Czytanie selektywne

Zbigniew Drozdowicz

Dyskusja nad przedstawionym przez MNiSW projektem nowych regulacji prawnych dotyczących szkolnictwa wyższego i nauki w naszym kraju skłania mnie do wniosku, że czytanie selektywne cieszy się w środowisku akademickim sporym wzięciem. Rzecz jasna nie tylko w nim, jednak w nim ma ono nie tylko swoją specyfikę, lecz także istotne następstwa, bowiem może mieć wpływ nie tylko na ostateczny kształt tych projektów, ale i na ich dalsze losy. Chciałbym zatem przedstawić kilka uwag związanych z tym czytaniem.

Może ono być czytaniem powierzchownym, ale nie musi nim być. Jest powierzchowne wówczas, gdy czytelnik nie ma albo czasu, albo chęci, albo też jednego i drugiego, aby zapoznać się uważnie z całym tekstem i ogranicza się do jego kartkowania oraz rzucania okiem na to, co się pojawia na przypadkowo wybranej stronie. Może być powierzchowne również wówczas, gdy zapoznaje się on jedynie ze skrótem obszernego tekstu lub z tymi jego fragmentami, które go osobiście mocno interesują. Czasami są to ważne części większej całości, a zapoznanie się z nimi jest gruntowne. Jeśli jednak nawet tak, to wybrane przez czytelnika fragmenty tekstu nie mogą stanowić dostatecznej podstawy do wypowiadania się o całości. Zapominanie o tym oczywiście się zdarza politykom czy publicystom, a także przedstawicielom różnych dyscyplin naukowych. Może to być w jakiejś mierze uzasadnione lub usprawiedliwione – nie tylko brakiem czasu czy jego stratą w przypadku tekstów długich i niezawierających ważnych treści we wszystkich częściach. Są dyscypliny naukowe, w których na tego typu teksty generalnie nie ma przyzwolenia. Wydaje mi się, że należą do nich przynajmniej niektóre nauki ścisłe. Są jednak również dziedziny, których przedstawicielom całkiem zwyczajnie brakuje dyscypliny w wypowiadaniu się na piśmie lub też mają oni skłonność do popisywania się swoją sztuką pisarską, a przy okazji tzw. przynudzania. Nie twierdzę, że generalnie należą do nich nauki humanistyczne. Twierdzę jednak, że znacznie łatwiej w nich znaleźć takie dzieła i dziełka „sztuki” oratorskiej niż w innych dziedzinach nauki. Dzisiaj zacierają się zresztą różnice i granice nie tylko między dziedzinami i dyscyplinami naukowymi, lecz także między występowaniem w roli uczonego a występowaniem w roli literata lub publicysty. Dobrze jest jeśli we wszystkich tych rolach występujący wypadają równie dobrze. Z tym jednak różnie bywa.

Do pewnych uwag skłania również problematyka podejmowana w dyskusjach nad projektami nowych regulacji prawnych. Sporym zainteresowaniem cieszą się w nich m.in. kwestie związane z akademickimi awansami, w szczególności z zachowaniem lub zlikwidowaniem stopnia doktora habilitowanego oraz z charakterem i znaczeniem tytułu profesora. Opinie są mocno zróżnicowane. Jedni opowiadają się za zniesieniem habilitacji, natomiast inni wskazują na potrzebę nadania jej takiej rangi, aby oznaczała ona faktyczną, a nie tylko formalną samodzielność naukową i nie stawiała w niezręcznej sytuacji tych, którzy mimo wszystko skłonni są traktować jej uzyskanie poważnie. W kwestiach związanych z profesorskim tytułem jedni uważają, że powinien on mieć jedynie honorowy charakter, natomiast według innych powinien on być nadawany tym, którzy faktycznie mają dokonania naukowe znacznie przekraczające te wymagane do uzyskania habilitacji (co przy obecnych procedurach habilitacyjnych nietrudno uzyskać). Wypowiadałem się zresztą już na ten temat. Tutaj chciałbym jedynie zwrócić uwagę, że w tekście projektu nowych regulacji prawnych kwestie te zajmują dużo mniej miejsca niż np. rzadko pojawiające się w dyskusjach sprawy studenckie czy problemy szkolnictwa niepublicznego. Te ostatnie są wprawdzie w nich podejmowane, ale głownie przez tych, którzy uważają, że powinno ono być finansowane tak samo jako szkolnictwo publiczne, tj. z kieszeni podatnika. Powiem zatem otwarcie. Ostatecznie mury uczelni nie runą, jeśli zabraknie w nich doktorów habilitowanych lub profesorów tytularnych. Mogą one natomiast wyglądać co najmniej dziwnie, gdy zabraknie w nich studentów lub będzie ich tak niewielu, że trzeba będzie mieć sporo szczęścia, by któregoś z nich spotkać na uczelnianych korytarzach. Natomiast o tym, czy uczelnie niepubliczne przetrwają, czy też nie przetrwają na tzw. rynku edukacyjnym, nie zadecyduje jedynie tzw. kasa, ale także, a nawet przede wszystkim, ich oferta dydaktyczna oraz jakość kształcenia, a ta ostatnia zależy w znacznej mierze od kwalifikacji kadry nauczającej oraz jej zaangażowania w wykonywanie swoich zawodowych obowiązków. O tym warto również podyskutować. ?