Bycie byłym

Zbigniew Drozdowicz

W życiu zawodowym osób pełniących funkcje publiczne do nielicznych rzeczy pewnych należy to, że prędzej lub później staną się byłymi. Rzecz jasna jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej. Bywa, że niektórzy starają się stać byłymi możliwie najpóźniej i czasami osiągają w tych staraniach pewne sukcesy. Jednak takie uporczywe trzymanie się swojego „stołka” w społecznym odbiorze uchodzi za rzecz raczej mało chwalebną. W środowisku akademickim sprawowanie takich znaczących funkcji, jak np. funkcja rektora czy dziekana, ograniczone jest zresztą liczbą kolejnych kadencji. Nie oznacza to oczywiście, że w żaden sposób nie może być przedłużone. Zdarzają się przecież powroty na te stanowiska po przerwie wynikającej z obowiązujących w tym zakresie regulacji prawnych. Wiele tutaj jednak zależy od tego, jak wypadły te osoby pełniąc uczelniane obowiązki. To z kolei zależy zarówno od kwalifikacji, jak i cech osobowościowych, które sprawiły, że nie tylko nie odwrócili się od nich dotychczasowi współpracownicy i zwolennicy, ale także pozyskali nowych. Z tym jednak różnie bywa. Na tym polega problem nie tylko tych osób, lecz także ich akademickiego otoczenia. Ważne, aby był on uświadamiany i w miarę bezboleśnie dla wszystkich stron rozwiązywany. Przedstawię w tej kwestii kilka uwag i sugestii.

Istnieją oczywiście pewne podobieństwa między funkcjonowaniem byłych w polityce oraz w życiu akademickim. W jednym i drugim przypadku zdaje się mieć zastosowanie zasada, że mniej ważne jest to, co oni sami mają istotnego do powiedzenia o sobie i swoich osiągnięciach. Ważniejsze jest to, co mają na ten temat do powiedzenia inni. To, że czasami zaprasza się ich na różnego rodzaju spotkania, prawiąc przy tym komplementy oraz tytułując „po staremu”, nie oznacza jeszcze, że bardzo wysoko ich się ocenia. W końcu komplementowanie niewiele kosztuje, a nazywanie kogoś „premierem”, „ministrem”, „rektorem” lub „dziekanem” – mimo że osoby te nie pełnią już tych funkcji – należy do dobrych obyczajów. Występują jednak również istotne różnice między byciem byłym w polityce i w życiu akademickim. W pierwszym przypadku bowiem można zapisać się w tzw. pamięci obywateli zarówno chwalebnymi dokonaniami, jak i takimi, o których lepiej nie mówić. O tych ostatnich wiedzą jednak tylko nieliczni i z różnych względów zachowują dyskretne milczenie. W polityce możliwe są również sytuacje, w których osoby zajmujące wysokie stanowiska polityczne lub rządowe wprawdzie wiele mówią o tym, co powinno się zrobić i co ewentualnie zrobią, ale za tymi słowami albo nie idą żadne konkretne działania, albo też idą takie, które stawiają pod znakiem zapytania prawdomówność i powagę sprawowanych przez nich urzędów. W środowisku akademickim tego rodzaju postępowania nie traktuje się już z taką wyrozumiałością, a popełnione błędy przypomina się mniej lub bardziej otwarcie przy różnych okazjach i – co nie mniej istotne – wystawia się niekiedy za to surowy „rachunek”. Przekonali się o tym m.in. ci byli, którzy po wynikającej z regulacji prawnych przerwie podjęli nieskuteczną próbę ponownego objęcie kierowniczych stanowisk.

