Ministerstwo proponuje obniżenie poziomu nauki

Rozmowa z prof. Markiem Kornatem z Instytutu Historii PAN i Wydziału Prawa UKSW, inicjatorem listu otwartego w sprawie reformy nauki i szkolnictwa wyższego

Rozumiem, że państwo nie kwestionują samej potrzeby reformy nauki i szkolnictwa wyższego, gdyż na początku listu są pozytywne odniesienia do niektórych zapisów projektu nowej ustawy.

Nauka polska i szkolnictwo wyższe nie znajdują się w położeniu katastrofalnym. Rewolucja nie jest potrzebna. Niezbędne są mądre korektury tego, co obecnie mamy. Z pewnością nie chodzi nam o kwestionowanie potrzeby zmian w polskim szkolnictwie wyższym tylko dlatego, że żyjemy zapatrzeni w przeszłość. Jednak w tej ustawie nie widzę rozwiązania ani jednego problemu, który trapi obecną naukę. To, co piszemy na początku, to rezultat pozytywnej korekty pierwszego, jeszcze gorszego projektu. Np. wycofanie się z pomysłu tajnych recenzji jest dobre w tym sensie, że tajne recenzje w postępowaniach awansowych umożliwiłyby załatwianie między sobą porachunków. Zniknęłaby jakakolwiek odpowiedzialność za słowo. Jednak nie możemy za to chwalić ministerstwa. Po prostu wycofano się z czegoś jeszcze gorszego.

Pan mówi, że ta ustawa nic nie zmienia…

Nie zmienia na lepsze, natomiast na gorsze – bardzo dużo!

Przecież konsultacje w sprawie tej reformy trwają już dwa lata. Można się było wypowiadać na temat zmian na różnych etapach i w różnych formach.

Były one szeroko rozreklamowane, ale fasadowe. Polegały na tym, że pracowały konkurencyjne grupy ekspertów, które przedłożyły swoje rewolucyjne postulaty. Z ogromnym entuzjazmem poparły je zespoły rektorskie na uczelniach. Krytykę wyciszono. Sporo osób odmówiło poparcia listu 145 naukowców, obawiając się konsekwencji ze strony władz własnej uczelni. Absolutnie nie można zatem powiedzieć, że środowisko naukowe zostało wysłuchane, zwłaszcza zaś przedstawiciele nauk humanistycznych i społecznych. Nie znam nikogo, kto by mógł powiedzieć, że wystarczająco wysłuchano te dwie grupy ludzi nauki. Napływają do mnie rozmaite, bardzo liczne głosy krytyki, które dopiero teraz się ujawniają. Nie jest bynajmniej tak, że odzywam się dopiero obecnie. Byłem uczestnikiem dwóch spotkań z wiceministrem Aleksandrem Bobką, które organizował śp. dr Andrzej Wroński, twórca i szef znanego wydawnictwa książek historycznych „Neriton” w Warszawie. Postulowałem wówczas przywrócenie kolokwium habilitacyjnego, choćby w jakiejś zminimalizowanej formie. Chodziło mi o możliwość zadania habilitantowi pytania przez członków Rady Wydziału i przywrócenie obowiązku wykładu, bo przecież my dajemy veniam legendi . Wszelkie twierdzenia, że habilitacja jest tylko biurokratyczną barierą, są niczym innym jak próbą obniżenia poziomu nauki. Jej faktyczne zniesienie w polskich realiach będzie śmiertelnym ciosem w humanistykę.

Kwestionują państwo tworzenie rady uczelni z osób spoza tych uczelni. A dlaczego? Czy środowisko ma coś do ukrycia, czy jest tak znakomite, że nie potrzebuje interakcji z otoczeniem społecznym?

