak wszyscy nauczyciele akademiccy – podpisują deklarację określającą procent swoich praw autorskich do zajęć dydaktycznych (przeważnie jest to 75–80%), mogą prezentować/dyktować studentom in extenso cudze teksty jako własne lub bezimienne, nie podając przy tym kompletnej literatury przedmiotu, to znaczy pomijając książki, z których korzystają?
Na drugim końcu Polski inna pani magister na stronie www szkoły podstawowej zamieściła skrót swojej pracy dyplomowej pt. Arteterapia – terapia przez sztukę , a w nim taki oto fragment, ujęty w cudzysłów, ale bez odsyłacza do źródła: „W początkach XIX w. rosyjski lekarz Aleksander Mudrow w dziele pt. Przestrogi dla młodych lekarzy , nawiązując do poglądów Platona i Cycerona, pisał: Sztuką smutnego pocieszysz, zdenerwowanego uspokoisz, opryskliwego – przestraszysz, zdenerwowanego – uspokoisz, tchórzliwego uczynisz śmiałym, skrytego – otwartym, zuchwałego – pokornym. W sztuce zawarta jest siła ducha, która jest w stanie zwyciężyć cielesny ból, nostalgię, wewnętrzny niepokój ”. Autorka tej pracy, indagowana w sprawie Mudrowa w rozmowie telefonicznej, z dużą pewnością siebie oświadczyła, że przecież w bibliografii wymieniła książkę, „na podstawie której” napisała swój tekst, więc odsyłacz do fragmentu o Mudrowie był zbędny. Niczego w swoim tekście, nadal dostępnym w internecie, nie miała zamiaru zmieniać i nie zmieniła.
Wędrowny fragment o Mudrowie
W pracy magisterskiej z roku 2011, z tytułem zaczynającym się od słów Muzykoterapia i choreoterapia, czyli zastosowanie leczniczych właściwości…, zamieszczonej w internecie w całości, znajdziemy ten sam fragment o Mudrowie, a ponadto informacje o greckich asklepiejonach, mało komu z pedagogów znanych, i o angielskim sanatorium, w którym przebywał w roku 1938 Adrian Hill, twórca terminu „Art therapy”, wszystkie bez odsyłaczy do źródeł tych informacji, a są one identyczne w brzmieniu z odpowiednimi fragmentami książek Sztuka i terapia (1993, s. 23, 29) i Kulturoterapia (1994, s. 24–25). W bibliografii do tej pracy magisterskiej ujęty został artykuł P.R. pt. Arteterapia jako metoda korygowania zaburzeń emocjonalnych ze słynnym już cytatem z Mudrowa, opatrzony odsyłaczem do czasopisma „Med. Sestra” z roku 1984. Jest to adres prawidłowy, tyle że nie odnaleziony przez autora artykułu, tylko przepisany z książki Sztuka i terapia (s. 23, 27). Dla czytelnika nie ma to żadnego znaczenia, ale piszącym w ten sposób pozwala łatwo gromadzić punkty za naukowe artykuły, bez żmudnego i trudnego (języki obce) analizowania światowej literatury przedmiotu. Przykładowo, odnalezienie i skomentowanie takiego tekstu jak Przestrogi dla młodych lekarzy wymagało a) znajomości literatury z obszaru, w którym pojawienie się takiego tekstu było prawdopodobne, czyli nauk o zdrowiu i filozofii medycyny, b) filozofii starożytnej (Cyceron), c) znajomości języka rosyjskiego, d) umiejętności przeprowadzania kwerendy bibliograficznej w różnych bibliotekach, polskich i zagranicznych, nawet bez pomocy internetu, nie wspominając o kosztach.
Aktualnie cytat z Mudrowa, bez przypisu bibliograficznego ewentualnie z odsyłaczem bezpośrednio do źródła rosyjskojęzycznego, czyli do czasopisma „Medicinska Sestra”, cytowany za autorem P.R., funkcjonuje w internecie jako „ozdobnik” już bardzo wielu prac promocyjnych i książek o arteterapii, a nawet jako motto różnych fundacji. Warto zatem przypomnieć, że informacja o Mudrowie opublikowana została w języku polskim dużo wcześniej niż we współczesnych publikacjach pedagogicznych, bo w książkach Sztuka i terapia oraz Kulturoterapia , adresowanych do studentów pielęgniarstwa i medycyny, a wydanych przez instytucje medyczne (Akademia Medyczna im. K. Marcinkowskiego w Poznaniu, Centrum Doskonalenia Średnich Kadr Medycznych w Warszawie). Utrwalający się zwyczaj korzystania z bibliografii załącznikowych dawno już opublikowanych prac w miejsce poszukiwania nowych źródeł wiedzy powoduje swoisty „recykling naukowy” i pozory postępu naukowego. Czasopisma „Medicinska Sestra” nie ma w dostępnych katalogach bibliotek polskich, ale żaden z licznych autorów cytujących obecnie Mudrowa nie sprawdził informacji o nim w internecie (rosyjskojęzycznym), a tam można znaleźć biogram Matwieja Jakowlewicza Mudrowa (1772–1813, jego tekst, z którego pochodzi ów cytat, i przynajmniej skorygować błąd w imieniu popełniony przez autorów w czasopiśmie „Med. Sestra” (po polsku „Pielęgniarka”).
