Na Zachodzie bez zmian

Piotr Stec

Obserwując prace nad Ustawą 2.0 mam wrażenie, że były one sponsorowane przez Laputan. Dla niewtajemniczonych – to naród uczonych z Podróży Guliwera , których zmysł inżynierski sprowadzał się do prób budowy domu od dachu. Otrzymaliśmy bowiem projekt ustawy, którego uzasadnienie jest pełne bardzo kategorycznych stwierdzeń o stanie polskiej nauki i szkolnictwa wyższego, z których niemal żadne nie zostało jednak poparte twardymi danymi. Ba, dostępne dane, jak choćby peer review nauki polskiej, albo zostały opublikowane równolegle z projektem, albo już po jego prezentacji, jak wyniki kontroli NIK dotyczącej działalności Centralnej Komisji czy kształcenia nauczycieli, albo, jak kolejne kontrole, są dopiero w przygotowaniu. Co więcej, nawet tam, gdzie dane były dostępne, często interpretowano je bezrefleksyjnie, by nie rzec – opacznie. Przykładowo, niską pozycję polskich uczelni w międzynarodowych rankingach tłumaczono wyłącznie niekompetencją i lenistwem uczonych, nie pytając, czy mogą na nią wpływać także inne czynniki. Raport NIK, w którym zwrócono uwagę, że na skutek niefrasobliwości ustawodawcy przepisy o studiach doktoranckich nie działają tak, jak powinny, został przedstawiony opinii publicznej jako miażdżąca krytyka jakości doktoratów.

W rezultacie takiego dość swobodnego podejścia do faktów minister Gowin najwyraźniej nabrał przekonania, że wszystkiemu winna jest nie dotychczasowa polityka państwa, a uczelnie oraz ich pracownicy. Tym samym stał się wyznawcą teorii X Douglasa MacGregora, że pracownicy to z natury lenie, więc szef ma podchodzić do nich z dużym kijem i broń Boże nie używać marchewki. Myśl, że w przypadku uczelni sprawdza się raczej teoria Y (pracownicy są ambitni i kreatywni, wystarczy dać im szansę) nie zaszczepiła się w głowach ministerialnych planistów. Dlatego zamiast nowoczesnej ustawy otrzymaliśmy projekt, którego mottem mogłoby być „nadzorować i karać”.

Cała władza w ręce rad

Wbrew temu, co wynika z ministerialnych enuncjacji, Ustawa 2.0 nie zwiększa autonomii uczelni. Przeciwnie, po raz pierwszy od 1989 r. mamy do czynienia ze zmianami reakcyjnymi, cofającymi nas do czasów, w których uczelnie mogły tylko pomarzyć o uwolnieniu się spod ministerialnej kontroli.

Dlaczego tak uważam? Obecnie system organizacji i zarządzania uczelni jest klarowny. Każdy kolejny szczebel zarządzania ma bardzo mocną legitymację, pochodzi z woli wyborców. Taki republikański ustrój uniwersytetu zapewnia dwie rzeczy: kolegialność zarządzania na zasadzie „nic o nas bez nas” oraz to, że do dobrego zarządzania uczelnią nie wystarczy, by dziekani i rektorzy byli menedżerami. W tym systemie rektor musi być liderem, zdolnym do przekonania całej społeczności akademickiej do swojej wizji. W Ustawie 2.0 rektor jest menedżerem z pokusą mikrozarządzania – regulowania wszystkiego, co się rusza i nie ucieka na drzewo, tudzież drugą pokusą – pozbycia się opozycji i zwolnienia albo przeniesienia na inne stanowisko choćby dziekana, który ośmielił się konkurować z nim o berło rektorskie. Wola społeczności akademickiej przestaje się liczyć. Z monarchii konstytucyjnej przechodzimy do absolutyzmu i to niekoniecznie oświeconego.