Gdyby rady miały być tworzone w ten sposób, że np. w piętnastoosobowym gremium większość miałaby korporacja uczonych, a równocześnie byłaby tam reprezentacja ludzi z zewnątrz, lecz w mniejszości, i gdyby rada nie miała prawa wskazywać kandydatów na rektora, byłaby możliwa do zaakceptowania jako pożyteczne ciało doradcze. Nie jestem przeciwko powoływaniu takich gremiów przy rektorze, jednak w warunkach działania zaproponowanej ustawy, do takiej rady wejdą nieuchronnie jacyś politycy, biznesmeni, samorządowcy itd. Nie sposób sobie wyobrazić, aby nie pojawiło się pragnienie osiągania korzyści osobistych. Wszystko to grozi komercjalizacją uczelni, wywieraniem z zewnątrz wpływu na jej politykę, a przede wszystkim godzi w autonomię, która jest zagwarantowana prawnie. Rada wyznaczy trzech kandydatów na rektora, następnie senat wybierze jednego z nich na ten urząd. To oznacza, że rektora będzie można przynieść z zewnątrz, po prostu „w teczce”. Spowoduje to, że utraci on w środowisku jakikolwiek autorytet, będzie dla niego kimś obcym. Po to jest autonomia, aby każdy, kto otrzymuje władzę w uczelni, od dyrektora instytutu po rektora, był powoływany głosami środowiska, co gwarantuje mu zaufanie. Porzucenie tej zasady nie ma żadnego uzasadnienia.

Przecież radę ma wybierać sam senat, który też wybierany jest przez środowisko.

No tak, ale senat będzie zmuszony do powierzenia większości mandatów w radzie osobom spoza uczelni. Rady nie będzie też w stanie nikt odwołać w trakcie kadencji. Wymienić jej członka działającego np. na szkodę uczelni – również. Ja w każdym razie nie słyszałem o takiej możliwości.

W tej chwili w wielu uczelniach wybory rektora to gra sił między wydziałami. Może powierzenie wskazania kandydatów na rektora takiej radzie pozwoliłoby uniknąć „handlowania” stanowiskiem rektora?

Co jest lepsze: gdy silniejszy wydział narzuci swojego kandydata słabszym czy przywiezienie go na uczelnię „w teczce”? Nie ma oczywiście doskonałych rozwiązań. Przed wojną też były tarcia między wydziałami. Gdy w jednym roku rektorem był ksiądz, to w kolejnym powierzano tę funkcje prawnikowi, by znów jego następcą został lekarz. Tak władza w uczelni zachowywała pewną równowagę. Zaproponowany obecnie przepis, że rektorem można zostać legitymując się tylko stopniem doktora, nie jest poważny. Na tę funkcję może w ten sposób zostać wskazany jakikolwiek lokalny polityk czy działacz samorządowy z doktoratem. On nie będzie miał jakiegokolwiek pojęcia o nauce, gdyż jej nie uprawiał i nie funkcjonował w środowisku akademickim. Już dziś na uczelniach pracę administracyjną wykonują zespoły kanclerskie. Na pewno zatem nie jest przeszkodą dla dobrego rządzenia to, że funkcję rektora pełni historyk czy polonista, który niekoniecznie zna się dokładnie na zagadnieniach administracyjnych.

Państwo protestują przeciwko wyłączeniu dziekanów z grupy organów uczelni…

Nie tylko dziekanów, ale wydziałów, gdyż dziekan jest organem wykonawczym rady wydziału, reprezentuje jej wolę przed rektorem, w senacie. Dla ścisłości, projekt ustawy nie nakazuje zniesienia wydziałów, ale otwiera drogę do tego. To bardzo niebezpieczne, nawet jeśli ustawa to tylko umożliwia, a nie nakazuje.

Czy to źle, że daje się uczelniom możliwość swobodnego modelu działania, tworzenia struktury wedle innych wzorów niż obecnie obowiązujące, np. bez wydziałów?

Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby to działać, zwłaszcza na dużej uczelni. Na małej to owszem, wystarczy zachować lub powołać instytuty. Gdyby jednak na dużej uczelni doszło do likwidacji wydziałów, to jaka byłaby kontrola społeczności akademickiej nad tym, co się dzieje na uczelni?

A senat?

