Wrażliwe części uczelni

Zbigniew Drozdowicz

Każdy żywy organizm ma swoje mniej i bardziej wrażliwe części, a im jest on większy i bardziej skomplikowany, tym części jest nie tylko więcej, lecz także w większym stopniu łączą się one ze sobą. Do takich organizmów zaliczam wyższe uczelnie. Rzecz jasna różnią się one nie tylko wielkością czy profilem badawczym i edukacyjnym, ale także poziomem realizacji swoich statutowych zadań. U tych, które wypełniają te zadania faktycznie na poziomie wyższym, owe części wrażliwe są jednak podobne. Niektóre są zresztą od dawna znane i wskazywane w dyskusjach na temat uczelni, w pomysłach na poprawę ich kondycji. Dotyczy to również projektu Prawa o szkolnictwie wyższym i nauce z 16.09.2017 r. Wprawdzie dzisiaj trudno powiedzieć, co z niego pozostanie po przepuszczeniu przez „magiel” parlamentarnych dyskusji oraz stanowiącą jego siłę napędową grę politycznych interesów, lecz mimo wszystko chciałbym się odnieść przynajmniej do niektórych zaproponowanych w nim rozwiązań.

Kadry

Kwestia kadr pojawia się dopiero w rozdz. 5 tego projektu. Jestem jednak przekonany, że wszystko to, co wcześniej w nim się proponuje, albo w ogóle nie mogłoby funkcjonować, albo też nie funkcjonowałoby tak jak oczekują autorzy tego dokumentu bez należycie wykonującej swoje obowiązki uczelnianej kadry (różnicowanej w art. 119 na pracowników akademickich i nieakademickich). Kadrę tę skłonny jestem traktować jako bardziej wrażliwą część uczelnianego organizmu i – co tu dużo mówić – bardziej nerwowo reagującą na krytykę; taką chociażby, jaka pojawia się w twierdzeniach niektórych polityków, że dzisiejsze polskie uczelnie to w gruncie rzeczy spadek po PRL. Ci, którzy tak twierdzą, mają zapewne swoje racje polityczne. Nie świadczy to jednak dobrze o ich rozeznaniu w realiach naszych uczelni. Po 1989 roku nie tylko bowiem przeszły one spore zmiany organizacyjne, ale także głębokie zmiany kadrowe. Wprawdzie spotyka się jeszcze tych, którzy w przeszłości w różny sposób byli uwikłani w ideologię i interesy słusznie minionego reżimu, zwłaszcza na mniejszych uczelniach, lecz na tych największych i najbardziej znaczących jest ich już stosunkowo niewielu, a ponadto niejeden z nich albo pozbył się ideologicznych złudzeń, albo też zaczął stawiać na takie, które mogą przypaść do gustu niejednemu z dzisiejszych polityków z różnych opcji. Generalnie jednak, tak w przeszłości, jak i dzisiaj, większość na uczelniach stanowią ci, którzy polityką interesują się „o tyle o ile”, to znaczy, o ile nie utrudnia im ona wykonywania zawodowych obowiązków i o ile wypada orientować się w bieżących wydarzeniach politycznych. Jeśli już czegoś oczekują od polityki i polityków, to przede wszystkim zrozumienia specyfiki środowiska akademickiego i powstrzymywania się z formułowaniem generalizujących ocen, które są świadectwem ich ignorancji. Problemem rzeczywistym była i jest jednak kwestia takich kwalifikacji pracowników uczelni (we wszystkich grupach zawodowych), aby chcieli i potrafili oni wykonywać swoje obowiązki na poziomie porównywalnym z ich wykonywaniem na uczelniach zachodnich.

Autorzy projektu Prawa o szkolnictwie wyższym i nauce mieli tego świadomość i zaproponowali rozwiązania, które mogą się przyczynić do poprawy sytuacji. Należy do nich m.in. wprowadzenie trzech ścieżek kariery akademickiej, tj. dydaktycznej, badawczej i badawczo-dydaktycznej. Nie jest to zupełna nowość. Każda z nich bowiem już występuje na wyższych uczelniach. Zmiana polega głównie na tym, że w świetle nowych regulacji prawnych każda będzie równie uprawniona. Obecnie pierwsza jest traktowana jako forma aktywności zawodowej dla mniej uzdolnionych naukowo, a także jako swoiste „koło ratunkowe” dla tych, którzy wprawdzie przymierzali się do pracy badawczej, ale z różnych względów im to nie wyszło tak, aby mogło zakończyć się uzyskaniem habilitacji. Natomiast druga traktowana jest jako ścieżka tak trudno dostępna, że na niejednym dużym wydziale albo nie ma wcale takich pracowników, albo też jest ich zaledwie kilku.

