Pochwała ślimaka, czyli paradoksy punktozy

Monika Adamczyk-Garbowska

Od pewnego czasu dużym powodzeniem cieszy się w środowiskach akademickich w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie wydana w 2016 roku przez Toronto University Press niewielka książeczka dwóch autorek – Maggie Berg z Queen’s University w Kingston w prowincji Ontario i Barbary K. Seeber z Brock University w St. Catharines w tejże prowincji – pt. The Slow Professor: Challenging the Culture of Speed in the Academy (Powolny profesor – na przekór kulturze szybkości w życiu akademickim ).

Głównym celem autorek jest ukazanie absurdów i deformacji współczesnego życia akademickiego. Twierdzą, że system ciągłego oceniania pracowników naukowych i zmuszania ich do zwiększania produktywności wpływa negatywnie na poziom prac naukowych, bowiem paradoksalnie jednym z problemów współczesnego życia akademickiego jest to, że większość naukowców publikuje zbyt dużo. Nie znaczy to, że za dużo piszą, niech piszą, ile dusza zapragnie, ale nie wszystko musi zaraz zostać opublikowane. Najlepiej, jeśli publikujemy wtedy, kiedy jesteśmy pewni, że mamy coś istotnego do powiedzenia, a nie dlatego, że musimy wyrobić określoną normę.

Inny problem to spędzanie ogromnej ilości czasu na aplikowaniu o granty, a potem zarządzaniu tymi grantami i pisaniu sprawozdań zamiast faktycznego prowadzenia badań. Autorki podkreślają, że celowo postanowiły napisać krótką książkę, bo mają nadzieję, że dzięki temu przeczyta ją więcej osób niż gdyby napisały 300 stron. I rzeczywiście, książka ma niewiele ponad sto stron niewielkiego formatu i minimalistyczną białą okładkę z czarnymi literami i naszkicowanym czerwoną kreską ślimakiem. Autorki nawiązują w niej do Slow Movement, czyli Ruchu na rzecz Spowolnienia, ale w wydaniu akademickim, stwierdzając, że wiele zasad tego ruchu jest istotne dla kształcenia i pracy naukowej. „Potrzebujemy czasu na myślenie, podobnie jak nasi studenci” – piszą w kończącym przedmowę Manifeście powolnego naukowca (The Slow Professor Manifesto ). „Czas na refleksję i stawianie otwartych pytań nie jest luksusem, ale sprawą kluczową”.

W dzisiejszych trudnych czasach

W ciągu ostatnich dwudziestu lat praca na północnoamerykańskich uniwersytetach uległa zasadniczym zmianom ze względu na coraz większą liczbę stanowisk kontraktowych (zamiast tych zapewniających stałe czy przynajmniej kilkuletnie zatrudnienie), liczniejsze grupy studenckie, użycie nowoczesnych technologii, przerzucanie różnych administracyjnych obowiązków na pracowników naukowych i nacisk na efektywność oraz zarządzanie. Berg i Seeber cytują fragment z Deaf Sentence (polskie wydanie: Skazani na ciszę ), jednej z najnowszych książek brytyjskiego pisarza Davida Lodge’a, który zyskał popularność w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku za sprawą humorystycznych powieści na temat życia uniwersyteckiego. W tejże powieści bohater na pytanie magistranta, który narzeka, że jego promotor jest nieuchwytny, odpowiada: „Pewnie nie ma czasu… Pewnie jest zajęty chodzeniem na zebrania, przygotowywaniem budżetu i samooceny i robieniem innych rzeczy, które profesorowie – zamiast myśleć – muszą robić w dzisiejszych czasach”. Autorki zastanawiają się przy okazji, dlaczego powieść uniwersytecka, tak popularna wcześniej w USA i Wielkiej Brytanii, niemal zanikła. Może dlatego, że uniwersytety stały się miejscami ocierającymi się bardziej o tragedię niż farsę…

Inne bolączki, o których mowa w książce, to zmiana relacji ze studentami, którzy stają się swego rodzaju „klientami” wymagającymi stałego kontaktu mailowego z kadrą uniwersytecką, oraz oczekiwanie, że prowadzone badania będą wybitne, konkurencyjne, przełomowe, torujące nowe drogi i otwierające nowe horyzonty, wdrożeniowe i aplikacyjne, interdyscyplinarne i innowacyjne, umiędzynarodowione i zdobywające międzynarodowe granty, a przy tym łatwe do zaprezentowania w mediach. Fotka badacza mile widziana.