Dlaczego tak się dzieje? Bo przejmowanie do ilustracji własnych poglądów cytatów, informacji i bibliografii pochodzących z wydawnictw obcojęzycznych, ale już dostępnych w polskich opracowaniach i powoływanie się na nie z pominięciem nazwiska polskiego autora, który pierwszy znalazł odpowiedni zagraniczny utwór, przetłumaczył go i wykorzystał podając źródło, stało się usankcjonowaną normą. Niektórzy twierdzą, że teksty zagraniczne dostępne w języku polskim można cytować w polskim przekładzie z pominięciem nazwiska tłumacza. Nie widzą przy tym różnicy między funkcjonowaniem zagranicznego utworu przetłumaczonego na zlecenie jakiegoś wydawnictwa (niewątpliwie za opłatą) i funkcjonującego w obiegu piśmienniczym z numerem ISBN czy ISSN a cytatem lub omówieniem po raz pierwszy dzieła zagranicznego zawartym w pracy naukowej lub recenzji polskiego autora.
Samodzielnie sięgać do źródła?
Spektakularnym przykładem jest zbiór podstawowych informacji o biblioterapii, takich jak amerykańskie źródła słownikowe i historia biblioterapii amerykańskiej, praca doktorska Caroline Shrodes, definicje i rodzaje biblioterapii, etapy postępowania biblioterapeutycznego (słynne już: identyfikacja, katharsis i wgląd), obecnych już we wszystkich polskich „akademickich” pracach na temat biblioterapii łącznie z najnowszą (2017) oraz w materiałach szkoleniowych dla nauczycieli i bibliotekarzy. Są w tych pracach odwołania bezpośrednio do źródła prymarnego tej wiedzy, czyli książki Bibliotherapy Souercebook (Ed. R.J. Rubin, 1978, London, Oryx Press), bądź – najczęściej – do książki Biblioterapia. Nowa szansa książki (Wyd. WSP Olsztyn, 1992), ale bez odsyłaczy do dwóch źródeł polskojęzycznych, skąd faktycznie pochodzą, opublikowanych wcześniej, już w roku 1988, czyli do obszernej recenzji tej książki autorstwa dr Ewy Tomasik („Szkoła Specjalna”, 1988, nr 3, s. 217–231) i/lub do rozdziału Biblioterapia w książce Kulturoterapia. Skrypt dla studentów akademii medycznej (Wyd. Akad. Med. w Poznaniu, Poznań 1988, s. 52–68), i które odtąd powtarzane są w tym samym lub mniejszym zakresie, ale nie szerszym, co mogłoby świadczyć o samodzielnym sięganiu do źródła w języku angielskim (nie ma polskiego przekładu całości Bibliotherapy Sourcebook , choć książka dostępna jest w Bibliotece Narodowej. Rhea Joyce Rubin, ważna postać amerykańskiego bibliotekarstwa, nadal publikuje, ale już na inny temat).
Stosunkowo najdokładniej cytowani są autorzy prac magisterskich, nazwiska „starych” autorów polskich z obszaru arte-biblio-muzykoterapii nic studentom nie mówią, bo usunięte zostały z wydawanych masowo „poradników”, wszak z zachowaniem istotnych fragmentów ich tekstów opublikowanych w „epoce przedinternetowej”. Nieznane są również nazwiska najnowszych autorytetów zagranicznych, co dziwi, bo nawet w internecie, stawiając właściwe pytanie i zwracając uwagę na źródło (renomowane wydawnictwo, afiliacja autora), można znaleźć informacje bardziej aktualne, niż te dziesiątki razy powtarzane w nowych opracowaniach z powołaniem się na ostatniego autora, który to (samo) napisał, a nie na pierwszego. W efekcie pojawiają się takie kuriozalne stwierdzenia, jak: „Iksińska (nazwisko autora/ki „poradnika” lub pracy zaliczeniowej/promocyjnej) uważa, że…. PODOBNEGO ZDANIA jest …. I tu nazwisko osoby o niebudzącej wątpliwości pozycji w świecie naukowej arte-muzykoterapii, jak Natanson, Kulczycki, Skorny, Gilroy, a są to autorzy publikujący już w latach 70. lub całkiem współcześnie, czego piszący w taki sposób najwyraźniej nie wiedzą. Noty o autorach na okładkach książek wydają się zbędne, skoro ich brak nie skłania do poszukiwań informacji o kwalifikacjach autora do wypowiadania się na dany temat.
