Patentujemy nie tylko dla punktów

Rozmowa z profesorami Piotrem Kacejką, rektorem Politechniki Lubelskiej, i Zbigniewem Paterem, dziekanem Wydziału Mechanicznego PL

Politechnika Lubelska, uczelnia regionalna, zajmuje wysoką pozycję w kraju pod względem liczby zgłoszeń patentowych i liczby uzyskanych patentów. To przypadek czy skutek celowej polityki?

Piotr Kacejko: Na pewno nie przypadek. To wynik wieloletniej i wielotorowej działalności uczelni. Jeden tor polega na sprawnej organizacji zgłaszania wynalazków. Zatrudniamy dobrych fachowców, mamy dobrze działające struktury, przede wszystkim biuro rzecznika patentowego. Kolejny element to ukształtowanie się grup liderów patentowania, którzy w sposób otwarty podchodzą do rozwiązywania różnego rodzaju problemów. Naliczyłbym pewnie ze cztery takie grupy. Najliczniejsza jest na Wydziale Mechanicznym, z profesorem Paterem na czele. Inne grupy o znaczących sukcesach w zakresie patentowania działają na wydziałach: Budownictwa, Inżynierii Środowiska oraz Elektrotechniki i Informatyki.

Dlaczego pewne osoby w określonych jednostkach patentują, a inne w innych – nie? Może wynika to z charakteru prowadzonych badań?

Zbigniew Pater: Przede wszystkim wynika to ze świadomości, bo bardzo dużo rozwiązań można opatentować, ale ludzie nie zdają sobie nawet z tego sprawy. Świadomość wartości i potrzeby ochrony swoich pomysłów i rozwiązań rośnie.

Co można i warto patentować?

ZP: Nie ograniczałbym pola do patentowania, bo z historii znane są przypadki, że coś, co wydaje się rozwiązaniem błahym czy niepraktycznym, za jakiś czas okazuje się strzałem w dziesiątkę. Mogę podać przykłady. W roku 1899 Ferdynand Porsche buduje samochód hybrydowy. Jednak ówczesne akumulatory nie pozwalają z tego rozwiązania skutecznie skorzystać. Minęło sto kilka lat i mamy Toyotę Prius, która na tym rozwiązaniu bazuje. Oczywiście ono jest unowocześnione, dostosowane do obecnych warunków technologicznych, ale to jest ten sam pomysł, że samochód ma silnik zarówno spalinowy, jak i elektryczny, który jest doładowywany podczas jazdy. Ja się zajmuję procesem walcowania poprzeczno-klinowego, które zostało po raz pierwszy opatentowane w roku 1879, ale wówczas nikt nie był w stanie tego wdrożyć do techniki, bo rozwiązanie wyprzedzało epokę. Pierwsze zastosowanie było dopiero w roku 1949. Trzeba było czekać 70 lat od patentu do zastosowania – patent wygasł przez ten okres. Zatem nie można ograniczać naukowców. Cieszy mnie, że na Wydziale Mechanicznym ta świadomość rośnie. Na początku była jedna czy dwie grupy pracowników, którzy zgłaszali patenty. Dzisiaj w zasadzie z każdej katedry są one zgłaszane i jest to w miarę równomiernie rozłożone na całym wydziale. Dochodziliśmy do tego przez trzy-cztery lata. Od trzech lat liczba patentów na Wydziale Mechanicznym utrzymuje się na poziomie 60 rocznie, a to jest 2/3 wszystkich patentów z Politechniki Lubelskiej.

PK: Myślę, że mamy też do czynienia z konkurencją między katedrami i pracownikami, która jest bardzo twórcza. Dość często boleśnie przeżywamy to, że mamy publikacje, które nie są zbyt wysoko punktowane. Mamy swego rodzaju kompleks wobec matematyków, fizyków czy chemików, którzy mają dostęp do czasopism za 40 lub więcej punktów. Nasi pracownicy, inżynierowie, konstruktorzy, nie czują się wcale głupsi czy słabsi, ale nie udaje im się zbyt często publikować za tyle samo punktów, bo możliwości publikacyjne są mniejsze. Uzyskanie patentu, który jest według rozporządzenia o parametryzacji wart 30 punktów, to jest namiastka wysoko punktowanego artykułu, znaczące osiągnięcie naukowe.

