Uczelniana administracja

Zbigniew Drozdowicz

Wygląda na to, że wprowadzane przez nowe regulacje prawne zmiany w funkcjonowaniu uczelni nie ograniczą się do załatania najbardziej dotkliwych „dziur”. Nie wszystko jednak w tych propozycjach zostało uwzględnione. Jednym z problemów jest funkcjonowanie uczelnianej administracji. Trudno znaleźć w regulacjach takie zapisy, które w istotny sposób przyczyniłyby się do jego rozwiązania. Rzecz jasna można to również uregulować zapisami w statutach uczelni (i zapewne w niejednym przypadku tak się stanie). Trzeba jednak wiedzieć i otwarcie powiedzieć, na czym problem polega.

Uczelniana administracja z reguły ma rozbudowaną i wielostopniową strukturę zwierzchności i zależności: począwszy od kanclerza, poprzez wicekanclerzy, różnego rodzaju kierowników, specjalistów, inspektorów, referentów, aż do zwyczajnych portierów i woźnych. Stanowi ona system naczyń połączonych, podniesienie temperatury w jednym z nich (np. poprzez zdyscyplinowanie szeregowego, ale ustosunkowanego pracownika), może wywołać jej znaczne ochłodzenie w innym (czasami nawet wysoko usytuowanym). Na niejednym szczeblu administracyjnej piramidy można się spotkać z takimi osobami, które swoją nieporadnością w wykonywaniu zawodowych obowiązków doprowadzają jednych do tzw. białej gorączki, natomiast innych (usposobionych bardziej filozoficznie) do refleksji, że żyjemy na świecie, któremu daleko do doskonałości. W szczególnie kłopotliwej sytuacji stawiają kadrę akademicką ci pracownicy administracyjni, którzy być może byliby przydatni w jakiejś instytucji nadzoru, ale raczej nie na uczelni, bo przecież profesura nie a myśli tylko o tym, jak ominąć któreś ze „świętych” dla urzędników rozporządzeń i zakazów prawnych. Trzeba jednak to rozumieć, a nie wszystkim pracownikom administracyjnym przychodzi to łatwo. Można oczywiście zapytać, w jaki sposób osoby, które mają trudności ze zrozumieniem specyfiki środowiska akademickiego znalazły pracę na uczelniach. Niestety, nie da się udzielić na nie jednoznacznej odpowiedzi. Nie można jednak wykluczyć, że w niektórych przypadkach nastąpiło zatrudnienie na „córkę leśnika”, w innych na „młody dobrze się zapowiadający”, w jeszcze innych na „samotną matkę” i „dobre serce kanclerza”. Tak czy inaczej wszystko to sprawia, że uczelniana administracja wykazuje znaczne przerosty zatrudnienia i trafiają do niej niekiedy osoby, które prawdopodobnie w żadnej innej instytucji nie przetrwałyby tak długo, wykonując nieudolnie powierzone im obowiązki.

Należyte wykonywanie obowiązków przez pracowników administracyjnych uczelni zależy jednak nie tylko od kwalifikacji, ale także od pobłażliwości władz zwierzchnich, w tym rektorskich, dziekańskich i dyrektorskich, oraz poczucia urzędniczej ważności i bezkarności, z którym przychodzi się borykać petentom w niejednym urzędzie. Im ów petent jest ważniejszą osobą, tym może być lepiej traktowany. To się wprawdzie zdarza na uczelni, ale niestety nie jest żadną regułą. Są bowiem sytuacje, w których potrzebny jest nie tyle tytuł profesora czy godność rektora lub dziekana, ile dobra orientacja w realiach rynkowych i finansowych. Z taką sytuacją mamy do czynienia m.in. w przygotowywaniu i rozstrzyganiu przetargów inwestycyjnych. Do komisji przetargowych powoływani są niejednokrotnie również dziekani, u których na wydziałach owe inwestycje są realizowane. I dobrze. Gorzej jeśli ich udział w nich sprowadza się do uwiarygodnienia swoim podpisem decyzji podjętych przez „pion” administracyjny. Jeszcze gorzej, jeśli ów „pion” traktuje dziekana jak osobę, która ma niewielkie pojęcie, o co tutaj chodzi (co oczywiście się zdarza, ale nie jest regułą). Nie chciałbym podgrzewać temperatury na linii władze dziekańskie – dział techniczny oraz dział zamówień publicznych. Powiem zatem tylko, że są na mojej uczelni osoby, które dobrze wiedzą, o czym mówię.

Rzecz jasna funkcjonowanie uczelnianej administracji nie wygląda aż tak źle, aby nie można było niczego dobrego o niej powiedzieć. Są bowiem w tym gronie osoby, które należycie wykonywały i wykonują swoje obowiązki i nie przekraczają (w miarę możliwości i okoliczności) uprawnień. Miałem z nimi wielokrotnie do czynienia. Bez ich pomocy znacznie trudniej funkcjonowałoby się na uczelni. Chodzi nie tylko o pracowników administracyjnych mojego wydziału, bowiem również w uczelnianej centrali znajdowały się i znajdują osoby, które w okresie pełnienia przeze mnie funkcji dziekańskiej niejednokrotnie wspierały mnie i mój zespół radą i pomocą.

