Przygotowanie, ale do czego?
Jako humanista (a konkretnie – polonista) nieraz słyszę, że studia, które ukończyłem, polegały wprawdzie na zgłębianiu ciekawych zagadnień, ale nie zwiększają specjalnie moich szans na rynku pracy, a zatem są niepotrzebne, ponieważ do niczego nie przygotowują. Zastanawiające jest tu przede wszystkim szybkie przeskakiwanie do konkluzji – skoro studia nie przygotowały mnie do wykonywania dobrze płatnej pracy, to tym samym nie przygotowały mnie do niczego. To, że nauczyły mnie analitycznego i krytycznego odbioru różnych komunikatów (w tym medialnych), świadomego używania języka, rozumienia znaczenia sztuki, to wszystko jest nieistotne.
Takie same sugestie pojawiają się także w odniesieniu do wszystkich wcześniejszych etapów edukacji: ma ona przygotowywać do dorosłego życia. Takie sformułowanie przypomina nieco stosowane w reklamach i przy akwizycji leków i suplementów diety zdanie „zdrowie jest ważne” – jest ono tak ogólne, że nie sposób się z nim nie zgodzić. Pytanie tylko, jak taką deklarację konkretnie rozumiemy i jakie praktyczne konsekwencje mają z niej wypływać. Do dorosłego życia, ale do jakich jego obszarów? Często się okazuje, że takie przygotowanie oznacza nabycie wiedzy i umiejętności przydatnych na rynku pracy, przy prowadzeniu własnej firmy i zarządzaniu własnymi pieniędzmi. To umiejętności bardzo ważne, ale same w sobie nie konstytuują one jeszcze dorosłego człowieka.
Wyśpisz się po śmierci
Gdy uczestniczyłem w dyskusjach na takie tematy, już kilka lat temu nasunęło mi się pewne porównanie: kładzenie zbyt dużego nacisku na to, by wszystko lub prawie wszystko, czym zajmujemy się od wczesnego dzieciństwa – zarówno w ramach edukacji, jak i w czasie wolnym – prowadziło do zdobywania poszukiwanych na rynku pracy umiejętności, powoduje, że samo życie staje się niekończącą się próbą do przedstawienia, które nigdy się nie odbędzie. Jeśli nawet czytając przed snem książkę mam czuć się winny, że ta lektura nie prowadzi do nabycia praktycznej wiedzy ani nie pozwala mi np. doskonalić znajomości języków obcych albo tzw. kompetencji miękkich, to warto sobie zadać pytanie, kiedy przyjdzie w życiu czas żniw, owocobrania, czyli korzystania z tego, że przez tyle lat uczyłem się i ciężko pracowałem. Kiedy będę mógł sobie powiedzieć, że korzystam z życia, że eksploruję te jego obszary, które nie umożliwiają mi zarabiania pieniędzy, ale sprawiają, że czuję się w pełni sobą? Na emeryturze?
Szczerze mówiąc, przypomina mi to rozmowę, którą przeprowadziłem (jeszcze będąc na studiach) z kolegą z duszpasterstwa akademickiego. Spytał mnie, dlaczego nie byłem poprzedniego dnia na studenckiej mszy o 7.00 i przyszedłem dopiero na spotkanie o 9.00. Wyjaśniłem, że to byłaby kolejna noc z rzędu, gdy spałbym poniżej 6 godzin i chciałem się wyspać, aby nie rujnować sobie zdrowia. Z kamienną powagą i wyraźnym poczuciem wyższości Tego-który-już-zrozumiał zaczął mi tłumaczyć, że wyśpię się po śmierci… Podobnie czuję się, gdy słyszę, że na pewne rzeczy będę miał czas na emeryturze. Wtedy może być jednak na nie zwyczajnie za późno, a w dodatku, skoro społeczeństwo oczekuje, że będę wtedy poświęcał czas przede wszystkim na bawienie wnuków, to mogę nigdy nie zrealizować siebie w żaden sposób, bo zawsze będę żył pożyczonym, cudzym życiem.