Jak się z tym czują? Zapewne niektórzy nie najlepiej. Jednak powiedzenie, że wszyscy czują się z tym źle, spotkałoby się z niedowierzeniem osób znających akademickie realia. Nietrudno przecież znaleźć w środowisku akademickim przykłady takich byłych, którzy w okresie zajmowania uczelnianych urzędów zapisali na swoim koncie sukcesy osobiste lub przynajmniej mieli sporo satysfakcji z tego, że byli na uczelnianym „świeczniku”. Niewiele jednak dobrego z tego wynikało dla ich podwładnych. To jednak nie bardzo trafia do świadomości niektórych byłych i zachowują się tak, jakby wyświadczyli swojej uczelni samo dobro. Nie będę przywoływał żadnego przykładu. Problem bowiem nie tyle w personaliach, ile w takim pojmowaniu i realizowaniu obowiązków, aby później nie stawiać w kłopotliwej sytuacji siebie oraz tych, z którymi przychodzi się spotykać w uczelnianych murach. Bo nie wiadomo, czy zwrot: „panie rektorze”, „panie dziekanie” nie będzie stanowił dla byłych okazji do przypomnienia, że czegoś się dla nich nie zrobiło (np. w kampanii wyborczej), a dla zwracających się do nich „po staremu” – wstępu do przypomnienia tego, czego nie zrobili lub zrobili tak, że najlepiej byłoby o tym zapomnieć. Problem także w tym, aby ci z nich, którzy pozostawili po sobie trudne do rozwiązania problemy, w końcu zrozumieli, że nie mogą do końca życia oczekiwać czegoś więcej niż uprzejmościowe gesty i słowa. Muszę jednak wyraźnie powiedzieć, że te krytyczne uwagi na temat byłych dotyczą mniejszości z nich.

Większość stanowią ci, którzy prędzej lub później godzą się z losem byłych, a przynajmniej nie okazują tak demonstracyjnie, jak trudno jest im żyć w „życiu po byciu” rektorem, dziekanem lub kierownikiem. Rzecz jasna im wyższe zajmowało się stanowisko w uczelnianej hierarchii, tym trudniej stać się zwyczajnym profesorem, z tytułem lub bez, ale w każdym przypadku nie tylko bez symbolicznych oznak uczelnianej władzy (takich np. jak gronostaje czy łańcuchy), lecz przede wszystkim bez grona współpracowników i pracowników pomocniczych, którzy załatwiali wiele prozaicznych spraw codziennego życia zawodowego, takich np. jak pilnowanie kalendarza zajęć, organizowanie różnorakich spotkań, czy też – jak to ma miejsce w przypadku rektorów – stawianie się ze służbowym samochodem na określoną godzinę. Bez tego wszystkiego można jednak jakoś żyć i przeżyć do emerytury, a nawet – jeśli wykazało się w poprzednim życiu odpowiednio dużo rozwagi czy chociażby zwyczajnej wyrozumiałości i uprzejmości wobec swoich współpracowników i podwładnych – żyć w miarę przyjemnie. Można zresztą w tym „życiu po byciu” znaleźć pozytywy, takie np. jak uczestniczenie w uczelnianych uroczystościach bez konieczności wygłaszania okolicznościowych przemówień lub korzystanie z uczynności i uprzejmości tych uczelnianych pracowników administracyjnych, którzy albo nam coś zawdzięczają, albo też nie do końca się orientują, na czym polega różnica między byciem rektorem lub dziekanem a byciem byłym rektorem lub dziekanem.

Niejedna z przedstawionych tutaj uwag oparta jest na tzw. obserwacji uczestniczącej, a konkretnie wieloletniej pracy na dużej uczelni i pełnienia w przeszłości funkcji najpierw prodziekana, a później dziekana. Nie chciałbym jednak sprowadzać tytułowego problemu do osobistych doświadczeń, nie tylko dlatego, że nie oddają one złożoności problemu, ale także dlatego, że jak zwykle w takich przypadkach pole widzenia uzależnione jest od miejsca siedzenia i do niejednej z tych uwag można zgłosić różnego rodzaju zastrzeżenia. Mimo tego pokuszę się o sformułowanie kilku ogólniejszych sugestii. Po pierwsze zatem nie tylko w trakcie pełnienia jakieś ważnej funkcji publicznej, ale także przed jej objęciem warto pomyśleć o tym, że przyjdzie nam być byłymi. Po drugie, warto konfrontować przekonania o tym, jak wypadliśmy w tej roli nie tylko ze swoimi wyobrażeniami oraz z tym, co mówią bliscy koledzy i przyjaciele, ale także z zachowaniami dalszego otoczenia. Nie warto przy tym stawiać całej puli oczekiwań wobec tego otoczenia na tzw. wdzięczną pamięć tych, którym w naszym przekonaniu wyświadczyliśmy kiedyś przysługę, bowiem pamięć ta jest raczej rzeczą ulotną; a jeśli już jest bardziej trwała, to dotyczy tego, co mamy na sumieniu. I w końcu bardzo ryzykowne jest branie z całą powagą twierdzenia, że co dobre, to my, a co złe, to inni. Było to jedno z ulubionych powiedzeń byłego rektora mojej uczelni, ale traktował je jak żart i tylko jak żart (mam nadzieję). Miło mi się zresztą z nim współpracowało.