Idea uniwersytetu

Leszek Szaruga

Nakładem Narodowego Centrum Kultury ukazała się wreszcie w przekładzie Wojciecha Kunickiego rozprawa Karla Jaspersa Idea uniwersytetu . Pierwszą jej wersję niemiecki filozof napisał jeszcze w roku 1923, kolejna powstała w roku 1945, zaraz po zakończeniu II wojny światowej, uwzględniając ponure doświadczenia narodowego socjalizmu; z pierwszej wykorzystał autor jedynie kilka fragmentów.

Punktem wyjścia rozważań Jaspersa jest jeszcze średniowieczna idea uniwersytetu jako wspólnoty ludzi nauki – jej adeptów i koryfeuszy – bezinteresownie poszukujących prawdy. We wprowadzeniu filozof podkreśla: „To korporacja samorządna, niezależnie od tego, czy środki na swe utrzymanie dostaje od fundacji, czy korzysta z dawnych majątków, czy istnieje dzięki państwu, i wreszcie, czy swój publiczny autorytet czerpie z bulli papieskich, carskich listów fundacyjnych, czy aktów ustawodawstwa krajowego”. Ważna jest przede wszystkim owa samorządność, a zatem i autonomia. Ta ostatnia jednak wydaje się w obecnych okolicznościach zagrożona i nie dziwią słowa profesora Tadeusza Gadacza położone w zakończeniu przedmowy do polskiej edycji: „Jesteśmy świadkami czasów, w których za cel kształcenia nie uznaje się kształtowania człowieczeństwa, lecz «przygotowanie podmiotów na rynek pracy», w których nie ceni się samej prawdy, lecz jej technologiczną użyteczność; w których państwo przestaje bronić niezależności uniwersytetów, oddając je rynkowej grze popytu i podaży; w których urzędnicy i biurokraci zaczynają odgrywać większą rolę niż autorytet profesorów; w których dbałość o interesy narodowe jest wyżej ceniona niż wykształcenie uniwersalnego człowieczeństwa. Czy Karl Jaspers przyczynił się, jak zamierzał, do odnowy uniwersytetu, czy też wystawił klepsydrę ‘Świętej Pamięci Uniwersytetu’ pokażą najbliższe lata”.

Rozumiem sarkazm Gadacza. Od siebie dodam jedynie, że po uważnej lekturze dzieła Jaspersa przychylam się ku tej ostatniej możliwości. Więcej: obawiam się, że idea uniwersytetu, o której owa w tej książce, odeszła już dość dawno do przeszłości. I zastanawiam się, ile osób wśród moich uczonych koleżanek i kolegów byłoby skłonnych oddać się lekturze tej książki. Zapewne niewiele. I w gruncie rzeczy nie budzi to mego zdziwienia. Nie wykluczam, oczywiście, że niektórzy po tę książkę sięgną – raczej jednak dla jej egzotyki niż jako do źródła poważnej refleksji. Uniwersytet bowiem jaki jest dzisiaj, każdy widzi: to instytucja produkująca, często taśmowo, absolwentów, czyli posiadaczy dyplomów. Dyplom albowiem, a nie jakaś abstrakcyjna i niepochwytna prawda, jest celem „procesu nauczania”. O bezinteresowności zaś poszukiwań poznawczych – jeśli w ogóle jeszcze w masowym oglądzie działań uczelnianych można o nich mówić – należy zapomnieć.

I warto może w tym kontekście przywołać rozpoznania poczynione przez Witkacego, który pisał, że tym, co najbardziej zagraża przyszłości człowieka, jest bożek bezpośredniej użyteczności. Właśnie owej bezpośredniej użyteczności zdaje się być dziś – zapewne nie zawsze, ale dość powszechnie – podporządkowana większość poczynań edukacyjnych, w których przygotowanie absolwenta studiów, także pozornie pięknoduchowskich, jak wielu myśli o humanistyce, to formowanie „produktu”, który da się spożytkować w sferze działalności praktycznej. To dość niebezpieczna redukcja sfery poszukiwań poznawczych. Tym bardziej że nie można z góry założyć, że aktualnie „nieużyteczne” odkrycia nie okażą się w przyszłości zdumiewająco kreatywne. Nieraz już przecież tak bywało, że pozornie niemające zastosowania formuły matematyczne okazywały się po pewnym czasie stosowalne w sferze postępu fizyki.

Pisze Jaspers: „Hasło bezzałożeniowości nauki powstało jako okrzyk bojowy przeciwko ograniczeniom, które miały być narzucone poznaniu przez postawy dogmatyczne i niepodlegające dyskusji. (…) W rzeczywistości jednak żadna nauka nie jest bezzałożeniowa. Nauka jednak samokrytycznie rozpoznaje i objaśnia te przesłanki”. Filozof wskazuje owe przesłanki, do których zalicza logikę, afirmację nauki, wybór przedmiotu badań oraz samoznoszące się w procesie poznawczym założenia ideowe, które „w swej skończoności zawsze są fałszywe”. Tym, co uznać tu należy za istotę dążenia do prawdy, jest ów samokrytycyzm, czyli zdolność zadawania pytań o poprawność postrzegania zjawisk i idei.

Być może właśnie wykształcenie takiej zdolności winno być – przynajmniej w humanistyce, ale przecież także w innych, nawet „technicznych” dziedzinach – głównym tropem pracy uniwersytetu. Odkrycia naukowe, czasem zdumiewające odwagą wyobraźni, dość szybko stają się oczywistością, zgodnie zresztą z zasadą, że to, co wymyśli geniusz, powinien umieć przyswoić i powtórzyć człowiek przeciętnie inteligentny. Na razie w naszych akademiach dominuje jednak nie ćwiczenie myślenia, lecz przymus przyswajania wiedzy zgromadzonej przez innych. Bez tego, oczywiście, obejść się nie można, ale to jedynie wstęp do prac właściwych.