Wspomnienie z Festiwalu Festiwali

Piotr Müldner-Nieckowski

Przed wielu, wielu laty (brzmi to trochę jak „za górami, za lasami”), mniej więcej w połowie lat 70. XX wieku odbywał się we Wrocławiu kolejny Międzynarodowy Festiwal Festiwali Teatrów Studenckich. Występowały trupy z dosłownie całego świata, w tym z Anglii, co wkrótce okaże się znamiennie istotne.

Dla nas miało to takie znaczenie, że pociągi z innych miast polskich przez dwa dni były gruntownie przepełnione, tak że niejeden amator dobrej sztuki teatralnej, łowca nowości dramaturgicznych i scenicznych musiał jechać w korytarzu, na stojąco i na jednej nodze, o ile w ogóle dostał się do jakiegoś wagonu. Tak zapchany pociąg był nazywany „rzeźnią”, głównie ze względu na padających niemal trupem wycieńczonych pasażerów, którzy czuli się jak krowy i barany rażone prądem przed ciosem ostatecznym, ale także z powodu fałszujących miłośników zbiorowego śpiewania pieśni znanych i oklepanych. Co kwadrans słychać było fałszowaną końcówkę pieśni „Umarł pijak, ale pan”, coraz mniej składną, bardziej beczaną niż śpiewaną. Rzeźnie jeździły także na piosenkarsko-kabaretową „Famę” do Świnoujścia, a w szczytach wakacji do Zakopanego i Sopotu, ale żadna wrocławskiej nie była w stanie dorównać. Nie ten tłok, nie ten zaduch.

Po przyjeździe robiliśmy w mieście rozeznanie co do noclegu, choć bywalcy imprezy już w pociągu dawali wskazówki, dokąd się udać, żeby było najfajniej. Przeważnie udawało się załatwić miejsce w schronisku gdzieś na obrzeżach miasta, a byli i tacy, którzy przyjeżdżali z namiotami lub pałatkami i ponieważ milicja była bardziej zainteresowana wspomaganiem tajnych współpracowników bezpieki niż inwigilacją ulicznej młodzieży, można było nocować na dworcu, w ogrodach, parkach. Ja w doborowym towarzystwie „warszawiaków teatralnych maniaków/ zwolenników jazzu beatu” ze „spaniem na trawie pod kocem” ulokowałem się nieopodal Teatru Lalek, gdzie najpierw hurmem poszliśmy do gabinetu dyrektora Wiesława Hejny, aby mu oddać pokłon, a potem do niedalekiej piwiarni pod chmurką, czyli zielonej budki z piwem. Wizyta w Teatrze Lalek miała taki sens, że dzięki niej zdobyliśmy drukowany na powielaczu program festiwalu i dane adresowe organizatorów, co pozwalało zdobywać wejściówki na co smakowitsze spektakle.

Wiadomo było, że co prawda ekipy aktorskie i dramaturgiczne należały do sortu wyłącznie amatorskiego, ale za to z całego świata, z Meksykiem włącznie, i w zasadzie (z małym sowieckim wyjątkiem, bo tak zażądała PRL-owska władza) byli to sami zwycięzcy innych festiwali. Na co drugim przedstawieniu ktoś na scenie się rozbierał i biegał na golasa oraz imitował kopulację (przeważnie faceci, bo z niezrozumiałych powodów nie było to uważane za pornografię – w przeciwieństwie do rozbiórek damskich). Nasze koleżanki lepiej niż my, osobnicy płci męskiej (przypominam, że taka też jest!), wiedziały, który spektakl ma najwięcej nagości, i tam nas ciągnęły, sale dosłownie pękały w szwach, widzowie wisieli na lampach, a potem po ostatnim opuszczeniu kurtyny (jeśli dana trupa jej używała), chodziliśmy potężnymi grupami do późnej nocy od knajpy do knajpy, koleżanki wyszukiwały tam ubranych już aktorów i namawiały na rozmowy.

Aż szkoda, że druk nie potrafi oddać atmosfery tych nieformalnych, spontanicznych spotkań w ramach całkowitej swobody. Władza uznawała, że młodzież musi się wyszumieć i pijana jest całkowicie nieszkodliwa, więc się nie wtrącała. A młodzież wciąż była naładowana hipisowskim trotylem, buntem i skrajnym pacyfizmem.

Na rynku w jednej z knajp, gdzie dawano wódkę w kielichach z grubego szkła plus jajeczko w majonezie, zebrały się dwa teatrzyki angielskie, a po jakimś czasie wparowaliśmy również my, konsumenci teatru, w liczbie dwudziestu osób płci obojga.

Anglicy raczej na studentów nie wyglądali, niejednemu włosy już wypadły, niejednemu przyprószyły się mocną siwizną, ale przyjemnie było popatrzeć. Wszak byli to ludzie z Zachodu, do czego my tu za żelazną kurtyną nie przywykliśmy. Zachowywali się jeszcze swobodniej niż nasza grupa, co nas z lekka dziwiło, przecież nie byli u siebie. No, ale po kilku głębszych zaczęliśmy czuć do nich sympatię i nawet fajnie się z nimi rozmawiało. To ich tak rozochociło, że rzucali się z radości do ściskania, wykrzykiwali, że „wreszcie są w nowym wolnym świecie”.

Wreszcie któryś z Anglików zaintonował pieśń, która wydała mu się w tym momencie najbardziej stosowna. Ryknęli na znaną melodię: „Stand up, damned of the Earth/ Stand up, prisoners of starvation/ Reason thunders in its volcano/ This is the eruption of the end”. Osłupieliśmy. Wszak to Międzynarodówka !, po polsku „Wyklęty powstań, ludu ziemi,/ powstańcie, których dręczy głód”… hymn komunizmu! Nie, tego nie mogliśmy ścierpieć. Rozpoczęła się niezła draka, polała się krew z nosów, posypały zęby. Kiedy pojawiła się milicja, nie było kogo aresztować, wszyscy się rozbiegli.

Biedni Anglicy. Tak chcieli nam dogodzić. Tak bardzo byli przekonani, że kochamy komunizm i Ruskich, i że to nasza Międzynarodówka , nasza pieśń biesiadna. Pewnie do dziś nie rozumieją, za co wtedy dostali łupnia.

e-mail: lpj@lpj.pl