Na szczęście ministerstwo proponuje zachować senat. Jednak senat jest ciałem zazwyczaj mocno związanym z rektorem, idzie za jego myślą i tworzy jego zaplecze. Bez wydziałów trudno wyobrazić sobie proces awansów. Przecież senat nie może kompetentnie przejąć obowiązków rad wydziałów w tym zakresie, bo nie ma odpowiedniej reprezentacji wszystkich dyscyplin, które są uprawiane w uczelni. Jak wtedy uruchomić procedurę habilitacyjną, jeśli nie będzie się zbierać rada wydziału, będą tylko katedry i każdy profesor będzie wychodził z uczelni, oddawał klucze portierowi i szedł do domu? Można oczywiście powołać jakąś specjalną komisję rektorską, która będzie opiniowała wnioski awansowe. Ale to oznacza tylko pogorszenie poziomu nauki, a przecież nie o to nam chodzi. W dodatku zniknie Centralna Komisja, która obecnie dba o jakość postępowań i recenzji. Ma ją zastąpić instancja odwoławcza pod groteskową nazwą Rada Doskonałości Naukowej. Tylko Bóg jest doskonały. Na czym ma polegać doskonałość tej rady? Jeśli ktoś twierdzi, że to podniesie poziom nauki, że doktoraty będą wyższej jakości, podobnie habilitacje, to należy pytać, czy mówi to szczerze? Wydział to nie jest dogmat, ale od średniowiecza istnieje na uczelni i wydaje się, że spełnia dobrze swoją funkcję. Zniesienie wydziałów jest łatwe, ale najpierw spowoduje olbrzymi bałagan. Oczywiście zawsze możliwe jest zaproponowanie jakiejś nowej struktury, zapewne pod innymi nazwami. Po co jednak to robić? Znam argument, że uczelnie są federacjami wydziałów. Ale czy to źle?

W projekcie ustawy nie ma obowiązku znoszenia wydziałów.

Tak. I mam nadzieję, że to się nie stanie. Musimy jednak już teraz przed tym przestrzegać. Gdy rada uczelni zostanie ukonstytuowana i zechce poszerzyć swoją władzę, a rektor również zechce poszerzyć swoją, to myśl o zniesieniu wydziałów może nabrać realnego kształtu. Ustawodawca musi mieć realistyczną wyobraźnię i przewidzieć, że taka możliwość istnieje.

Wyrazili państwo negatywną opinię na temat tzw. dydaktycznej ścieżki kariery akademickiej.

Osobiście jestem kategorycznie przeciwny temu rozwiązaniu, które doprowadzi do dalszego, i to drastycznego, obniżenia poziomu nauki. W humanistyce i naukach społecznych należy badania wiązać z wykładami akademickimi. Tylko tyle wart jest człowiek nauki, ile potrafi drugim przekazać. Zaproponowane rozwiązanie w praktyce spowoduje, że ten, kto wyczerpał swoje naukowe możliwości, zechce przejść – czyli „załatwić sobie” – na etat dydaktyczny, zwłaszcza gdy można będzie być profesorem dydaktycznym, co – jak sądzę – będzie się wiązać z analogicznym wynagrodzeniem, jak w przypadku „normalnego” profesora. Zablokuje się w ten sposób etat, który można by powierzyć dobremu młodemu badaczowi, a takich nie brakuje. To z pewnością będzie regres uniwersytetu, a przecież chodzi nam o coś innego. Zresztą etaty starszych wykładowców były w systemie szkolnictwa wyższego w PRL i nic dobrego z tego nie wyszło. Nie wracajmy do tej koncepcji.

W kolejnym punkcie sprzeciwiają się państwo zlikwidowaniu obowiązku robienia habilitacji.

Faktycznie nie proponuje się likwidacji habilitacji, ale można ją będzie obejść, zdobywając grant europejski bądź nabywając profesurę dydaktyczną. Po co to? Habilitacja to nie sąd ostateczny. Miałem trzydzieści trzy lata, gdy uzyskałem habilitację. To nie jest dzieło ponad siły. Bardzo źle się czuję, kiedy słyszę o „wybitnych” naukowcach, którym rzekomo habilitacja blokuje rozwój. Jak rozumiem, mamy pośród nas geniuszy bezobjawowych… Chcę powiedzieć, że takie rozumowanie jest nonsensem. Zniesienie habilitacji spowoduje „spłaszczenie” hierarchii uniwersyteckiej. To odbiera motywację do pracy. Jeśli wszystko (czy prawie wszystko) można bez wysiłku zdobyć, to po co się starać? Kiedy ktoś prowadzi badania naukowe i ma pewne osiągnięcia, z pewnością nie będzie miał problemu z uzyskaniem habilitacji. To jest „oczywista oczywistość”. Dlaczego likwidować stopień naukowy, który ma pewną tradycję i spełnia ważną funkcję, szczególnie dla nauk humanistycznych i społecznych? Likwidacja drabiny stopni i tytułu nie pomaga, lecz szkodzi nauce. Szkodzi systemowo. Bardzo bym pragnął, aby kierownictwo resortu nauki zechciało jasno przyznać, że swoimi pomysłami proponuje obniżenie poziomu uprawiania nauki. To przynajmniej sprawi, że rozmowa będzie łatwiejsza. Jeśli ktoś mówi, że chce podwyższać poziom i równocześnie ułatwiać zdobywanie stopni naukowych, to prawdopodobnie nie wie, o czym mówi. Wszystko, co łatwe do zdobycia, jest tanie. A co jest tanie, to z reguły gorsze od tego, co droższe. Takie są prawa życia.