Patenty wdrożone są oceniane jeszcze lepiej.

ZP: Dają 60 punktów, a przecież nie tylko punkty się liczą w takim wypadku. Satysfakcja, a czasami jakieś pieniądze z wdrożenia też są ważne.

PK: Często podpisuję dokumenty przedstawiające rozwiązania, które nie wydają mi się takie znowu rewelacyjne, ale dobrze, że są. Jeżeli jest coś takiego jak moda na patentowanie, to ona na Politechnice Lubelskiej zapanowała. W liczbach bezwzględnych przegrywamy z wielkimi graczami, jak AGH czy Politechnika Wrocławska, co zapewne wynika z różnicy potencjału, liczby pracowników naukowych, którzy patentują. Mamy natomiast inny ciekawy wskaźnik – liczbę patentów w przeliczeniu na pracownika. I tu chyba wygrywamy ze wszystkimi.

ZP: Trzeba powiedzieć jeszcze o jednej rzeczy, żebyśmy tego nie strywializowali całkowicie, że patentujemy tylko po to, żeby dostać punkty. Owszem, to też prawda, z tego jesteśmy rozliczani przez ministerstwo. Jednak część naszych patentów się wdraża. Ostatnio jest dość duży nacisk na komercjalizację. Dziś jeszcze na tym nie zarabiamy, bo koszty związane z obsługą patentów są większe niż przychody z tytułu wdrożeń, ale to się z czasem może zmienić. No i pozostaje ogromna satysfakcja, gdy nasze rozwiązanie znajdzie zastosowanie w przedsiębiorstwie.

Co robicie, żeby propagować w uczelni kulturę patentowania?

PK: Wydaje mi się, że nie stworzyliśmy jakiegoś specjalnego systemu, który by bezpośrednio działał…

ZP: Na Wydziale Mechanicznym nie rozróżniamy pomiędzy patentem a publikacją z listy A. Podczas oceny pracowników czy katedr przeliczamy to na punkty. Środki na działalność statutową dzielimy między jednostki na podstawie tych punktów. Czyli jeżeli ktoś ma więcej przyznanych patentów, ma więcej punktów, dostaje więcej środków. Czy trzeba lepszej motywacji, innego systemu?

PK: Tak samo jest na innych wydziałach.

ZP: Jeżeli ktoś ma dużo punktów, ma też większą szansę np. na nagrodę rektora. Gdy wnioskuję o rektorską nagrodę naukową za każdy rok, to robię ranking pracowników pod względem liczby punktów. Zatem nagrody, które mają wymiar finansowy, trafiają do najlepszych, najaktywniejszych. Sporo naszych pracowników zostało wyróżnionych nagrodą premiera za zasługi dla wynalazczości – ma ona wartość honorową jedynie, ale też daje satysfakcję.

PK: Spróbujmy postawić kropkę nad „i”. Patent zwykle nie jest dziełem przypadku. Nie jest tak, że ktoś sobie spaceruje i nagle wpadnie mu do głowy genialny pomysł. Wraca do domu i kreśli, liczy, a potem biegnie z tym do rzecznika patentowego. To się może czasami zdarza, ale w gruncie rzeczy podstawą wynalazków jest rozwiązywanie konkretnych problemów wynikających z badań na zlecenie przedsiębiorstw czy badań prowadzonych w ramach grantów NCBR. Patenty są w dużej części „produktami ubocznymi” konkretnych zleceń i badań, które wykonujemy.

Czy pojawienie się w parametryzacji dużej liczby punktów za patentowanie wzmocniło trend do ochrony własności przemysłowej?