Drugie ryzyko wiąże się z powołaniem rad uczelni i ich pozycją ustrojową. O ile sam udział osób spoza społeczności akademickiej jest pomysłem, który można poprzeć, bo spojrzenie na instytucję z zewnątrz zawsze daje nową jakość, o tyle oddanie całej władzy w ręce rad budzi moje zasadnicze wątpliwości. Całej władzy, bo rady – inaczej niż np. ich niemieckie odpowiedniki – mają mieć kompetencje stanowiące, a nawet nadzorcze, co wiąże się z możnością nie tylko oceny bieżącej działalności, lecz także daje uprawnienie do wydawania wiążących zaleceń pozostałym organom uczelni. Co więcej, większość w radzie mają stanowić osoby spoza społeczności akademickiej, co oznacza, że ta pozauczelniana większość może zawsze przegłosować mniejszość. Jest to sprzeczne z zasadami uczelnianego ładu akademickiego – w obecnym systemie podjęcie decyzji przez organy kolegialne uczelni wymaga większości członków społeczności akademickiej reprezentujących różnych interesariuszy. Sami profesorowie niczego nie przegłosują. Tymczasem w radzie głos społeczności akademickiej jest fikcją. Jej „świeccy” członkowie są w stanie przegłosować wszystko.

Istnieje także ryzyko upolitycznienia uczelni. Ryzyko wynikające z prawideł życia społecznego, a nie przepisów. Jeśli w radzie znajdą się, dajmy na to, największy sponsor uczelni oraz osoby związane z większością partyjną (bo zapewnią uczelni lepsze dojście do władzy i np. dodatkowe finansowanie), będą oni mieli możność realnego, politycznego nacisku na rektora i senat np. w kwestii polityki kadrowej. Jest także ryzyko nacisków politycznych na uczelnie, by do rady powoływać polityków, dla których zabrakło miejsc w parlamencie lub samorządzie, a którzy nie wykazali się niczym poza lojalnością wobec partii. W końcu od członka rady nie wymaga się żadnych kwalifikacji, a osiem tysięcy złotych co miesiąc piechotą nie chodzi. Swój człowiek na uczelni też zawsze się przyda.

Tytuł i stopnie

Klasycznym wyznacznikiem autonomii uniwersytetu jest zdolność do nadawania wyższych stopni naukowych, decydowania o awansach pracowników oraz programach studiów. Tu Ustawa 2.0 pod pozorem rozwiązań projakościowych cofa nas do lat 50. zeszłego wieku. W teorii prawa nadawania stopni będą miały tylko najlepsze jednostki naukowe, mające kategorię badawczą A/A+ (habilitacje) lub B+ (doktoraty). Wnioskowanie o tytuł profesorski będzie prerogatywą następczyni CK – Rady Doskonałości Naukowej. Tyle teoria.

Jakie będą skutki tego pomysłu? Otóż wątpię w projakościowe działanie propozycji ministra Gowina. Na razie brak dowodu, że jest jakieś powiązanie kategorii badawczej z jakością doktoratów. Ba, kategorię A może uzyskać dziś wydział, którego samodzielni pracownicy nie opublikowali żadnej wysoko punktowanej pracy, a limity jakościowe wyrobiła młodzież, która, z natury rzeczy, łatwiej się dostosowuje do ministerialnego konkursu piękności. Nawet wysoki indeks H promotora nie gwarantuje poziomu doktoratu. Tu jak w sporcie – mistrzowie olimpijscy niekoniecznie są najlepszymi trenerami. O nadaniu stopnia będzie decydował senat, w którym może nie być ani jednego specjalisty z dyscypliny, w której nadawany jest doktorat czy habilitacja. W przypadku habilitacji cała procedura toczy się niemal bez udziału uczelni, a senat sprowadzono do roli notariusza akceptującego wyrok recenzentów. Wyrok, bo w procedurze biorą udział także recenzenci kapturowi, których tożsamość nie jest znana ani senatowi, ani habilitantowi. W przypadku tytułu profesora cała procedura jest w rękach rady, a uczelnia i uczony zyskują status pokornych suplikantów, zwłaszcza jeśli nie będą mieć „swoich” ludzi w centrali.

System, w którym o awansach decyduje nie samodzielnie uniwersytet, a zewnętrzny organ państwowy, pojawił się u nas w latach 50. i służył głównie kontrolowaniu, czy aby jakiś zbyt samodzielnie myślący uczony nie uzyska prawa demoralizowania doktorantów. Niejawni superrecenzenci też tam byli, jak również droga do habilitacji i tytułu na skróty – uprawnienia samodzielnego pracownika nauki można było zyskać przez członkostwo w Akademii Nauk i innych szczególnych wypadkach. Dziś droga na skróty będzie dla laureatów „prestiżowych” grantów. Historia zatoczyła koło.