Dlaczego sprzeciwia się pan uzyskaniu habilitacji w wyniku pozyskania grantu europejskiego? To zwykle oznacza duże badania, kierowanie zespołem naukowym, świetne publikacje.

No i za te publikacje można uzyskać habilitację. Po co tworzyć drogę na skróty? Mam też duże wątpliwości co do tworzenia list czasopism i wydawnictw, w których trzeba będzie publikować artykuły i książki. W humanistyce na przykład praca zbiorowa nie jest niczym gorszym, jako miejsce publikacji, niż czasopismo. Bardzo niepokoi to, że nadaje się większą wartość publikacjom w obcych językach, podczas gdy na przykład praca historyka bardzo często polega na badaniu polskiej historii, polskiego społeczeństwa, polskich spraw. Nikogo za granicą to nie zainteresuje. Nie produkujmy makulatury po angielsku. Raczej rozwijajmy to, co już się pojawiło w grantach Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki – tłumaczenia dobrych polskich książek na języki obce, wyłonionych dzięki rygorystycznej selekcji.

Szósty punkt budzi moje zdziwienie. Wydaje mi się, że w projekcie ustawy nie padła propozycja ewaluacji całej uczelni, a dyscyplin naukowych w uczelni, zamiast jej jednostek.

Wyjaśnię o co w tym punkcie apelu chodzi. Na uniwersytecie, nawet najlepszym, są zawsze jakieś słabe jednostki. Z kolei na niedużych, regionalnych uniwersytetach bywają prowadzone znakomite badania – bardzo dobre instytuty, wydziały, poszczególne katedry. Rzecz w tym, żeby przy okazji takiej oceny ci słabi na dużych uniwersytetach nie korzystali kosztem tych dobrych z małych uniwersytetów. Może wtedy nastąpić niesprawiedliwa dyskryminacja uczelni w mniejszych ośrodkach, które mają dla miast i regionów ogromne znaczenie. Chcę zarazem wyjaśnić, iż nie chodzi mi o tzw. państwowe wyższe szkoły zawodowe, stworzone za rządów prof. Jerzego Buzka, tylko o uniwersytety, takie jak w Łodzi, Szczecinie, Opolu czy Olsztynie.

Proponują państwo przywrócenie kolokwium habilitacyjnego. Krytyka „zaocznej” habilitacji wydaje się dziś dość powszechna.

Uważam, że podniesienie rangi habilitacji nie jest możliwe bez przywrócenia kolokwium habilitacyjnego. Jeżeli dla kogoś publiczne wystąpienie podczas kolokwium jest nie do „przeskoczenia”, to nie mówi prawdy. Jestem przeciwko promocji geniuszów bezobjawowych. Każdy kto prowadzi rzetelne badania, posiada minimum elokwencji i potrafi też wyrazić swoje myśli przed radą wydziału. Habilitant przedstawia się radzie, mówi, co robi w nauce, wygłasza wykład habilitacyjny – to jest minimum, którego bym oczekiwał. Obecnie procedura habilitacyjna „wymyka się” nam spod kontroli, mówi się powszechnie o dużym upadku jakości habilitacji.

Jeśli dobrze rozumiem, w ósmym punkcie wyrażają państwo protest przeciwko temu, by to rektor bez konsultacji z kimkolwiek ustanawiał kierunki studiów. A czy nie jest to krok w kierunku większej autonomii uczelni, która może sama tworzyć kierunki studiów?

Chodzi o to, że gdzieś może dojść do władzy rektor, który ma wyjątkowo ekscentryczne poglądy na życie i naukę, i stworzy kierunki, które będą wręcz szkodliwe społecznie. Studia z odmiatania śniegu w zimie też można na uniwersytecie zrobić, ale czy na pewno o to nam chodzi? Dyplom jest wystawiany w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej i musi on coś reprezentować. Wydaje się, że pewna kontrola nad tym, w jakich kierunkach kształcą polskie uczelnie, jest potrzebna i powinno ją sprawować ministerstwo jako organ rządu. Autonomia nie oznacza swawoli. Samorządność uczelni i wolność słowa – to są nasze akademickie niezbywalne wartości. Państwo jednak nie może abdykować. Nie może oczywiście mówić, co należy pisać w pracach naukowych, ale ma prawo mówić, że lepiej studiować historię albo socjologię niż kulturoznawstwo, bo więcej się intelektualnie otrzymuje. To minister jest odpowiedzialny za pieniądze wydawane z budżetu państwa, a przy tym jest wyrazicielem polityki państwa.

