Tajemnice „cudownej broni Hitlera”

Dominik Szulc

Dziś zwrot o „cudownej broni Hitlera” brzmi jak oksymoron. Nie zawsze tak jednak było. Gdy szala zwycięstwa na frontach II wojny światowej zaczęła się przechylać na stronę aliantów, III Rzesza podjęła prace nad nowymi „narzędziami” polityki militarnej, które dałyby Adolfowi Hitlerowi nadzieję na odniesienie „ostatecznego zwycięstwa”. „Narzędzia” te określano mianem Wunderwaffe , czyli „cudownej broni”. Planowano budowę silników odrzutowych, samolotów pionowego startu i wielu innych. Większości z nich nie zrealizowano, głównie wskutek późnego ich podjęcia, niedofinansowania oraz braków materiałowych i technologicznych. Były jednak i takie projekty, które ukończono. Poszukiwania jednej z tych broni przyniosły powstanie nowego zespołu badawczego.

Bomba

Gdy zaglądam do najnowszego Wielkiego słownika ortograficznego PWN , pod hasłem „Las” czytam: „Las Turyński, Las Frankoński, Las Katyński, Las Czeski, Lasy Parczewskie”. Brak tu jednak Lasów Janowskich. Pierwszy raz usłyszałem o nich jeszcze jako bardzo młody adept historii, czytelnik prasy popularyzującej dzieje lokalne. Dowiedziałem się z niej o Wojnie Obronnej 1939 r., która w Lasach Janowskich trwała do końca września, choć wszędzie naokoło był już niemiecki okupant. Dowiedziałem się także o „chłopcach z lasu”, którzy w 1944 r. stoczyli w nich z wojskami hitlerowskimi największą w historii Polski bitwę partyzancką. Dopiero niedawno jednak, oddając się lekturze prasy lokalnej, przeczytałem o znajdującym się w Lasach Janowskich uroczysku zwanym Bombą. Wkrótce dotarłem do nieznanych mi dotychczas tekstów geograficznych, których autorzy snuli trudne jeszcze wówczas do zweryfikowania, ale bardzo zachęcające do tego przypuszczenia. Jedni twierdzili, że leżący w centrum uroczyska lej powstał w wyniku eksplozji potężnego materiału wybuchowego. Inni widzieli w nim krater po uderzeniu meteoru. Trudno byłoby o lepszą reklamę Bomby.

Fascynuje mnie metaforyczność polskich przysłów i związków frazeologicznych, których mamy już ponad 13 tysięcy. „W przyrodzie nic nie ginie” dobrze oddaje starania podjęte przeze mnie i zaproszonego do udziału w ekspedycji geografa, aby dotrzeć do Bomby. Lasy Janowskie nie są bowiem zwykłym lasem. Bogate w bagna i prawie pozbawione ścieżek turystycznych, skutecznie odstraszają śmiałków pragnących je bez stosownego przygotowania spenetrować. Zapewne z tego powodu pozostawały dla mnie przez lata jedynie dużym obszarem, który przywodził na myśl głębokie i niebezpieczne Puszcze Północy, o których Cezar pisał: „Nawet gdyby maszerować przez 60 dni, nie udałoby się dotrzeć do krańców tego lasu. Nikt bowiem nie wie, gdzie on się kończy”.

Rzeczywistość nie okazała się aż tak przerażająca. Za punkt orientacyjny posłużyły nam zachowane do dziś i ciągnące się przez kilkaset metrów wały ziemne, widoczne na mapach z II połowy XIX w. jako wyznaczające granicę między zaborami rosyjskim i austriackim. Po pokonaniu przeciwności terenowych i przy pomocy GPS-u dotarliśmy wreszcie do celu wyprawy. Naszym oczom ukazał się kolisty krater o średnicy dwudziestu metrów, z wyniesionymi brzegami, zalany mętną wodą, śmierdzącą o tej porze roku od kwitnących w niej glonów. Jeden z miejscowych przed kilkoma laty w zimie wyrąbał w nim przerębel w celu ustalenia głębokości zbiornika, wynoszącej ponoć nie mniej niż piętnaście metrów! Byłby zatem głębszy niż największy z kraterów meteorytowych w słynnym rezerwacie Morasko pod Poznaniem. Przyszłość miała jednak nasunąć nam zupełnie inne przypuszczenie.