Centralizacja, regulacja, biurokracja

Uważnego czytelnika projektu zdumiewa, że patronuje mu ten sam minister, któremu zawdzięczamy deregulację przepisów o działalności gospodarczej i zasadę milczącej zgody administracji. Człowiek, który jako minister miał odwagę zaufać przedsiębiorcom, nie ma wyraźnie odwagi, by zaufać środowisku akademickiemu. Przyczyny takiej zmiany frontu są niezrozumiałe. Nie chodzi tu chyba o pozycję polskich uczelni w rankingach, w końcu na liście Fortune 500 polskich spółek jak na lekarstwo. Ministerialna wolta dziwi także, zważywszy że min. Gowin rozpoczął urzędowanie, znosząc część obowiązków biurokratycznych uczelni. Ba, poszedł tak daleko, że dał uczelniom niczym nieograniczoną swobodę tworzenia studiów podyplomowych, wyłączając je spod kontroli Polskiej Komisji Akredytacyjnej, a nawet jakiejkolwiek kontroli państwowej. Po tych odważnych ruchach dostajemy projekt, który jest o centralizacji, regulacji, biurokracji i systemie kija bez marchewki.

Wszystkie ważne dla funkcjonowania uczelni decyzje będą zapadać w Warszawie, przy niewielkim wpływie owych uczelni na to, co się w ich obszarze zainteresowania dzieje. Jak wspomniałem wyżej, centralizacji ulega proces nadawania stopni i tytułu naukowego. To minister określa, które czasopisma i wydawnictwa są „prestiżowe” i dają przepustkę do uzyskiwania doktoratu, habilitacji czy profesury. To minister określa zasady oceny parametrycznej i robi to, jak wykazuje dotychczasowa praktyka, z uroczą dezynwolturą, potrafiąc wprowadzić zasady oceny za lata 2013-16 rozporządzeniem datowanym na grudzień 2016 czy wykreślając z wykazu czasopism, i to z mocą wsteczną, ważny dla ekonomistów periodyk, bo redakcja w 2013 r. nie przewidziała, że jej model wydawniczy będzie w 2015 r. niedopuszczalny. To minister wreszcie ustala algorytm finansowania uczelni, a na razie ustalił go tak, by pozbawić mniejsze ośrodki szansy na rozwój i kierując większość środków do większych uczelni. Ministerstwo decyduje także o progach punktowych do kategorii A i B, ustalając je post factum, już po zebraniu danych. Tym samym może, w zależności od doraźnych potrzeb, ustawić je tak, żeby mieć dużo jednostek kategorii A albo zdegradować wszystkich, poza ulubieńcami, do C. Dodatkowo zafundowano nam dwa rodzaje akredytacji i drogę przez mękę, którą będą musiały przejść uczelnie niemające kategorii A, żeby otworzyć kierunek studiów. Będzie to uderzać zwłaszcza w uczelnie zawodowe, które powinny szybko, niemal z dnia na dzień, reagować na potrzeby biznesu. O innowacjach dydaktycznych wprowadzanych za granicą ze względu na mnogość barier formalnych możemy tylko pomarzyć.

Biurokratyczne inferno Ustawy 2.0 ma także swoją sekcję mąk piekielnych. Tu pojawiają się takie cuda, jak szczegółowe i wysokie kary za spóźnienie z wydaniem dyplomu, możliwość cofnięcia uprawnień, jeśli prowadzony kierunek nie odpowiada potrzebom gospodarczym regionu (taka filozofia na przykład nigdzie nie odpowiada), a także przepisy o odpowiedzialności dyscyplinarnej, które zajmują większą chyba część projektu poświęconą ustrojowi i funkcjonowaniu uczelni. Wniosek jest taki, że ministerstwo nie tylko uległo pokusie mikrozarządzania, regulując sprawy naprawdę drobne, lecz także zakłada, że można pracowników naukowych przekształcić w robotników fabryki „Uniwersytet”, postawić im wymagania wyższe niż sędziom, poddać surowej odpowiedzialności służbowej, nie zapewniając im narzędzi pozwalających uzyskać oczekiwane efekty. Natomiast kary będą straszliwe – do odebrania nazwy „uniwersytet” i degradacji do „zawodówki” włącznie.