Kolejny punkt znów dotyczy Centralnej Komisji. Może to tylko walka o słowa?

Kwestia obecnej Centralnej Komisji nie jest tak prosta, jak się wydaje…

Jednak zbiera ona sporo negatywnych ocen.

Ale czy przypadkiem nie płyną one od nieudaczników lub ludzi leniwych, którym nie chce się pracować? Domyślam się, że może być gdzieś ktoś, kogo w przeszłości w jakiś sposób skrzywdzono. W mojej ocenie CK działa sumiennie i bardzo merytorycznie. Tak na pewno jest w mojej dyscyplinie – historii. Chodzi tu głównie o to, aby do danej pracy, pisanej jako habilitacja, lub tzw. książki profesorskiej tak dobrać recenzentów, aby nie było ustawianych recenzji. Rada Doskonałości ma być tylko instancją odwoławczą w procesie habilitacyjnym. Jednak przy samych habilitacjach nie będzie miała nic do powiedzenia. Zniesienie CK otwiera drogę do nieuczciwego doboru recenzentów, czyli obniżenia poziomu polskiej nauki. Po prostu kolega będzie pisał/załatwiał koledze. Innej drogi nie widzę. A przecież nie o to nam chodzi. Kto zadba o jakość nauki po zniesieniu wydziałów i rozgromieniu Centralnej Komisji? Być może trzeba jakoś Komisję zreformować, ale na pewno nie likwidować. Bardzo nieuczciwe też jest opowiadanie, że CK stworzyli kiedyś komuniści, więc trzeba ją zlikwidować. Jeśli Niemcy podczas okupacji zbudowali gdzieś drogę lub most, to nie domagałbym się rozbiórki, chociaż, jak każdy Polak, potępiam to, co oni robili w naszym kraju.

Przejdźmy do propozycji przemyślenia pewnych kwestii. Zaczynają państwo od postulatu zrównoważenia strumieni finansowania nauki: na płace, na badania statutowe, na granty. Mam wrażenie, że obecnie pieniądze na płace są znacznie większe niż te na statutówkę i granty razem wzięte.

Chodzi o to, że profesor zarabia za mało. Pensje są bardzo niskie. Wypowiedź ministra Gowina, iż jest to dziesięć tysięcy, może być prawdziwa, ale jedynie w przypadku posiadania dwóch etatów lub paru grantów. Badania statutowe powinny zostać wzmocnione choćby po to, by profesor mógł dostać refundację kosztów udziału w ważnych konferencjach naukowych albo na organizację sesji naukowych. Proszę pamiętać, że uczelnie prowincjonalne mają problemy ze zorganizowaniem konferencji naukowej, bo żądają opłaty „wpisowego” od tych co przybędą wygłosić referat, zamiast za niego zapłacić mówcy. Naszym zdaniem, rozwój nauki nie jest możliwy jedynie poprzez granty. Bardzo stanowczo podzielam to, co o tym systemie powiedział kiedyś na podstawie swych doświadczeń amerykańskich prof. Andrzej Walicki, notabene recenzent mojej habilitacji przed laty. Zapewne w naukach ścisłych granty to znakomite rozwiązanie, jednak w humanistyce prowadzi to do kolosalnej uznaniowości. To działa w arbitralny sposób. Recenzje są tajne i każdy może zupełnie bezkarnie napisać wszystko, co chce. Trzeba wymyślić lepszy system podziału środków na badania naukowe, przynajmniej dla humanistów. Obecnie zdarza się, że projekty ważnych badań są odrzucane przez komisje grantowe np. z powodu „konserwatywnej metodologii”, czyli z powodów ideologicznych. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. To niedopuszczalne. Poza tym grant to są pieniądze za obietnice, a nie za wyniki badań. Projekt grantowy jest tylko deklaracją woli zrobienia czegoś w przyszłości. Pamiętajmy o tym.

To pieniądze na realizację wizji, projektu, a nie nagroda.