W przeświadczeniu studentów (niestety nie tylko studentów) wystarczającym gwarantem rzetelności naukowej danej pracy jest duża liczba odsyłaczy. Treść przypisów już nikogo nie interesuje, a ich brak tam, gdzie być powinny, jak to brak, jest niezauważalny. Sprytnym posunięciem autorów przypisujących sobie efekty cudzej pracy i umiejętności jest opisane wyżej pomijanie nazwisk przy cytowaniu autorów i tekstów zagranicznych, ale można też udawać, że się kogoś „uczciwie” cytuje, pomijając jego nazwisko w powtarzaniu rzeczy ważnych i oryginalnych, a zamykać w cudzysłowie i opatrywać odsyłaczem stwierdzenia o charakterze ogólnikowym, takie jak „biblioterapia jest głęboko zakorzeniona w przeszłości”. Można robić odsyłacze do niewłaściwych autorów danego stwierdzenia, narażając ich na podejrzenie popełnienia plagiatu, tak jak w popularnym poradniku pt. Biblioterapia: poradnik dla nauczycieli, wychowawców i terapeutów (Kraków 2005), w przypisie nr 1, który mylnie podaje moje nazwisko jako autorki zacytowanej tam definicji biblioterapii (konkretnie początku tej definicji), bo tą autorką jest Jadwiga Kołodziejska, wybitna postać polskiego bibliotekoznawstwa. Ale żeby to stwierdzić, należało rozwiązać inicjały J.K. widniejące pod definicją w Encyklopedii współczesnego bibliotekarstwa polskiego (1978) oraz sprawdzić, co faktycznie znajduje się w miejscu, do którego kieruje odsyłacz; można robić odsyłacze do pojedynczych zdań wyrwanych z opracowań różnych autorów, którzy w sumie piszą (bo powtarzają) to samo, zamiast do autora, który wcześniej zebrał w jednym miejscu te wszystkie informacje.
Dla czytających „bezinteresownie”, wyłącznie dla zaspokojenia własnej ciekawości, na ogół nie ma znaczenia, czy dany tekst jest oryginalny, czy tłumaczony i czy posiada przypisy źródłowe, czy nie (lepiej nie, bo przypisy przeszkadzają w czytaniu), ale dla piszących prace promocyjne – jak najbardziej. Dzięki bezpośrednim odwołaniom do zagranicznej literatury tekst „lepiej” wygląda, wydaje się bardziej naukowy. Na pozycję naukową autora cytowanego tekstu, datę jego publikacji i ewentualne recenzje nie zwraca się uwagi, choć sekwencja lat ukazywania się publikacji wskazuje, kto ewentualnie mógł zaczerpnąć dane informacje i od kogo.
Co w tym wielkiego
Najczęściej cytowana w Polsce książka na temat arteterapii, lektura obowiązkowa na studiach i kursach z tej dziedziny, obowiązkowa pozycja w bibliografiach załącznikowych prac seminaryjnych, licencjackich, magisterskich i doktorskich (z jednym wyjątkiem, o którym niżej), a nawet jedyna pozycja w języku polskim traktowana jako podstawa naukowa projektu badawczego finansowanego z grantu MNiSW nr 1325/H03/2006/31 czyli Arteterapia w teorii i praktyce (Kraków, „Impuls” 2003), na 146 stronach tekstu właściwego zawiera 448 przypisów, a mimo to jeszcze kilku brakuje. Na stronie 16. znajduje się tabela zatytułowana Rodzaje terapii , zawierająca 14 nazw terapii w porządku alfabetycznym (wśród nich chromoterapia , do której jeszcze wrócimy) wraz z ich etymologią łacińsko-grecką oraz odpowiednikami w języku angielskim. Tabela bez podpisu, więc zrozumiałe, że traktowana jest jako autorskie opracowanie autorki książki pt. Arteterapia w teorii i praktyce . Tabela ta jest jednak identyczna (nie ma w niej żadnych zmian lub uzupełnień, np. o angielskie odpowiedniki terminów „silvoterapia” i „talassoterapia”) z tabelą zamieszczoną w książce – rozprawie habilitacyjnej pt. „Kulturoterapia. Wykorzystanie sztuki i działalności kulturalno–oświatowej w lecznictwie (Poznań 1994, s. 15–16). Ten sam wykaz, mniej wyeksponowany, bo nieujęty w tabelę, znajduje się we wcześniej wydanym skrypcie dla studentów akademii medycznej pt. Kulturoterapia (1988, s. 30–31).