Mrówcza praca historyka, którą wykonuję, doprowadziła do odnalezienia w jednym z lokalnych wydawnictw wspomnień Dariusza Kossakowskiego, nieżyjącego już emerytowanego lekarza, który II wojnę światową przeżył w cieniu Lasów Janowskich. Kilka lat temu napisał: „któregoś popołudnia, jesienią 1943 r., widziałem lecący, dziwnego kanciastego kształtu, samolot. Słychać było drgający warkot, jak stara młockarnia. W kilka dni później widziałem ogromny błysk nad lasem, a po chwili wielki wybuch. Ludzie mówili, że jeździli tam Niemcy, coś zbierali, fotografowali, a straż leśna przeganiała cywilów”. Opisany kształt obiektu zasugerował mi, że Bomba to nie relikt upadku meteoru, ale jedna z poszukiwanych przez kolekcjonerów pamiątek wojennych, ślad użycia „cudownej broni Hitlera” – V1. Fakt jednak, iż znane kratery po tej broni mierzyły „tylko” do czterech metrów głębokości, skłonił nas do zaplanowania szerokich, interdyscyplinarnych badań, aby sprawę ostatecznie rozstrzygnąć.

Wespół w zespół

V1 nazywana była powszechnie „latającą bombą”. Nadano jej postać bezzałogowej bomby w kształcie minisamolotu o długości prawie ośmiu metrów i masie ponad dwóch ton, wyposażonego w skrzydła o rozpiętości ponad pięciu metrów i hałaśliwy silnik odrzutowy. Wyglądała zatem jak mały pterodaktyl, współczesny dinozaurom gad latający. Przekona się o tym każdy, kto odwiedzi Park Historyczny w Bliźnie pod Ropczycami, gdzie zrekonstruowano V1. Była to broń bardzo niecelna, nadająca się do bombardowania tylko większych obiektów, takich jak miasta. Ostatecznie zdołano jednak skierować na Londyn aż cztery tysiące jej egzemplarzy, które przyniosły śmierć pięciu tysiącom jego mieszkańców.

Nauka nie wiedzie w las, a z niego wyprowadza. O prawdziwości tych słów przekonałem się, gdy już na wstępie badań stanęliśmy przed koniecznością ustalenia, dlaczego broń przeznaczona do ataków na brytyjską stolicę rozbiła się 1600 kilometrów od Londynu. Wymogło to na mnie wyjście z lasu i udanie się do archiwów w poszukiwaniu dokumentów mogących to wyjaśnić. Pierwotnym miejscem testów V1 było bowiem Peeneműnde na wyspie Uznam. Poważne zniszczenia tego ośrodka badawczego w wyniku nalotu z sierpnia 1943 r. spowodowały, że poligony testowe przeniesiono daleko w rejon Blizny, gdzie nadzorował je słynny naukowiec Werner von Braun, później dyrektor NASA. Choć Blizna leżała poza zasięgiem lotnictwa aliantów, Niemcom nie udało się zachować w tajemnicy istnienia ośrodka. O dziwnym zachowaniu hitlerowców, którzy jednemu z chłopów zamieszkałych pod Rejowcem Fabrycznym wypłacili odszkodowanie za zniszczenie gospodarstwa przez „bezzałogowy samolot” z prośbą o zachowanie wydarzenia w tajemnicy, szybko doniesiono AK. Jej wywiadowi udało się nawet ustalić kierunki próbnych wystrzałów V1. Jeden z nich prowadził nad Lubelszczyzną, w kierunku na Sarnaki nad Bugiem. Gdyby zatem uwzględnić 20 kilometrów na zmianę kursu pocisku, okazałoby się, że mógł on w 1/3 drogi do punktu docelowego ulec awarii – zejść z kursu i upaść w Lasach Janowskich.

Powodzenie zaplanowanych badań nie byłoby możliwe, gdyby nie prosta, wydawałoby się, ale praktyczna pomoc muzealników z Janowa Lubelskiego. Kanapki, napoje, środki przeciw wszechobecnym komarom i meszkom, wszystko to zasługa Muzeum Regionalnego. Pomocą było także zaproszenie do udziału w naszych badaniach archeologa, dzięki któremu prace nabrały prawdziwie interdyscyplinarnego wymiaru. Nie obyło się także bez grona wolontariuszy, wśród których znalazł się emerytowany wojskowy. Dziś zajmuje się on hodowlą ryb w pobliskich stawach, w pewnym momencie wydawało się jednak, że jego udział w pracach uratuje uczestnikom życie.

Dziwne wykopalisko

Badania na miejscu rozpoczęliśmy od wytyczenia kręgów o średnicy 50 i 100 metrów, szczelnie otaczających krater. Następnie dokładnie przeczesaliśmy je detektorami metali. Na zaledwie kilkucentymetrowych głębokościach odnaleźliśmy tym sposobem kilkaset fragmentów aluminiowego poszycia V1, powyginanego i nadpalonego od wysokiej temperatury wybuchu. Rozpoczęło się żmudne nanoszenie ich na mapę terenu, numerowanie i fotografowanie. Serca zamarły nam dopiero wtedy, gdy mój detektor wykrył – o zgrozo – na głębokości ok. 40 cm obiekt o nietypowym składzie. Był to stop różnych metali, który nie mógł pochodzić z poszycia broni. Może zatem Niemcy nie zdołali zebrać wszystkich elementów rozbitej bomby?

