Czynnik demograficzny
Jako kilkunastoletni uczeń skonstatowałem pewnego dnia, że planetę pokrywa 3,5 miliarda jednostek – by użyć określenia z wiersza Tadeusza Różewicza – „gadającej pleśni”. W tej chwili przyrost tego grzyba – a jest to coś odmiennego od roślin i zwierząt – przyspieszył i ilość jego jednostek zbliża się do ośmiu miliardów. Nietrudno zatem dojść do wniosku, że żyjemy w świecie zasadniczo odmiennym od tego, z jakim mieli do czynienia nasi przodkowie. I ten stan rzeczy ma wpływ na wszystko, także na rozwój nauki. Można założyć, że elity określane mianem akademickich czy składające się, jak to mówiono w okresie międzywojennym, na „górne dziesięć tysięcy”, procentowo w masie ludzkości się nie zmieniły, ale za to w liczbach bezwzględnych ich ilość przeradza się, jak to mawiali marksiści, w jakość. Jeśli jeszcze na przełomie wieków XIX i XX liczba logików czy fizyków teoretycznych na świecie była w miarę policzalna, to w chwili obecnej trudno ją ogarnąć. To samo dotyczy wszelkich innych specjalności, nie pomijając pisarzy i malarzy oraz innych artystów.
Warto sobie uzmysłowić, że gdyby na przykład poetów z całego świata zebrać do kupy, wówczas powstałaby społeczność liczebnie równa średniej wielkości krajowi europejskiemu. Życia w takim państwie nie życzyłbym największemu z moich wrogów. Aż dziw bierze, że jak dotychczas nikt nie napisał poświęconej takiemu społeczeństwu antyutopii, choć oczywiście wszystkim jest wiadoma utopia Platona, który ze swej idealnej Republiki poetów nakazywał wygnać. Gdyby to towarzystwo pomnożyć przez dodanie autorów prozy i eseistyki, wówczas mielibyśmy do czynienia z niezłym domem wariatów. Wiem, o czym piszę, bom sam w tej materii winny. Ale też nie od rzeczy będzie zauważyć, że liczba ludzi piszących sprawiać musi pewne poważne problemy takim instytucjom, jak komitet przyznający raz do roku najgłośniejszą na świecie nagrodę literacką. Kto i jak jest w stanie się zorientować w tej rozrastającej się po bibliotekach, także wciąż jeszcze domowych, masie tekstów literackich? Czy przypadkiem nie dzieje się tak, że w tym potęgującym się gąszczu gubimy arcydzieła, nie dostrzegamy zjawisk, których upowszechnienie mogłoby mieć przemożny i pozytywny wpływ na zmianę naszego myślenia? Cóż, czytałem niedawno o człowieku, który w wieku XVIII przeczytał wszystkie książki wydane w języku angielskim: dziś taka sytuacja nawet w odniesieniu do języka czeskiego wydaje się mało prawdopodobna.
Podobnie wygląda sytuacja we wszystkich innych dziedzinach ludzkiej działalności, nawet wówczas, gdy zważymy, iż wiele z nich, na skutek choćby przemian technicznych czy stylu życia, ulega likwidacji, wiele innych wciąż przybywa. Jeden z najbardziej znaczących dziś kierunków, jakim jest informatyka, do niedawna nie tylko nie istniał, lecz nawet nie można go sobie było wyobrazić. A to tylko jeden z wielu przykładów. Nade wszystko te przeobrażenia mają swój udział w nauce. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że nie jesteśmy w stanie ogarnąć stanu rzeczy, jaki tu panuje: w błyskawicznym tempie pojawiają się nie tylko nowe generacje telefonów komórkowych, ale i farmaceutyków. Większość ludzi sięgających do kieszeni po telefon nie wie, po co tak naprawdę sięga, nie zna wszystkich potencjalnych możliwości tych urządzeń. Jednocześnie tysiące specjalistów różnych umiejętności niezależnie od siebie pracuje nad ich przekształcaniem, które nie polega jedynie na ich „ulepszaniu” czy „modernizacji”. Wciąż większość odkryć i przemian teorii wpisuje się w dostępny zasób wiedzy, część jednak – być może takich, które wydają się mniej atrakcyjne – przepada w tej wirówce przeobrażeń. Być może niektóre z nich po latach zostaną szczęśliwym przypadkiem dostrzeżone, inne – jak owe „nieodkryte” arcydzieła literackie czy malarskie bądź muzyczne – pochłonie przepaść przeszłości. Ciekaw jestem, czy ktoś opracował krzywą wzrostu patentów.
Rzecz w tym, że w gwałtownym przyroście naturalnym naszego gatunku i w przyspieszeniu konkurencyjnym między jednostkami oraz zespołami zaczynamy się gubić. Nie ogarniamy potencjału wiedzy, jaką rozporządzamy, nie wiemy na dobrą sprawę, gdzie jesteśmy. Wbrew przekonaniu o świadomym rozwoju poruszamy się w zasadzie po omacku i na oślep. Przyznam, że w humanistyce widać to szczególnie wyraziście. Za mego życia pojawiło się kilkanaście teoretycznych -izmów, a wciąż nadciągają nowe i jeszcze nowsze – z których każdy wypracowywał swą odrębną terminologię, którą często miast naukową wolałbym określać jako naukawą. Ja w każdym razie po poststrukturalizmie i postmodernizmie czekam spokojnie na postidiotyzm. Nowoczesność, ponowoczesność, postponowczesność – co dalej? No i można dalej: neoponowoczesność, neopostnowoczesność… W dodatku ta karuzela kręci się coraz szybciej. Ale narzekać na to nie warto. Jest tak, jak jest i będzie tak do chwili, gdy ktoś znajdzie sposób na opanowanie tego bałaganu, który wywołujemy my – uczniowie czarnoksiężnika.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.