Parę słów chciałbym powiedzieć na temat profilu zawodowego i osobowego osób, które sprawiają, że zachowuję mimo wszystko wiarę w możliwości należytego wypełniania przez uczelnianą administrację jej obowiązków. Są to osoby wykształcone (i to nie na skróconych kursach kształcenia niestacjonarnego). Co więcej, wykazują one potrzebę dalszego kształcenia się i podnoszenia kwalifikacji (m.in. w zakresie znajomości języków obcych). Wiekowo są one zróżnicowane. Jednak nawet te z nich, które należą do średniego pokolenia, nie wykazują się złymi nawykami, które wykształcają się w wyniku długoletniego praktykowania filozofii przetrwania i zbytniego nieprzepracowywania się. Niektóre mają wiedzę i doświadczenie w zakresie funkcjonowania administracji na uczelniach zachodnich. O to zresztą dzisiaj nietrudno, bowiem od wielu lat uczelnie realizują program wymiany we wszystkich grupach pracowniczych. Trudniej natomiast opanować język obcy na tyle, aby z takich wyjazdów czegoś się nauczyć (znajomość języków jest nadal poważnym problem w tej grupie pracowniczej). Wielką zaletą tych osób jest „odruch pomocniczości”. Rzecz jasna nie zawsze wszystko wiedzą. Jednak jeśli nawet czegoś w danym momencie nie wiedzą, to nie udają, że wiedzą, lecz się dowiedzą i przekażą zainteresowanym. Taką postawą i postępowaniem mogą się narazić tym, którzy praktykują filozofię „świętego spokoju”. Wyróżnia ich jednak odwaga w podjęciu takiego ryzyka. Być może to, co na ich temat powiedziałem, umożliwia zainteresowanym zorientowanie się, o kim tutaj myślę. Mam jednak nadzieję, że im nie zaszkodzę, a być może nawet ich postawa i postępowanie w jakiejś mierze udzieli się osobom, które przyglądają się im podejrzliwie i przy różnych okazjach zgłaszają do nich swoje zastrzeżenia.

Działanie naprawcze mogą oczywiście mieć bardziej lub mniej radykalny charakter. Najdalej idącym krokiem byłoby podziękowanie za dalszą pracę tym pracownikom administracyjnym, u których obowiązki zawodowe wyraźnie przerastają kompetencje lub też którzy uważają, że za tak marne wynagrodzenie nie warto zbytnio przykładać się do pracy. Nie jest to takie proste. Przekonali się o tym rektorzy, którzy mieli problemy z wręczeniem wypowiedzenia takiemu pracownikowi – bo był na zwolnieniu lekarskim albo też korzystał z jakiegoś innego ochronnego „kapelusza”. Jest to jednak możliwe, o czym przekonali się m.in. pracownicy administracyjni, którzy odmówili przyjęcia wypowiedzenia pracy, ale nie wiedzieli, że do skutecznego rozwiązania umowy o pracę wystarczy powiadomienie ich w obecności świadków i sporządzenie z tego spotkania służbowej notatki. Rzecz jasna im wyżej umocowany jest taki pracownik w administracyjnej hierarchii, tym trudniej mu podziękować za dalszą pracę, bo ma nie tylko lepiej opanowaną sztukę uników, ale także mocniejszych obrońców. Mniej radykalnym krokiem jest przesunięcie takiego niekompetentnego lub kontestującego swoje uposażenie pracownika na inne stanowisko, niekoniecznie gorzej płatne, ale przynajmniej takie, na którym nie będzie miał zbyt wielu okazji do ujawniania swoich braków oraz niechęci do osób, które zakłócają mu błogi spokój. Są takie stanowiska na uczelni, na których mogą oni przetrwać aż do emerytury bez specjalnego przepracowywania się. Jeśli jednak bym je tutaj wymienił, to zapewne spotkałbym się z oburzeniem jednych i rozbawieniem innych. A komu to potrzebne?

Podjęcia takich działań, jak wprowadzenie obowiązku podnoszenia kwalifikacji przez pracowników administracyjnych na różnego rodzaju uczelnianych i pozauczelnianych kursach, nie tylko nie można nazwać „drażnieniem kota” (lub innego humorzastego stworzenia), ale wręcz można to uznać za głaskanie go. Może to oczywiście również go zdenerwować. Jednak dla takiej wspólnej sprawy, jaką jest usprawnienie funkcjonowania administracji, warto zaryzykować i powiedzieć wyraźnie, że nie zawsze jest tak, jak być powinno.

Istnieje oczywiście stosunkowo bogaty arsenał środków motywujących tę grupę pracowników do podnoszenia kwalifikacji, nie tylko zresztą finansowych (jednak i o nich warto pamiętać), ale także tych, które odwołują się do ludzkich ambicji czy pragnienia unikania sytuacji, w których nie wiedzieć lub nie potrafić czegoś (np. porozumieć się w języku obcym) jest rzeczą niezręczną i wstydliwą. W ostatecznym rachunku najwięcej jednak zależy nie od różnego rodzaju rozporządzeń i sposobu ich egzekwowania, lecz od podejścia konkretnych ludzi, a te pierwsze powinny być jedynie pomocne w realizacji ich ambicji i należytym wypełnianiu zawodowych obowiązków. ?