Ta ciekawość mogła się okazać zgubna, gdy po kilku minutach intensywnego kopania, głębiej aniżeli poprzednie fragmenty, ostrożnie odsłoniłem okrągły obiekt o średnicy ok. 25 cm z niewielkim wybrzuszeniem pośrodku. To właśnie skłoniło nas do powierzenia dalszego kopania byłemu wojskowemu, który twierdził, iż zrobi to najlepiej, o ile jednak dla bezpieczeństwa nieco się oddalimy. Potwierdził bowiem, iż może być to mina, co mnie, historykowi, nie wydało się nieprawdopodobne. Wszak Niemcy mogli pozostawić tu, aby odstraszyć partyzantów od przeszukiwania miejsca katastrofy, miny przeciwpiechotne, jakich wówczas nie brakowało. Dość napisać, że do dziś wielu z nich nie usunięto, a wyłączone ze zwiedzania są nawet niektóre rejony Parku Narodowego Eifel w Niemczech, leżącego na przedwojennej granicy z Francją. Nasze obawy okazały się jednak nieuzasadnione. Ostatecznie bowiem wydarliśmy ziemi dziwny, stożkowy obiekt o ciężarze znacznie większym, aniżeli wskazywałyby na to jego rozmiary. Do dziś stanowi on dla nas tajemnicę. Wciąż badany jest w Parku Historycznym w Bliźnie.

Dokładne przebadanie terenu otaczającego krater to jedno, druga sprawa to przebadać sam krater. Dla nurka jest tu niewiele miejsca, a i samo nurkowanie wydaje się niebezpieczne. Z pomocą historykowi i archeologowi przyszedł geograf, posługujący się przyrządami pozwalającymi na niemal bezinwazyjne przebadanie dnia zbiornika wodnego. Służy do tego magnes neodymowy wytwarzający nadzwyczaj silne pole magnetyczne, stapiany z użyciem wydobywanego tylko poza Europą pierwiastka – neodymu. Niektórzy wykorzystują go czasami w celach zgoła nienaukowych, gdy przymocowany do domowego licznika energii elektrycznej zaniża poziom jej zużycia, spowalniając tarczę obrotową. My jednak wykorzystaliśmy magnes, umieszczając go w interesującym nas zbiorniku wodnym jako tzw. magnetyzer wody, pozwalający podnosić nawet wielokilogramowe przedmioty. Aby to uczynić, musieliśmy jednak ponownie wykorzystać towarzyszącego nam byłego wojskowego, który użyczył swojej łodzi. Za jej pomocą umieściliśmy magnes na dnie zbiornika, przekonując się, że jego faktyczna głębokość sięga nie mitycznych piętnastu, a jedynie trzech metrów, co wiernie odpowiada głębokości typowych kraterów po wybuchu V1. Nadzieja na wyłowienie za jego pomocą większych fragmentów broni okazała się jednak płonna, gdy uświadomiliśmy sobie, że dno stawu jest zamulone i uniemożliwia przeprowadzenie poważniejszych badań. Mimo tego magnes zebrał z dna stawu wiele opiłków metali, których naturalne pochodzenie w tym miejscu nie jest możliwe. Zamulenie dna zbiornika przywiodło nam za to na myśl nowy kierunek badań, który należałoby podjąć w przyszłości.

Pomysł, aby na skrzyżowaniu drogi gminnej z polną, prowadzącą do miejsca naszych badań, umieścić tabliczkę z informacją o miejscu eksplozji V1, upadł, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że może to jedynie „zachęcić” nieodpowiedzialnych kolekcjonerów militariów do rozkopania stanowiska. Prace zresztą nie zostały jeszcze zakończone. Liczymy, że przyszłoroczne badania przyniosą nowe dane, gdy zaangażujemy także biologów zainteresowanych w przebadaniu flory dna zbiornika, jak również przeanalizowaniu składu jego wody i udzieleniu odpowiedzi na pytanie o ewentualny związek między jej jakością a antropogeniczną genezą stawu. Znów przyjdą nam z pomocą wolontariusze, tym razem jednak Ochotnicza Straż Pożarna, której zadaniem będzie wypompowanie wody z zagłębienia. Stanie się tak, o ile stosowne władze uznają, że nie wpłynie to negatywnie na środowisko. Liczymy, że docenią one rangę naszych nietypowych badań, które na jednym stanowisku, powstałym w wyniku działania „cudownej broni Hitlera”, skupiły przedstawicieli różnych dyscyplin naukowych. Na decyzję oczekiwać będziemy z niecierpliwością. Wciąż poszukujemy bowiem elementów hydraulicznych i elektrycznych V1. Tylko las może poczekać kolejne siedemdziesiąt lat na odkrycie swoich tajemnic.

Dr Dominik Szulc, historyk z Instytutu Historii im. T. Manteuffla PAN w Warszawie