ZP: Jeszcze kilkanaście lat temu w zasadzie nie patentowałem, bo odstraszały mnie formalności i długi okres oczekiwania na patent. Wolałem publikować artykuł, bo mi to było potrzebne choćby do awansów naukowych. Trzeba było dojrzeć do tego, że warto własne wynalazki chronić. Zapewne zwiększenie liczby punktów za patenty, punktów, które wchodzą do oceny indywidualnej czy jednostki naukowej, miało wpływ mobilizujący. Oprócz patentów krajowych mamy też międzynarodowe, liczone po 40 punktów.

Patenty zagraniczne są drogie.

ZP: Nawet bardzo drogie. Puszczaliśmy na tę ścieżkę w zasadzie tylko te rozwiązania, które były uzyskane w ramach dużych projektów naukowo-badawczych, w których były środki na ochronę własności przemysłowej.

Jak rozumiem, rozwiązanie polegające na tym, że w projektach aplikacyjnych są środki na ochronę stworzonej w wyniku badań własności przemysłowej ocenia pan pozytywnie?

ZP: Tak, bo jeden patent to nawet 70 tys. zł. Skąd wziąć takie pieniądze? Wracając do tego, co zrobiliśmy, żeby usprawnić system patentowania. Wykształciło mi się na wydziale kilka osób, które są bardzo sprawne w pisaniu zgłoszeń patentowych, a jest to swego rodzaju sztuka. Mam taką osobę w katedrze dr. Tomczaka. Gdy mu się opowie pomysł, on to przeleje na papier. Można to podpisywać i kierować do rzecznika patentowego.

Właśnie, czy naukowiec, profesor, który się zajmuje badaniami, musi sam załatwiać formalności związane z patentowaniem, tak jak jest zwykle w przypadku grantów?

ZP: Bywa różnie. Parę wniosków napisałem sam, zrobiłem też rysunki. Teraz mam po prostu mniej czasu na takie sprawy. Bardzo często jednak trudno komuś wytłumaczyć, o co nam chodzi. Trzeba wtedy próbować opisać to samemu. Mówiąc krótko, współpraca uczonego wynalazcy z osobą, która potrafi pisać wnioski patentowe zakłada, że ta osoba doskonale rozumie problematykę, której patent ma dotyczyć. To nie może być ktokolwiek.

Powiedzmy trochę o pieniądzach na patentowanie. Czasami trzeba robić to z własnych środków uczelni. O jakich pieniądzach mówimy?

ZP: Każdy wydział jest na własnym rozrachunku. Na Wydziale Mechanicznym środki wydane na patenty wracają do katedry w postaci dotacji statutowej, bo jeżeli otrzymujemy 30 punktów za patent, a za punkt dostajemy 200 złotych, to daje w efekcie 6 tys. zł zwrotu.

To chyba nawet do przodu jesteście.

ZP: To się opłaca, bo jeżeli mamy na politechnice własnego rzecznika patentowego, to koszty związane z opatentowaniem wynalazku są poniżej 2 tys. zł. Nikt do patentowania nie dokłada. Bywało kiedyś tak, że w niektórych katedrach nie mieli pieniędzy. Przychodził do mnie pracownik i zakładałem wtedy z kosztów wspólnych, wydziałowych, bo i tak wiedziałem, że się to wydziałowi opłaci. Ale już bodajże od dwóch lat takiego przypadku nie miałem.

Ile rocznie na uczelni kosztuje patentowanie?

ZP: U mnie na wydziale ok. 100 tys. zł. Wychodzi 1500 do 2000 zł na patent, ale to nie jest takie proste. Za samo zgłoszenie płacimy 500 zł, a później, np. za trzy lata, przychodzi informacja, że mamy patent i dopiero wtedy musimy uiścić opłatę. I tu znów są różne możliwości. Niektóre patenty utrzymujemy przez dłuższy czas, bo wydaje nam się, że będziemy je mogli skomercjalizować, sprzedać, więc chociaż nie ma już za to żadnych punktów, to je opłacamy i utrzymujemy w mocy. Z utrzymywania i opłacania innych rezygnujemy. Wygaszamy te patenty, które nie zainteresowały zakładów pracy.