Równouprawnienie tych trzech ścieżek generalnie uznaję za trafne rozwiązanie. Tym bardziej że uzupełnia je możliwość przechodzenia z jednej na drugą. Dostrzegam w nim bowiem możliwość uwolnienia niejednego uzdolnionego do pracy badawczej pracownika naukowo-dydaktycznego od takiej udręki, jaką stanowi prowadzenie zajęć dydaktycznych. Natomiast tych, którym albo owych uzdolnień brakuje, albo też brakuje im takiej pracowitości i cierpliwości, aby przynosiło to oczekiwane i wymagane obecnymi regulacjami prawnymi efekty, może to skłonić do większego zaangażowania w należyte wykonywanie obowiązków dydaktycznych. Efekty te mogą pojawić się jednak tylko wówczas, gdy szerzej zostanie otworzona furtka dla tych pierwszych i przymknięta dla tych, którzy ani obowiązków badawczych, ani też dydaktycznych nie chcą lub nie potrafią wykonywać należycie. W jakiejś mierze mogłyby ten problem rozwiązać oceny okresowe pracowników, ale raczej nie takie, w których kryteria osiągnięć naukowych i dydaktycznych są tak ogólnie sformułowane, że pozytywne oceny mogą uzyskiwać zarówno ci, którzy faktycznie angażują się w wykonywanie swoich zawodowych obowiązków, jak i ci, którzy je traktują dosyć lekko.

Organy uczelni

Tytułowe określenie zdaje się dobrze kojarzyć z tym, co posiada sporą wrażliwość i – co tu dużo mówić – drażliwość na potencjalne i realne zagrożenia. Potwierdza to m.in. reakcja KRASP na pojawienie się w projekcie Prawa takiego organu jak rada uczelni. W świetle oświadczenia tego gremium najwyższych władz uczelni publicznych może to stanowić furtkę do ingerencji polityków i polityki w wybór również zaliczanego do owych organów rektora. Trzecim organem ma być senat uczelni. Przyznaje się mu w tym projekcie większe uprawnienia niż obecnie, m.in. do wyboru członków rady uczelni oraz nadawania stopni naukowych. Jest to bez wątpienia istotna nowość, pytanie tylko, czy przyczyni się w istotnym stopniu do podniesienia jakości doktoratów i habilitacji. Mam co do tego wątpliwości.

Mam również pewne obiekcje do możliwości zrealizowania przez radę uczelni zadań, które są jej przypisane w projekcie Prawa. W ministerialnym komentarzu do pojawienia się nowego organu podano, że „ma on za zadanie stworzyć nowe możliwości dla profesjonalnego zarządzania uczelniami oraz otworzyć uczelnię na szerszą współpracę z otoczeniem społeczno-gospodarczym”. Bez wątpienia jedno i drugie przydałoby się dzisiaj naszym uczelniom publicznym. Pytanie tylko, czy do wykonania tego trudnego zadania będzie mógł się w istotnym stopniu przyczynić tak nieliczny i tak zróżnicowany kadrowo organ. Ma się on składać z 7 do 9 członków, w tym z przewodniczącego samorządu studenckiego, przy czym ponad 50% jego składu stanowić mają „osoby spoza wspólnoty uczelni”. Wiele będzie oczywiście zależało od kompetencji, intencji i niezależności (od polityków i uczelnianych grup interesów) nie tylko członków rady uczelni, ale także tych członków senatu, którzy będą powoływali 6 lub 8 członków rady. Jeśli powiedziałbym, że dzisiaj niewiele wskazuje na to, aby senaty uczelni publicznych były do tego zdolne, to nie tylko stawiałbym pod znakiem zapytania niejedno z ich znaczących osiągnięć, ale także swoją obecność w tym gremium od trzech kadencji. Nie mam wątpliwości przynajmniej co do tego, że jeśli senatowi przyjdzie powoływać członków rady uczelni, to podstawowym kryterium nie będą racje polityczne. A to, czy powinien, czy też nie powinien się on w tym kierować racjami uczelnianych grup interesów, uznaję za kwestię dyskusyjną (w końcu senaty nie składają się z samych świętych). Nie mam również wątpliwości, że senatowi brakuje odpowiednich kompetencji (w grupie profesorskiej, a tym bardziej w grupie przedstawicieli studentów), aby rozstrzygać o nadaniu stopni naukowych w konkretnej dyscyplinie (jej reprezentantów jest w nim w najlepszym razie kilku). W projekcie Prawa pozostawia się możliwość powołania w tym celu odpowiedniej komisji. Jeśli jednak miałaby się ona składać z samych członków senatu, to w gruncie rzeczy nie rozwiązuje to kwestii kompetencyjności, a nawet wprowadza komplikacje, m.in. w kwestii jej reprezentatywności (bo np. czy ma być w niej również miejsce dla przedstawiciela studentów, którzy w senacie nadal mają mieć dwudziestoprocentową reprezentację).