Nie chcę brzmieć jak ludzie wykrzykujący w Hyde Parku, ale jestem mocno przekonany, że zbyt rzadko zadajemy sobie pytanie, do czego chcemy przygotowywać dzieci, młodzież, a wreszcie studentów w procesie edukacji. „Do dorosłego życia” to jednak trochę zbyt ogólne sformułowanie. Nie jestem idealistą utrzymującym, że przygotowanie do samodzielnego utrzymywania się jest zbyt przyziemne i płaskie, a sławiącym dawną edukację (zwłaszcza młodych arystokratów w siedemnasto– i osiemnastowiecznej Europie). Chcę raczej zwrócić uwagę na to, że same kompetencje zawodowe i czysto praktyczne umiejętności życiowe to za mało, zwłaszcza że „praktyczność” oznacza coś więcej niż zawodowa czy finansowa zaradność.
Uniknąć wielu pułapek
Często można usłyszeć pogląd, że szkoła czy uczelnia nie powinny wtłaczać uczniom i studentom do głowy encyklopedycznej wiedzy, ale uczyć myślenia. Jeśli faktycznie chcemy uczyć myślenia, musi to oznaczać także logiczne myślenie jako takie, kojarzenie i łączenie w większe całości posiadanych już informacji, odróżnianie źródeł wiarygodnych od wątpliwych oraz logicznego wynikania od arbitralnych skojarzeń. Jeśli absolwent liceum (a tym bardziej magister) nie potrafi odróżnić teorii naukowej od teorii spiskowej, to nie został nauczony myślenia, nawet jeśli umie czytać ze zrozumieniem oferty kredytów hipotecznych. Mowa tu o umiejętności poruszania się w pluralistycznym świecie nadmiaru informacji i wielu punktów widzenia. Kolejne szczeble edukacji powinny dawać umiejętność – na podstawowym choćby poziomie – selekcji i oceniania wiarygodności tych informacji (jak również odróżniania informacji od opinii). Taka osoba będzie lepiej przygotowana do dorosłego życia, gdyż znacznie trudniej będzie nią manipulować. Nie przełoży się to być może na lepszą pracę, ale pomoże uniknąć wielu pułapek, w które wpadnięcie mogłoby spowodować, że ciężko zarobione pieniądze nie rozejdą się na rzeczy, które nie są tego warte, np. na absurdalne diety, usługi pseudospecjalistów z różnych dziedzin czy niewarte nawet przekartkowania publikacje.
Przygotowanie rozumiane głównie zawodowo oznacza też, w mojej opinii, wdrażanie raczej do roli wyłącznie podatnika niż obywatela. Płacenie podatków to ważna forma obywatelskiej odpowiedzialności za państwo i innych ludzi, ale niejedyna. Przygotowanie do bycia obywatelem wymaga przede wszystkim świadomości, że nasze wybory i postępowanie mają wpływ także na innych ludzi. Gdy słyszę moich znajomych wyjaśniających z niekłamaną dumą, że zagłosowali na tę czy inną partię tylko dlatego, by dopuścić do władzy nowych ludzi – nawet jeśli wysuwane przez tych kandydatów propozycje zmian w państwie nie mają większego sensu – rodzi się we mnie refleksja, że ludzi tych nikt nie przygotował do bycia świadomymi obywatelami. Jeśli chcemy przygotowywać młodych ludzi do dorosłego życia, to będzie to nieskuteczne, skoro produktem takiej edukacji będzie człowiek nieświadomy konsekwencji swoich decyzji i działań. Niewielką pociechą będzie fakt, że coraz więcej Polaków dobrze zarabia, jeżeli nie będą oni potrafili świadomie i odpowiedzialnie wybierać rządzących oraz działać – często poprzez drobne, codzienne rzeczy – na rzecz tego, aby otaczająca nas rzeczywistość zmieniała się na lepsze.