Współczesny czytelnik, choć trochę zaznajomiony z piśmiennictwem z obszaru pedagogiki wczesnoszkolnej i specjalnej, w którym obecnie znaleźć można najwięcej tekstów o arteterapii, mógłby powiedzieć: Co w tym wielkiego? Przecież każdy wie, jakie są dziedziny arteterapii i jak się nazywają. Wie, bo są powtarzane w kolejnych tekstach różnych autorów od początku lat 90. XX w., ale za ostatnim, a nie pierwszym autorem, który to napisał. Jednak taki podział przed rokiem 1988 nigdy w światowej literaturze przedmiotu nie istniał, co można stwierdzić za pomocą dokładnej kwerendy.
A jeśli dodać do tego zawarte w książce Arteterapia w teorii i praktyce analizy słownikowe i tłumaczenia, rzekomo na podstawie słowników greckiego i angielskiego („Longman” to słownik angielski, a nie angielsko-polski, więc ujęte w cudzysłów tłumaczenie polskie nie może stamtąd pochodzić, zwłaszcza, że słownik z taką datą wydania nie istnieje), a przede wszystkim zawartość rozdziału 1. Czym jest arteterapia? Definicje terapii, psychoterapii, logo terapii, arteterapii, kulturo terapii, terapii sztuką, terapii przez twórczość i sam temat oraz układ książki, powtarzające „własnymi słowami” to, co zostało już omówione w Kulturoterapii i bezładnie, na wyrywki cytowanej Sztuce i terapii , musimy się zastanowić nad istotą plagiatu rozumianego także jako kradzież idei.
A zatem, czy podane przykłady to plagiaty? W świetle Praktycznego poradnika antyplagiatowego (brak miejsca na cytowanie) tak, ale w praktyce – nie. „Wszyscy” czyli środowiska akademickie zajmujące się arteterapią, jak również wydawca, o tych „zapożyczeniach” wiedzą. Co więcej, zdarzyło się, że recenzent pracy doktorskiej pt. Arteterapia nadzieją czasów MacDonaldyzacji kultury zarzucił autorce pracy, że „nie zauważyła” książki Arteterapia w teorii i praktyce , bo jej nie cytuje, a „tam przecież jest wymieniona chromoterapia”. Argument, że doktorantka cytuje pierwszą publikację, w której pojawił się wykaz dziedzin terapii, a w nim wzmiankowana chromoterapia, nie przekonał recenzenta, specjalisty od popkultury, który ponadto użycie w tytule słowa „nadzieja” uznał za niezrozumiałe i „kaznodziejskie”. Ciekawe, bo autorka tak ważnej zdaniem recenzenta książki jest też autorką artykułu pt. Arteterapia – niechciane dziecko czy nadzieja dla współczesnej terapii pedagogicznej? (podkreślenie moje, W.S.).
Skoro wszyscy cytują…
Dla autorów wciąż nowych publikacji o arteterapii argumentem przemawiającym za zasadnością/koniecznością/obowiązkiem cytowania tekstów o wątpliwej oryginalności jest ich wszechobecność. Skoro „wszyscy” daną pozycję cytują, to ten, kto nie cytuje i nie ujmuje jej w bibliografii, jak wspomniana wyżej autorka nieuznanej pracy doktorskiej, jest ignorantem. O tym, co jest warte cytowania, bo wszechobecne, decyduje rynek, który oczekuje na teksty określające się jako „przystępne”, choć w rzeczywistości trywializujące wiedzę przekazywaną w sposób naukowy. W tekstach takich nie ma znaczenia, kim jest ich autor. Ważne, że jest jakaś informacja, nieważne od kogo pochodzi.