Nieco otuchy może przynieść służące za motto jednego z rozdziałów stwierdzenie Alberta Einsteina, że „kreatywność jest wynikiem «marnowanego» czasu”, i Stefana Colliniego, współczesnego autora kilku prac na temat obecnej sytuacji na uniwersytetach, że „nie wszystko, co się liczy, można policzyć”, a także, że więcej to niekoniecznie lepiej, i że pracę naukową trudno zmierzyć – można ją co najwyżej ocenić czy osądzić. Niby oczywiste prawdy, ale rzadko obecnie wyznawane i stosowane.

Twórcze błądzenie

Autorki są też przeciwne niezdrowej rywalizacji, tendencji do ciągłego mierzenia własnych dokonań w zestawieniu z dokonaniami innych, a także zwracają uwagę na to, że digitalizacja, mimo wielu zalet, wcale nie zwiększyła zakresu odwołań bibliograficznych w pracach naukowych, ale wręcz je zmniejszyła. Zjawisko to, łatwe do zaobserwowania w pracach studentów, którzy najchętniej korzystają z artykułów dostępnych w całości w bazach danych, można zaobserwować także wśród naukowców na dalszych etapach kariery akademickiej. Według cytowanego przez Berg i Seeber Jamesa A. Evansa (zob. jego artykuł pt. Electronic Publication and the Narrowing of Science and Scholarship , opublikowany w jednym z numerów „Science” w 2008 r.) w miarę udostępniania tekstów w sieci, czy to odpłatnie, czy w ramach wolnego dostępu, zmianom uległa konfiguracja cytowań. Im więcej artykułów jest udostępnianych, tym mniej jest cytowanych, a cytaty odnoszą się do mniejszej liczby tekstów. A zatem szukanie w Internecie jest bardziej wydajne i pozwala szybciej zapoznać się z dominującymi poglądami, ale jednocześnie może zmniejszać oryginalność prowadzonych badań i zawężać zakres poszukiwań, a tym samym wynikających z nich pomysłów. Czasami dłuższe poszukiwania, a nawet błądzenie, mogą być bardziej twórcze ze względu na wartość tzw. unintentional knowledge, czyli wiedzy niezamierzonej, zdobywanej wtedy, gdy jej nie szukamy.

Lektura książki nie pozostawia wątpliwości co do samego rozumienia tej swoistej „filozofii powolności”. Na pewno nie należy jej traktować dosłownie jako krytyki szybkiego działania. Chodzi raczej o skupienie uwagi na tym, co ważne, zamiast działania w stanie ciągłego pośpiechu i rozkojarzenia, a przede wszystkim o położenie nacisku na autentyczną wiedzę i jakość życia akademickiego, zarówno w aspekcie kształcenia, jak i prowadzenia działalności naukowej. Zdaniem autorek „powolni naukowcy” powinni kształtować w sobie odporność zarówno pod względem emocjonalnym, jak i intelektualnym na skutki korporyzacji szkolnictwa wyższego.

W pogoni za punktami

W jakim stopniu polski badacz może odnieść swoje doświadczenia do tych poruszonych w omawianej książce i utożsamić się z opisanymi w niej problemami? Podejście „publish or perish” (publikuj albo giń) jest od dawna obecne w zachodnim, zwłaszcza amerykańskim, życiu akademickim. Wielokrotnie na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat obserwowałam zmagania moich amerykańskich kolegów, którzy ze względu na brak tenure, czyli stałej pozycji na uniwersytecie, musieli poświęcać bardzo wiele czasu i energii na ciągłe aplikowanie na coraz to nowe stanowiska w różnych uczelniach. Można jednak odnieść wrażenie, że w Polsce – paradoksalnie – niektóre z opisanych problemów przyjęły jeszcze większe czy wręcz karykaturalne formy. Jak wykazują badania, Polacy są jednym z najbardziej zapracowanych narodów. W każdej dziedzinie starają się nadrobić kilkudziesięcioletnie zaniedbania, także w życiu akademickim. Obecnie, w związku z niedawno przeprowadzoną parametryzacją, w wielu uniwersytetach odbywają się zebrania mające na celu zachęcenie pracowników do zwiększenia wydajności. Młody entuzjastyczny pracownik działu informacji naukowej radzi, jak szukać wysoko punktowanych czasopism. Na czarnej liście znalazły się artykuły w monografiach. Nie marnować czasu na artykuły w pracach zbiorowych! – grzmią dziekani i dyrektorzy instytutów.

