Naukowa samodzielność

Zbigniew Drozdowicz

Z samodzielnością w nauce jest podobnie jak w innych obszarach życia. Wprawdzie oczekuje się jej i pożąda, ale wskazanie progu, po przekroczeniu którego można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że została osiągnięta, zawsze pozostawia wątpliwości. Można oczywiście przyjąć jakąś umowną miarę. Z tymi miarami jest jednak tak, jak z uzyskaniem pełnoletności: dla jednych to jedynie formalne potwierdzenie dojrzałości, natomiast dla wielu innych to wyznaczenie zadań, do których wykonania nie są jeszcze przygotowani. W polskich realiach akademickich przez wiele lat takim umownym wyznacznikiem było uzyskanie stopnia doktora habilitowanego. Dzisiaj trudno jednak go traktować całkiem serio. Obowiązujące bowiem w tym zakresie procedury i kryteria zostały tak zliberalizowane, że mamy do czynienia ze swoistym „wysypem” habilitacji i nie można niestety powiedzieć, że ich ilość idzie w parze z jakością.

W różnych dyscyplinach różnie może wyglądać ta samodzielność. Może ona bowiem pojawić się w różnym wieku i przy różnych doświadczeniach uczonych. Nie jest dziełem przypadku, że niejeden wybitny teoretyk swoje najbardziej znaczące osiągnięcia zanotował w stosunkowo młodym wieku. Nie jest również dziełem przypadku, że w tych dyscyplinach, które opierają się na doświadczeniach i zespołowej pracy, przychodzą one z reguły później, czasami dopiero w następnych pokoleniach uczonych. Bywa i tak, że sukces, który został wypracowany przez jednych, zostaje skonsumowany przez innych. W żadnym jednak przypadku nie byłby on możliwy bez krytycyzmu, który sprawia, że dostrzega się słabości i ograniczenia dotychczasowych rozwiązań i znajduje takie, które są pozbawione przynajmniej niektórych z nich. Nie ma niestety jednego wzorca dla takiego krytycyzmu.

Można go jednak odróżnić od krytykanctwa, które jest udziałem osób niemających wiele konstruktywnego do zaproponowania, natomiast przejawiających pewne zamiłowanie, a nawet uzdolnienia do kwestionowania osiągnięć innych, również wówczas, gdy do końca nie rozumieją (i być może nie są w stanie zrozumieć) tego, co krytykują. Z taką postawą można się spotkać nie tylko wśród studentów czy młodych pracowników naukowych, lecz także tych, którzy znacznie więcej mają „za sobą” niż „przed sobą”. Jeśli miałbym im coś sugerować, to powiedziałbym krótko: bycie „na nie” może wprawdzie być świadectwem odwagi, ale też niejednokrotnie braku rozwagi, która daje szansę na osiągnięcie czegoś istotnego, nie tylko zresztą w nauce. Tak czy inaczej wychodzi na to, że w nauce potrzebny jest krytycyzm, ale i samokrytycyzm, która sprawia, że wiemy, czego nie wiemy i czego musimy się jeszcze dowiedzieć, aby nie wyważać otwartych drzwi ani też nie wynosić się ponad tych, którzy już czegoś istotnego dokonali. Oznacza to, że zarówno krytycyzm, jak i samokrytycyzm powinny się łączyć z dojrzałością życiową i zawodową, do której się dochodzi – samodzielnie lub przy pomocy bliższego i dalszego otoczenia – stopniowo. Z reguły wymaga to sporo czasu.

Rzecz jasna otoczenie nie zawsze bywa nam przyjazne. Skłonny jestem jednak podpisać się pod stwierdzeniem, że „to, co nas nie zabije, to nas wzmocni”, a przynajmniej pomoże pozbyć się niektórych złudzeń. Można podać wiele przykładów wybitnych uczonych, którzy w swoim życiu zawodowym przechodzili swoistą „drogę przez mękę”, przynajmniej dopóki nie znaleźli się po drugiej stronie „barykady”, tj. w gronie tych, którzy dyktowali standardy naukowej poprawności (zainteresowanych odsyłam m.in. do biografii Newtona). Zapewne znacznie dłuższa jest lista tych, którzy na tej drodze polegli lub zniechęcili się do jej kontynuowania. O nich jednak z reguły historia milczy (bo w końcu kogo mogą interesować ci, którym się nie udało?). Chcę przez to powiedzieć tylko tyle, że w dochodzeniu do naukowej samodzielności wiele zależy nie tylko od nas samych, lecz także od tych, z którymi przychodzi nam żyć i współżyć, w szczególności zaś tych, którym zawdzięczamy naszą obecność w nauce i znaczące dokonania. Swoistą sztuką jest umiejętność korzystania z tego, co oni chcą i potrafią nam przekazać. Niemniejszą sztuką jest umiejętność zorientowania się, w którym momencie trzeba „przeciąć” łączącą nas z nimi „pępowinę” i pójść swoją drogą. Może to być jedną z miar naukowej samodzielności.

Taką miarą może być również to, w jaki sposób się dokonało tego usamodzielnienia, oraz to, jakie relacje zachowało się z naszymi nauczycielami i – przynajmniej pod niektórymi względami – mistrzami. Mówienie o nich wyłącznie dobrze jest oczywiście wskazane, nie tylko zresztą na ich pogrzebach, lecz na różnego rodzaju uroczystych spotkaniach. Natomiast mówienie wyłącznie źle jest świadectwem małostkowości lub nie do końca uświadamianego kompleksu „porzuconego dziecka”, a także uchylania się przed spłaceniem długu wynikającego z pobierania u nich nauki. Nawet jeśli chodziło o uczenie się na ich błędach.