Jeśli dobrze rozumiem intencje autorów projektu Prawa, to chodzi o takie osłabienie pozycji wydziałów i kierujących nimi dziekanów, aby uczelnie publiczne przestały być federacją tych podstawowych dzisiaj jednostek uczelnianych. Podzielam opinię, że w niejednym przypadku tak jest. Ma to jednak zarówno swoje negatywne, jak i pozytywne strony. Do tych pierwszych zaliczam przede wszystkim rządzenie i dzielenie na uczelniach przez najsilniejsze wydziały oraz przez tych dziekanów, którzy myślą przede wszystkim o potrzebach i interesach swojej jednostki (nie bawiąc się specjalnie w uprzejmości wobec słabszych). Jeśli do tego mają oni zasadniczy wpływ na wybór władz rektorskich (nie jest to rzadkością), to pozycja pozostałych wydziałów nie tylko pozostaje słaba, ale także nie widać specjalnie szans na jej poprawę. Wprawdzie obecnie spora część przyznawanych uczelniom środków finansowych ma charakter celowy, tj. otrzymuje je nie uczelnia, lecz wydziały, to nie ujawnię jakieś wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że w uczelnianej polityce finansowej wiele zależy od tzw. centrali i rzecz jasna od osób, które mają w niej decydujący głos. Mógłbym coś więcej na ten temat powiedzieć nie tylko jako dwukadencyjny dziekan dużego i znaczącego wydziału, ale także jako senator pełniący w obecnej kadencji obowiązki przewodniczącego Senackiej Komisji Budżetu i Finansów (tylko komu jest to potrzebne?). Zawarta w projekcie Prawa koncepcja kierowania głównych „strumieni finansowania” nie na wydziały, lecz na uczelnie może przyczynić się w jakiejś mierze do lepszego ich wykorzystywania, ale też może sprawić, że słabi będą jeszcze słabsi.

Do pozytywnych stron osłabienia pozycji wydziałów zaliczam przede wszystkim możliwość „schronienia się pod kapeluszem” senatu osób, które ubiegają się o stopnie naukowe, ale w swojej jednostce mają tylu przeciwników, że jest to przedsięwzięcie obciążone dużym ryzykiem. Mogą oczywiście podjąć próbę uzyskania stopni w innej uczelni, jest to jednak z reguły obciążone jeszcze większym ryzykiem i w każdym przypadku trzeba podać przekonywujące uzasadnienie tego kroku (co bywa nie tylko trudne, ale i niezręczne). Takich osób, skonfliktowanych z najbliższym otoczeniem lub mających odmienne od przełożonych spojrzenie na rozwiązanie jakiegoś problemu, z reguły jest stosunkowo niewiele i mam zasadnicze wątpliwości, czy w tym przypadku „warta jest ich skórka za wyprawkę”. Do pozytywów takiego rozwiązania nie zaliczam natomiast tego, czego głównie oczekują autorzy projektu Prawa, tj. lepszego wykorzystania przyznawanych uczelniom środków finansowych oraz „wzmocnienia współpracy pomiędzy poszczególnymi dyscyplinami naukowymi”. W każdym razie nie bardzo mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób współpraca przy nadawaniu stopni naukowych mogłaby się przyczynić do zbliżenia istotnie różniących się dyscyplin naukowych bądź też ich reprezentantów w senacie (nie licząc oczywiście kwestii towarzyskich). Być może przyczyniłaby się ona w jakieś mierze do osłabienia różnego rodzaju mylnych wyobrażeń przedstawicieli tzw. twardych nauk o tzw. naukach miękkich (i odwrotnie); ale i w tej kwestii mam istotne wątpliwości.