Zatroskani uczeni, którzy mają zobowiązania wobec swoich zbliżających się do emerytury mentorów i zostali zaproszeni do napisania tekstów do (niepunktowanych) ksiąg pamiątkowych, wzdychają. Nie wypada dać byle czego, ale trochę szkoda tych punktów… Redaktor pożytecznego regionalnego pisma o charakterze edukacyjnym odchodzi z kwitkiem od naukowców, którzy wcześniej chętnie go wspomagali. Niestety nie ma żadnych punktów do zaoferowania. Jednocześnie pracownicy uczelni zachęcani są do wydawania książek w swoich macierzystych uczelniach, zwłaszcza jeśli chcą otrzymać dotację z badań statutowych. Tutaj konkurencja nie jest potrzebna. A zatem zupełnie inaczej niż w USA, gdzie każdy stara się wydać książkę w wydawnictwie spoza swojej uczelni. Za artykuł zamieszczony w książce wydanej przez Cambridge University Press (nie mylić z Cambridge Scholars Publishing) i zredagowanie razem z innym autorem tysiącstronicowej pracy zbiorowej wydanej przez zagraniczne (niekomercyjne) wydawnictwo badacz otrzymuje mniej punktów niż za opublikowany w polskim czasopiśmie artykuł, który jest rozszerzoną wersją referatu zaprezentowanego na konferencji krajowej. Tak się bowiem dobrze złożyło, że jej organizatorzy przezornie umieścili teksty z tej konferencji w czasopiśmie, a nie w oddzielnym tomie. Punktacja poszczególnych czasopism zmienia się z roku na rok i niewiele ma związku z wartością naukową zamieszczanych tekstów, tylko z wymogami formalnymi, takimi jak streszczenia w języku angielskim (ale już jaki jest poziom językowy tych streszczeń, nie ma znaczenia), bibliografia czy podawanie adresów mailowych autorów. Osoby przygotowujące raporty pracowicie liczą słowa w tekstach mniejszych niż arkusz, co sprawia, że wyniki oceny mierzone są dwiema liczbami po przecinku, tak jakby miarą wartości tekstu była jego długość. Stąd wyniki takie jak 66,22 czy 77,44 punktów.

Preferowanie czasopism, zwłaszcza dostępnych w Internecie, zniechęca też studentów i młodszych badaczy do sięgania po książki. A jak słusznie zauważają autorki Powolnego profesora , dla humanisty wędrowanie między półkami pełnymi książek często jest bardzo inspirujące. Można wtedy natrafić na coś, czego się nie szukało, a co zachęci do nowych badań, podsunie nowe pomysły. Oczywiście można też szperać w Internecie, ale to innego rodzaju doświadczenie.

Średnie pokolenie ma najgorzej

Na szczęście inwencja ludzka jest nieograniczona i oprócz narzekań aż huczy od pomysłów. Może stworzyć kolejne czasopismo? Nawiązać kontakt z jakimś periodykiem i tam zamieścić teksty z konferencji? Rozbić pisaną właśnie książkę na pięć artykułów, najlepiej nie dłuższych niż jeden arkusz? Jak będzie mniej niż arkusz, to punkty ulegną zmniejszeniu wprost proporcjonalnie do liczby słów. Na przystanku autobusowym widzę plakat zachęcający do udziału w „interdyscyplinarnej konferencji”, której organizatorzy zapewniają publikację za 7 punktów. Tak jak dawniej często otrzymywałam zaproszenia do zamieszczenia swojego biogramu w rozmaitych Who’s Who , aby w razie połknięcia przynęty otrzymać oferty zakupu tego dzieła albo dyplomu oprawionego w złote ramki, tak teraz coraz częściej dostaję propozycje drukowania w nieznanych mi, ale „punktowanych” czasopismach albo udziału w szkoleniach, na których za kilkaset złotych dowiem się, jak pokierować moją karierą naukową.