Ile patentów komercjalizujecie?

ZP: Na Wydziale Mechanicznym około 10%. To jest więcej niż średnia krajowa czy światowa. Wydaje nam się, że wymyśliliśmy dość dobrą formułę współpracy z firmami, które nie są chętne, żeby płacić za coś, o czym nie wiedzą, że przyniesie im profity. Umawiamy się z zakładami, że jeżeli zaczną zarabiać na naszych patentach, licencjach, to podzielą się z nami przychodem – nie dochodem, a przychodem. Ostatnie umowy licencyjne tak właśnie są konstruowane. Bo wie pan, dochód zawsze można było schować…

PK: …lub zmniejszyć.

Jaki to jest procent przychodu?

ZP: Na przykład w moich rozwiązaniach, które dotyczą dużych maszyn do obróbki plastycznej, produkowanych jednostkowo, to jest 5%. Mamy taki kontrakt wynegocjowany. Pierwsza maszyna idzie za blisko 700 tys. zł, tak że wpłynie do nas 35 tys. zł. Druga maszyna jest negocjowana za podobną kwotę. To się wszystko powoli rusza. Drugi sposób to jest sprzedaż licencji, wtedy bierzemy pieniądze na początku. U mnie na wydziale były to nieduże środki na poziomie 5 tys. zł.

PK: Były też patenty za 30 tys. zł. Te licencje są małe, niedrogie.

Ile licencji rocznie sprzedaje Politechnika Lubelska?

PK: Do tej pory kilka, ale ta liczba sukcesywnie wzrasta. Wpływy z patentów na razie są mniejsze od naszych wydatków, ale zgodnie z ustawą o finansowaniu nauki i tak musimy 2% z dotacji statutowej wydawać na innowacyjność. Dla Politechniki Lubelskiej oznacza to 2% z 5 mln zł, czyli 100 tys. zł.

A czy macie patenty, które wynikają bezpośrednio ze współpracy z przemysłem, z badań na rzecz firmy, która je zamówiła? Czy wtedy patent należy do tej firmy, czy do uczelni?

PK: Mamy patenty wspólne z przedsiębiorstwami, oprócz tego są jeszcze patenty, które zgłaszają firmy, gdy nasi pracownicy są twórcami, ale wszelkie prawa majątkowe ma zakład. W nowych projektach unijnych, „marszałkowskich”, jest wręcz zastrzeżenie, że jeżeli powstaną w ich wyniku jakieś patenty czy wzory użytkowe, to mają być własnością zakładu i trzeba to zapisać w umowie na wykonanie usługi badawczej. Ale nikt nie może pozbawić twórców praw autorskich.

ZP: Kończę teraz projekt Innotech, w ramach którego powstało sześć patentów. I wszystkie zostały skomercjalizowane. Zakład pracy, podlubelska Sigma, od razu podpisuje umowy licencyjne na licencję wyłączną. Firma była partnerem w konsorcjum, prowadziła prace wdrożeniowe i chce skorzystać z dobrodziejstwa tego rozwiązania na zasadzie wyłączności.

Czy ktoś w Politechnice został, nazwijmy to umownie, bogaczem, dzięki temu, że coś opatentował?

ZP: Nie znam takiej osoby, ale znam kogoś z dawnej lubelskiej fabryki maszyn rolniczych, kto wymyślił osłonę do wałów przenoszenia mocy i za wpływy z tego rozwiązania wybudował sobie dom. U nas działa to tak: jeżeli nawet przyjdzie 35 tys. zł z tytułu jakiegoś rozwiązania, to po odjęciu kosztów związanych z uzyskaniem patentu, pozostałe środki dzielone są fifty-fifty, czyli 50% dla autorów, a 50% dla uczelni. To nie są kokosy.