W popkulturze mamy już popnaukę. By to zrozumieć, warto poczytać filozofów postmodernizmu. Zygmunt Bauman w eseju zatytułowanym Nowe media i nieobecność oryginału (2008) pisze: „Prawa pierwszeństwa i roszczenia autorskie tracą wiele ze swego dawnego sensu z chwilą, gdy informację ‘odkotwiczono’, gdy poczęła ona swobodnie dryfować, zadzierzgać stosunki i rozmnażać się na własną rękę pod wpływem własnego, nikomu innemu niedającego się przypisać impetu – w rozległych a bezpańskich terenach cyberprzestrzeni”.
Na zakończenie przykład z dziedziny muzykoterapii, w którym plagiatowanie sięgnęło aż za ocean, ale przynajmniej zakończyło się przeprosinami. W jednym z polskich czasopism medycznych ukazał się artykuł podpisany nazwiskami kilku polskich autorów, ale zawierający obszerne fragmenty z przetłumaczonej pracy autora zagranicznego. W artykule nie było odsyłacza do oryginału tej pracy, jak również do rok wcześniej wydanej książki jednego z polskich autorów podpisanych pod artykułem, który te fragmenty przetłumaczył i zamieścił w swojej książce, zamieszczając odsyłacz do źródła, a w przypisie podziękowanie pod adresem autora zagranicznego za udostępnienie maszynopisu wykorzystanego w książce. Sprawa przez długi czas budziła emocje i choć autorstwo czterech autorów uznane zostało przez sąd (czego komentować nie wypada), to po dziesięciu latach od publikacji artykułu (!) ukazały się przeprosiny następującej treści:
„Termedia sp. z o.o., wydawca «Przewodnika Lekarza», niniejszym przeprasza dr hab. Witę Szulc za dokonaną bez jej zgody publikację nieautoryzowanego artykułu Muzyka w medycynie a muzykoterapia , który ukazał się w «Przewodniku Lekarza» nr 8 (44)/2002.
Opublikowanie tego artykułu w takim kształcie stanowiło naruszenie jej słusznych praw i godziło w jej dobra osobiste, narażając na szwank jej dobre imię i dorobek naukowy. Opublikowany tekst nie zawierał przypisów m.in. do wcześniejszej publikacji dr hab. Wity Szulc (tj. książki Sztuka w służbie medycyny od antyku do postmodernizmu – s. 83–86, 111-115 oraz w zakresie bibliografii s. 93–94, 124) oraz do publikacji autorstwa prof. dr Cheryl Dileo (New Direction and research In Music Therapy and Music medicine ) wykorzystanych w tym artykule. («Przewodnik Lekarza», 2012, vol. 15)”.
Co by się stało?
Prof. Cheryl Dileo z Temple University w USA, była prezydent Światowej Federacji Muzykoterapii WMTF, autorka tekstu wykorzystanego w artykule podpisanym nazwiskami autorów polskich bez przypisu informującego o źródle informacji, jest osobą tak znaną i powszechnie cytowaną na całym świecie w kręgach „International Music Medicine”, że nikomu z autorów zagranicznych do głowy nie przyjdzie, by autorstwo opisanych rozważań nad różnicą między muzykoterapią a medycyną muzyczną przypisywać komuś innemu niż jej. Upublicznienie niniejszych przeprosin jest jednak konieczne z uwagi na możliwe konsekwencje. Artykuł bowiem jest wciąż dostępny na stronie www „Przewodnika Lekarza”, znaleźć go też można zarówno na popularnym portalu Chomikuj.pl, jak i w bibliografiach załącznikowych do poważnych skądinąd uniwersyteckich wydawnictw medycznych z lat 2008–2014 wydawanych w wersji polskiej i angielskiej, raz nawet z adnotacją przy afiliacji autorów: „Prace oryginalne” w towarzystwie publikacji najwybitniejszych europejskich i amerykańskich specjalistów w dziedzinie medycyny muzycznej, takich jak profesorowie Edith Lecoure (paryska Sorbona), Barbara Hanser (Instytut Muzykoterapii w Bostonie), Dawid Aldrodge (b. dyrektor Instytutu Medycyny Muzycznej i Rehabilitacji Uniwersytetu Witten-Herdecke). Ciekawe co by się stało, gdyby przypadkiem któryś z tych autorów zagranicznych zechciał się dowiedzieć, o czym jest mowa w polskim artykule ujętym w bibliografii angielskojęzycznego artykułu o kompleksowej relaksacji pod numerem 11. i postarał się o jego tłumaczenie na język angielski? Ze zdziwieniem by stwierdził, że chyba przeżywa déja vu, bo coś takiego już słyszał dawno temu, bodajże po raz pierwszy na Światowym Kongresie w Hamburgu w roku 1996, tylko dlaczego w przypisie nie ma nazwiska Dileo?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.