Jak zauważyła jedna z moich koleżanek, w najgorszej sytuacji znalazło się średnie pokolenie badaczy. Profesorowie o ustalonej renomie albo ci, którzy czekają na rychłe przejście na emeryturę, mogą tylko sarkać albo kpić sobie z punktozy. Młodzież, chcąc nie chcąc, przystosowuje się do punktowego systemu i część z nich staje się sprawnymi menedżerami własnej twórczości, chociaż jeden z utalentowanych, ale mniej przebojowych badaczy z goryczą stwierdza, że zrezygnował z pracy w korporacji, bo miał nadzieję, że na uniwersytecie zazna więcej swobody, tymczasem trafił znów do korporacji, tyle że z mniejszą pensją. Jednocześnie w uczelniach trwają prace nad przygotowaniem wewnętrznego systemu oceny nauczycieli akademickich, coraz bardziej rozbudowanego. Co ma np. zrobić dziekan czy rektor, który ze zrozumiałych względów musi ograniczyć pracę naukową? W związku z tym ustala się punkty za pełnienie stanowiska, za członkostwo w radzie instytutu, za promocję i podnoszenie prestiżu uniwersytetu i oddziaływanie na jego społeczne i kulturalne otoczenie (za każdą aktywność jeden punkt…). Trzeba jeszcze tylko określić minimum punktów za publikacje w okresie podlegającym ocenie i tak ustalić ten próg, aby każdy mógł sprostać zadaniu. Ostatecznie w ciągu czterech lat każdy może uzbierać te 25 czy 30 punktów. Tylko czy więcej oczekiwać od adiunkta, profesora nadzwyczajnego czy zwyczajnego?

Różne są ślimaki

Poza uniwersytetami też myślą, jak najlepiej zmobilizować naukowców do wytężonej pracy i zwiększyć ich wydajność. W pewnej warszawskiej instytucji, prowadzącej m.in. działalność naukową, dyrektor administracyjna, sama niezajmująca się pracą badawczą, starając się przyjść w sukurs dyrektorowi niezadowolonemu z tempa rozwoju naukowego swoich podwładnych, wpadła na genialny pomysł, aby każdy pracownik drogą mailową składał co tydzień sprawozdanie z tego, co zrobił. Na szczęście udało się to jej wyperswadować. Trudno powiedzieć, co znalazłoby się w takich raportach. „Przeczytałe/am 153 strony…. Napisałe/am półtorej… Pożyczyłe/am pięć książek, spędziłe/am 15 godzin w bibliotece”. Ale czy na pewno badacz nie zmyśla… Może na wszelki wypadek powinien załączyć te półtorej strony, które napisał…

Oczywiście system oceny jest konieczny, ale pytanie, jak go stworzyć, aby nie prowadził do absurdów i nie zachęcał do nadużyć. Na pewno potrzebne jest połączenie oceny punktowej z oceną specjalistów, czyli zgodnie z obecną nomenklaturą – ekspertów, którzy najlepiej wiedzą, jaką faktycznie wartość mają wchodzące do dorobku publikacje. Niezbędne jest także dostosowanie oceny do różnych dziedzin, czasami wąskich. Nie ma sensu zmuszać historyka opracowującego wartościowe i wymagające żmudnej kwerendy prace dotyczące danego regionu do pisania po angielsku (problem poziomu językowego publikacji w języku angielskim w polskich czasopismach i książkach wydawanych przez wydawców krajowych i komercyjnych wydawców zagranicznych to oddzielny temat). Także nie każdy badacz czuje się dobrze, będąc kierownikiem grantu. Niektórzy wolą być wykonawcami albo piszą wartościowe prace, nie korzystając z grantów. Z kolei na drugim biegunie znajdują się ci, którzy opanowali do perfekcji starania o granty i stypendia, ale ich wynikiem wcale nie są „wybitne” publikacje. W ogóle „wybitnych” publikacji nie może być wiele, i czy tego chcemy, czy nie, większość pracowników naukowych pozostanie w strefie średniości. Czy rzeczywiście należy dążyć do tego, aby średnich publikacji stworzonych dla punktów było więcej?

Najważniejszą cechą naukowca jest indywidualizm, pasja poznawcza i potrzeba tworzenia. Inny ślimak – już nie z okładki omawianej książki, ale z książeczki chilijskiego pisarza, Luisa Sepúlvedy (zob. Historia ślimaka , który odkrył znaczenie powolności ) – pragnąc odkryć znaczenie powolności, stawia czoło innym ślimakom, zyskuje imię Buntownika, ale w końcu zdobywa uznanie swoich pobratymców. Na uniwersytecie też są różne ślimaki. Takie, które nic nie robią, te, które wykonują swoje zadania poprawnie, ale bez szczególnego entuzjazmu, oraz takie, które zamykają się na jakiś czas w swojej skorupce, a potem zaskakują kreatywnością. Pamiętajmy także, że żółw z bajki Ezopa prześcignął zająca…

Prof. dr hab. Monika Adamczyk-Garbowska , literaturoznawca, profesor zwyczajny w Instytucie Germanistyki i Lingwistyki Stosowanej UMCS w Lublinie