Pozostaje jeszcze trzeci organ uczelni, tj. rektor. Już dzisiaj ma on wiele różnych problemów do rozwiązania – zwłaszcza wówczas, gdy kieruje tak dużą i pod wieloma względami zróżnicowaną uczelnią jak moja. Rzecz jasna kierowanie uczelnią mniejszą nie musi oznaczać, że tych problemów jest dużo mniej (raczej mogą one być innego rodzaju). W świetle projektu Prawa nie tylko nie uwalnia się go od niektórych z nich, ale też dopisuje się kolejne (np. dostosowanie uczelni do nowych regulacji prawnych). Powiem zatem krótko: jestem pełen uznania dla osób, które mają odwagę podjąć się tych obowiązków i oczywiście mają kompetencje i odporność na stresy, aby je należycie wykonywać.

Autonomia uczelni

Jest ona czymś, co skłonny jestem nazwać „sercem” uczelni. Z jej ważności dla prawidłowego funkcjonowania i wypełniania przez uczelnie swoich społecznych zadań zdawano sobie zresztą sprawę od dawna. O tym, że autonomię traktowano jako jeden z bardziej wrażliwych i wymagających szczególnej opieki organów świadczą m.in. liczne wystąpienia społeczności uczelnianych w jej obronie na przestrzeni wielu wieków. Stanowią one jednak również świadectwo, że w różnym czasie i na różnych uczelniach owa autonomia była różnie pojmowana i realizowana w praktyce. Zdarzało się, że stawiano znak równości między nią i uprawnieniami społeczności uczelnianych do zupełnie samodzielnego decydowania o tym, czego się naucza i jak się naucza, co się bada i jak się bada, oraz do swobodnego głoszenia swoich poglądów również poza murami uczelni (bez narażania się na różnego rodzaju represje). Różne to oczywiście przynosiło efekty. Warto przy tej okazji przypomnieć, że w przeszłości dochodziło do nadużywania akademickich wolności, co z reguły prowadziło do znacznego obniżenia naukowych i dydaktycznych „lotów” niektórych uczelni (tak się rzecz miała w XVIII stuleciu m.in. w Anglii i w Polsce). Przypominam te fakty jednak nie po to, aby dostarczyć argumentów tym, którzy uważają, że autonomia powinna być uczelniom dawkowana i na każdym kroku kontrolowana, tylko po to, aby w dyskusjach nad nią nie pozostawać na poziomie ogólnych deklaracji, lecz w maksymalnym stopniu operować konkretami.

Trzeba przyznać, że w projekcie Prawa nie brakuje ani jednych, ani drugich. Te pierwsze pojawiają się w znajdującym się na ministerialnej stronie internetowej komentarzu do tego Prawa i uzupełniających go regulacji prawnych. Stwierdza się w nim m.in., że „celem tej ustawy jest poszerzenie autonomii” oraz że „autonomia uczelni jest nie tylko kwestią poszanowania tradycji, ale przede wszystkim jest warunkiem sine qua non rozwoju nauki i szkolnictwa wyższego”. Również w preambule do projektu Prawa kwestia ta przedstawiona została jasno i jednoznacznie. Stwierdza się tam bowiem m.in., że „obowiązkiem władzy publicznej jest tworzenie optymalnych warunków do wolności badań naukowych, wolności nauczania oraz autonomii społeczności akademickiej”. W dalszej części projektu znajduje się wiele konkretnych zapisów, które sprawiają, że składane na wstępie deklaracje nie są pustymi słowami. Tylko tytułem przykładu wymienię możliwość powoływania przez same uczelnie innych organów niż wymienione w art. 18 (co praktycznie oznacza, że uczelnie mogą, ale nie muszą obniżać rangi i roli wydziałów) czy wprowadzenie przez nie większego różnicowania stanowisk nauczycieli akademickich niż wymienione w art. 121 trzy grupy zatrudnienia. Skłonny jestem twierdzić, że zapisy, które dotyczą autonomii uczelni i nauki, nie tylko świadczą o dobrym rozumieniu przez autorów projektu rzeczywistych potrzeb środowiska akademickiego, ale także stanowią świadectwo ich wiary, że społeczność ta jest kompetentna i w pełni odpowiedzialna za wypełnianie swoich zadań, potrzebuje nie tyle różnego rodzaju prawnych nakazów i zakazów, ile regulacji, które mogą być w tym pomocne. Czy wiarę tę będą podzielali politycy rozstrzygający o ostatecznym kształcie Prawa? Pożyjemy, zobaczymy.

Prof. dr hab. Zbigniew Drozdowicz , filozof i religioznawca, kieruje Katedrą Religioznawstwa i Badań Porównawczych UAM.