Czyli macie regulamin dotyczący dzielenia się wpływami z komercjalizacji?

ZP: Ten podział wynika z ustawy.

Pytanie do rektora Piotra Kacejki: Jest pan zadowolony z wyników kategoryzacji?

PK: Tak. Chciałem utrzymać wynik z poprzedniej parametryzacji, a tylko gdzieś w tle snułem marzenia o poprawie oceny niektórych wydziałów. Zapewne spróbujemy jeszcze powalczyć, przez odwołanie od decyzji kategoryzacyjnej, o kategorię A+ dla Wydziału Mechanicznego, który ma bardzo dobre parametry i wydaje się nam, że mógłby taką kategorię otrzymać.

Politechnika Lubelska otrzymała w związku z poprawą pozycji w kategoryzacji 2 mln zł z MNiSW. Czy to zrekompensowało straty, jakie w dotacji statutowej spowodowała zbyt duża dysproporcja między liczbą studentów i pracowników?

PK: Chciałbym sprostować, że nasza dotacja na rok 2017, nawet przy obecnej liczbie studentów, nie zmalała w stosunku do roku 2016, tylko wzrosła o 3,1%. Tak więc strat nie było. To wynik między innymi dobrych wskaźników w zakresie umiędzynarodowienia studentów i kadry, co także uwzględnia algorytm. Ministerialna „nagroda za kategoryzację” zwiększyła wzrost dotacji dodatkowo do poziomu 5%. Co do dotacji statutowej na rok 2018, to ostrożne szacunki pozwalają liczyć na wzrost o 1-1,3 mln złotych.

Czy planujecie redukcję liczby studentów tak, aby SSR wynosiło 13?

PK: Tak, ale nie na siłę. Zmniejszenie liczby studentów nastąpi raczej poprzez konsekwentne egzekwowanie jakości wyników kształcenia, a nie tylko poprzez drastyczne ograniczanie naboru. Myślę, że optymalny stan osiągniemy po następnej rekrutacji. Kontrolna data to 30 listopada 2018. Powiemy wtedy, że mamy wskaźnik dostępności dydaktycznej bliski 13.

ZP: Nie możemy lekkomyślnie pozbywać się dobrych kandydatów na studia.

PK: To prawda.

ZP: To by było idiotyczne gdybyśmy przed nimi zamknęli bramy. Owszem możemy przykręcić punktację tak, żeby nie przyjmować słabych kandydatów, ale na pewno przyjmiemy wszystkich mocnych.

A macie problem z odpływem najlepszych maturzystów z Lubelszczyzny np. do Warszawy, Krakowa, Wrocławia?

ZP: Zabierają nam najlepszych.

PK: Zdajemy sobie sprawę z tego, że Politechnika Lubelska dla wielu maturzystów jest uczelnią drugiego wyboru. Jak ktoś próbuje się wybierać w świat, ale mu to nie wychodzi, to wraca i mówi sobie: „no dobra, przeproszę się z tą Politechniką Lubelską”.

ZP: Niektórzy na tym dobrze wychodzą.

A jak zatrudnialność absolwentów?

ZP: Nie jest źle.

PK: Ja bym powiedział, że jest fenomenalnie. Badania niezależnej pracowni pokazały, że z próby 1400 absolwentów Politechniki Lubelskiej osoby, które nie pracują stanowiły po roku od uzyskania dyplomu tylko 1%.

ZP: Także nasze biuro informacji rozsyła ankiety do absolwentów. Wyniki nie są aż tak zachwycające.

PK: Ale nadal są dobre, bo na poziomie 90% zatrudnionych po roku od ukończenia studiów, z tym że nie wszyscy pracują w wyuczonym zawodzie. Podchodzę do tego z dystansem. Młody człowiek kończy studia, mija rok i gdzieś pracuje, bo musi, czasami w sklepie. Pół biedy, jeśli to jest specjalistyczny sklep techniczny.

Rozmawiał Piotr KIERACIŃSKI