Krótko mówiąc, edukacja (również na poziomie uniwersyteckim) musi przygotowywać nie tylko do dorosłego życia, lecz także do bycia dorosłym człowiekiem: samoświadomym, odpowiedzialnym i umiejącym odróżnić racjonalne myślenie od zmiennych emocji. Inaczej będziemy kształtować ludzi umiejących spełniać niektóre dorosłe role (pracownika, podatnika), ale niekoniecznie dojrzałych w całościowym sensie.
Przed formacją nie ma ucieczki
Czasem chodzi o wykorzystanie podobnych mechanizmów, ale w szerszym kontekście. Skoro wpaja się uczniom i studentom, że muszą cały czas zdobywać i szlifować umiejętności, aby być konkurencyjnymi, to warto wyrobić w nich także pragnienie (nie nawyk, a właśnie pragnienie) samorozwoju czysto osobistego. Coraz więcej osób ma świadomość, że long-life learning to nie tylko modne hasło, że faktycznie trzeba się uczyć przez całe życie. Można jednak widzieć w tym wartość – że to szansa, by być coraz pełniejszym człowiekiem i coraz pełniej uczestniczyć w świecie. Sytuacja, w której czterdziestolatek zasiada po pracy w fotelu i myśli o sobie: „Jestem porządnym, odpowiedzialnym człowiekiem i nikt mi nic nie może zarzucić”, to porażka nie tylko rodziny, lecz także systemu edukacji. Ten człowiek przestał zadawać światu pytania, ma już komplet gotowych odpowiedzi.
Ktoś mógłby mi zarzucić, że mylę edukację z formacją. Ta druga ma miejsce w rodzinie i polega na kształtowaniu osobowości (w tym pod względem moralnym). Uważam, że tych dwóch sposobów oddziaływania na młodych ludzi nie da się prosto rozdzielić. Jeśli nie tylko przekazujemy wiedzę, lecz także uczymy, jak ją wykorzystywać (a zatem „uczymy myślenia”), jest to już element formacyjny, gdyż wiąże się z pewną wizją człowieka jako myślącego i samodzielnie dokonującego wyborów, a nie przede wszystkim podporządkowującego się komuś lub czemuś. Z drugiej strony wielu praktycznych i przydatnych w życiu umiejętności – nie tylko wiązania butów czy jedzenia sztućcami, ale i np. gospodarowania pieniędzmi – nabywamy w domu. Takie połączenie edukacji z elementami formacji ma szczególne znaczenie w przypadku szkolnictwa wyższego, gdyż studenci często albo nie mieszkają już z rodzicami, albo – gdy jeszcze nie opuścili rodzinnego domu – wpływ rodziców na nich staje się coraz słabszy.
Jeśli chcemy przygotowywać głównie do funkcjonowania na rynku pracy, wystarczy uformowanie kilku cech: odpowiedzialności (rozumianej bardziej proceduralnie i prawnie niż moralnie), punktualności, rzetelności itp., a poza tym skupić się na edukacji. Istnieje jednak poważne ryzyko, że taka osoba nawet formacyjne minimum będzie odnosić tylko do sfery zawodowej i nie poczuwać się poza pracą do odpowiedzialności (za słowo, za bliskich). Jeśli natomiast chcemy faktycznie przygotowywać do dorosłego życia prowadzonego w dorosły sposób, przed formacją nie ma ucieczki.
Myślę – choć to już dość radykalny wniosek – że w procesie edukacji nie sposób przygotować do dorosłego życia, gdyż dorosłość jest procesem, a nie stanem, który można raz na zawsze osiągnąć. Można natomiast dać pewne podstawy oraz nauczyć, jak potem do dorosłości i dojrzałości samodzielnie dążyć – tak jak studentów uczy się samodzielnego zdobywania wiedzy. Wówczas życie nie będzie próbą do przedstawienia, które nigdy się nie odbędzie, ale – jak to ujął James Joyce – work in progress.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.