Profesor powinien zarabiać więcej. A środki na wyjazdy naukowe czy też książki (w przypadku humanistów to ważne) powinien dostawać z funduszy statutowych uczelni, czy to na wydziale, czy w instytucie. Chodzi nam o to, aby dostrzec specyfikę badań humanistycznych.

Proponują państwo zrobić bilans systemu bolońskiego.

Jest on zdecydowanie negatywny, choć to zbyt eleganckie określenie na to, co zrobił nam ten system. To tragedia, to wręcz bomba atomowa podłożona pod gmach polskiej edukacji. Może być tak, że ktoś kończy kulturoznawstwo i z licencjatem „dorabia” historię na dobrym uniwersytecie. Przez dwa lata „liźnie” trochę wiedzy i jest magistrem dobrej firmy. Tak być nie może! Tu jest źródło samodegradacji. Wydaje mi się, że studia pięcioletnie to było bardzo dobre rozwiązanie i należałoby do nich powrócić.

Ustawa otwiera drogę właśnie do takiego rozwiązania.

To byłoby dobre.

Kolejny postulat dotyczy przyznawania praw do habilitowania. Nie sądzi pan, że dziś zbyt wiele uczelni uzyskało takie prawa? Nawet takich, gdzie nie prowadzi się badań na wysokim poziomie.

Intencje autorów pomysłu, by ograniczyć prawa do habilitowania do najlepszych – teoretycznie - uczelni są zapewne dobre, bo chcą, aby habilitowano tam, gdzie badania prowadzone są najlepiej w kraju. Jednak te ewaluacje są często bardzo wątpliwe. Jak to możliwe, żeby wiodący w kraju instytut naukowy z dziedziny historii nie otrzymał kategorii A+, tylko kategorię A, podobnie jak wydział na pewnym młodym uniwersytecie? Pragnę skorzystać z okazji, by powiedzieć, że monumentalny Polski Słownik Biograficzny, którego zazdroszczą nam cudzoziemcy, wycenili „ewaluatorzy” na zero punktów, kiedy oceniali dorobek Instytutu Historii PAN. Komentarz jest zbędny. Oczywiście ich nazwiska pozostaną tajemnicą stanu… Oceny specjalistów rozmijają się z wynikami kategoryzacji ministerialnej. Uważam, że ta ocena jest arbitralna i obawiam się, że podobnie arbitralnie mogą stracić uprawnienia habilitacyjne bardzo dobre jednostki naukowe. Natomiast bardzo słabe, żyjące w cieniu dobrych jednostek na dużych uniwersytetach, będą takie uprawnienia posiadały i dopłyną do nich nowe środki finansowe. Mamy zatem arbitralność ocen, co raz jeszcze chcę podkreślić. Mamy problem ewaluacji – wydziały czy uczelnie? Gdy wydziały znikną, nie będzie miało znaczenia, gdzie się habilituje. Uważam, że tzw. państwowe wyższe szkoły zawodowe nie są nam koniecznie potrzebne, nauka się bez nich nie zawali. Ale jeżeli już stworzono uniwersytet w Szczecinie, to nie wolno go zniszczyć, bo to oznacza też degradację miasta i jego społeczności oraz pogłębienie podziału na Polskę A i Polskę B. Nie możemy do tego doprowadzić. Ci, którzy doszli dwa lata temu do władzy, złożyli społeczeństwu w tej sprawie mocne zobowiązania.

Przejdźmy do oceny nauk humanistycznych i społecznych.

Narzucono nam punktozę, która być może pasuje do oceny nauk ścisłych i przyrodniczych. To co jest solą nauk humanistycznych, czyli monografia naukowa, traktowana jest gorzej niż artykuł w jakimś zagranicznym czasopiśmie. Dlaczego cenimy Askenazego, Handelsmana, Jana Dąbrowskiego, Haleckiego, Konopczyńskiego? Bo napisali po kilka wspaniałych monografii. Nikogo nie interesuje to, czy Handelsman miał grant, czy nie. Deprecjacja monografii prowadzi do radykalnego osłabienia kondycji humanistyki. Mam przekonanie, że dotyczy to także nauk społecznych. Inny przykład to wydawanie źródeł – dokumentów historycznych. Ono jest nam bardzo potrzebne, wymaga zaś potężnego nakładu pracy, a jest punktowane bardzo słabo. Mnie osobiście punkty nie są do niczego potrzebne, ale potrzebują ich instytucje, w których pracuję.

Rozmawiał Piotr Kieraciński