Dydaktyka

Projekt Ustawy 2.0 zupełnie pomija kwestie dydaktyczne, co wskazuje, że ministerstwo nie ma pomysłu, jak tę kwestię rozwiązać. Tymczasem pewnie jakieś 95% studentów nie idzie na uczelnie z myślą o karierze naukowej, tylko o wejściu na rynek pracy, a uczelnia, póki ustawodawca tego nie zmieni, jest z definicji szkołą.

Cóż zatem oferuje nam projekt Ustawy 2.0 w tym zakresie? Niewiele. Ustawodawca wyraźnie jest przekonany, że wysoki poziom nauczania uzyska się wówczas, jeśli na jednego pracownika będzie przypadać równo 13 studentów. Najlepsze są rozwiązania proste, jak budowa cepa, no nie?

Drugą nowością jest zmiana nazw stanowisk pracowników dydaktycznych z wykładowcy i starszego wykładowcy na asystenta i adiunkta dydaktycznego. Zlikwidowanego parę lat temu docenta dydaktycznego zastąpi, a jakże, dydaktyczny profesor uczelni. Przy czym minister, który potrafi bardzo szczegółowo określić kryteria habilitacji czy profesury (ma odbyć nie jeden, nie dwa, a trzy staże po trzy miesiące, bo „trzy razy trzy jest liczba święta”), nagle w przypadku kariery dydaktycznej traci kontenans i zrzuca odpowiedzialność, niby to w ramach autonomii, na uczelnie. Zatem mamy ścisłą regulację etapów kariery naukowej, natomiast dydaktyka jest tak nieważna, że możemy ją wzorem poprzedników zignorować. Tymczasem tu właśnie projektodawcy mieliby pole do popisu.

Plus ça change, plus c’est la meme chose

Działania reformatorskie premiera Gowina są obarczone poważną, a chyba nieuświadomioną wadą: nie reformują, a utrwalają obecny system z jego patologiami. Zostaje lekko zmodyfikowany system, w którym wszystkie uczelnie mają działać według jednego wzoru, samorządność akademicka wprowadzona jeszcze przepisami o szkołach akademickich jest ograniczona przez organ centralny decydujący o awansach i w razie czego usadzający w miejscu niepokornych naukowców, a wpływ ministerstwa na to, co dzieje się na uczelniach jest taki, że równie dobrze mógłby mianować rektorów. Nie ma miejsca na kreatywność, innowacje w nauczaniu i organizacji badań, różnicowanie misji i strategii uczelni. Nie ma bodźców rozwojowych, jest za to pokusa dostosowywania się do wskaźników tak, by na papierze, jak najmniejszym wysiłkiem, zostać uczelnią kategorii A.

Tymczasem mogło być zupełnie inaczej, gdyby reformatorzy wykazali się odwagą i dalekowzrocznością. Odwagą, by zrobić rachunek sumienia za dotychczasowe działania własne i poprzedników, zaproponować realną reformę i przyjąć odpowiedzialność za własne działania, zamiast zrzucać ją na uczelnie, realizujące przecież nie własne fanaberie, a politykę państwa. Dalekowzrocznością, by pamiętać, że dłużej klasztora niż przeora, a skutki dzisiejszych reform zobaczymy nie w perspektywie najbliższej kadencji, a jednego – dwóch pokoleń.

Wymagałoby to jednak wyraźnego określenia celów politycznych państwa oraz przekonania do tych celów środowiska akademickiego, co jest możliwe, jak dowodzi przykład Kalifornii, której uczelnie zgodziły się na zróżnicowanie ich misji na flagowe, regionalne (głównie dydaktyczne) i kolegia pomaturalne, przy założeniu, że ich finansowanie i zadania będą ukształtowane tak, że trzy systemy wzajemnie się uzupełniają, zamiast walczyć ze sobą. Tylko wtedy reforma zyska szeroki konsensus polityczny, dzięki któremu przetrwa ona dłużej niż dwie sejmowe kadencje.

Na razie jednak wygląda na to, że dostaniemy zachowawczą ustawę, zwiększającą kontrolę państwa nad uniwersytetem i zmuszającą uczelnie do dalszego dostosowywania się do wziętych z sufitu wskaźników, a zniechęcającą do kreatywności w badaniach i dydaktyce. Czyli po prostu będzie tak, jak było, tylko trochę bardziej. Czegóż jednak innego, niż zachowania status quo, można się spodziewać po ministerstwie kierowanym przez konserwatystę?

Dr hab. Piotr Stec , prof. UO, prawnik, dziekan Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Opolskiego