Magia nauki
Gdy mówi się dziś o uczelniach i wyższym wykształceniu, najczęściej odbywa się to w kontekście zwiększania szans osób zdobywających to wykształcenie na rynku pracy albo w kontekście stanu polskiej nauki. Taka optyka wydaje się kluczowa, jeśli chcemy, aby polska gospodarka była faktycznie oparta na wiedzy. W taki sposób jest też najczęściej ujmowany problem wyboru przez maturzystów kierunku studiów i motywacji prowadzących do podjęcia takiej czy innej decyzji. Tymczasem wybór taki bywa często pochodną nie racjonalnej kalkulacji, lecz zainteresowań, a te z kolei mają czasem swoje źródło w niedających się racjonalnie opisać doświadczeniach i skojarzeniach z dzieciństwa. Różne gałęzie wiedzy potrafią zarówno pociągać perspektywą zgłębiania świata, jak i emanować swego rodzaju magią, z trudem poddającą się opisowi. I czasem właśnie ta magia powoduje, że ktoś od pewnego momentu zaczyna iść konkretną drogą i interesować się matematyką, fizyką, astronomią itp. Bywa też – jak w moim wypadku – że magia ta ostatecznie nie wpływa na wybór kierunku studiów, ale powoduje dobre (choć nieraz dość dziwaczne) skojarzenia z niektórymi dziedzinami wiedzy.
Wehikuł czasu
Pamiętam do dziś, choć było to chyba 25 lat temu, jak pewnego jesiennego wieczora podjechaliśmy z tatą samochodem pod wrocławski Instytut Niskich Temperatur i Badań Strukturalnych PAN. Nie miałem zielonego pojęcia, nad czym się tam pracuje (i do dziś rozumiem naturę prowadzonych tam badań tylko w ogólnych zarysach), ale nazwa ewokowała w umyśle ośmiolatka skojarzenia rodem z powieści i filmów science fiction, z którymi zacząłem już mieć kontakt. Skojarzenia wzmagała lokalizacja instytutu w słabiej zabudowanej części miasta, nad rzeką, w bliskości łąk na polderach oraz instalacji wodnych, których przeznaczenia nie znałem, a które wydawały dziwne dźwięki. Zapadał już zmierzch. Wokół wiatr poruszał gałęziami drzew, jedne liście szumiały, drugie odrywały się i spadały na parking. Szliśmy po nich, pod podeszwami wydawały cichy chrzęst. „Niskie temperatury” w nazwie placówki wywoływały u mnie najdziksze skojarzenia. Może tato i jego koledzy podróżują tu w czasie? W jednym z opowiadań, które czytałem w miesięczniku „Feniks”, temperatury bliskie zera absolutnego wiązały się właśnie z możliwością podróżowania w czasie, choć nie pamiętam, na czym ten związek miał dokładnie polegać. A może to tu NASA prowadzi badania nad hibernacją ludzi, aby wysyłać astronautów w odległe zakątki kosmosu, niczym w 2001: Odysei kosmicznej ? Pomyślałem też, że być może eksperymenty w ekstremalnie niskich temperaturach doprowadziły do stworzenia ludzi ponadprzeciętnie odpornych na zimno albo do otwarcia szczelin w przestrzeni, które pozwalają na przechodzenie do równoległych światów. Brzmi zabawnie i wyraźnie dziecinnie, wiem jednak, że są osoby, u których taka właśnie magia fizyki poskutkowała tym, że wybrali oni studia fizyczne, a obecnie pracują naukowo. A zaczęło się od dziecka obserwującego Poważnych Dorosłych robiących Ważne Rzeczy związane z tą dziedziną nauki.
Podobną magię miały w moich dziecięcych oczach komputery, będące już normą na Politechnice Wrocławskiej i w placówkach PAN, ale w pierwszej połowie lat 90. rzadko jeszcze spotykane w prywatnych domach (a jeszcze rzadziej używane do gier, które spopularyzowały je wśród dzieci i młodzieży). Film Matrix miał dopiero powstać, ale temat wirtualnej rzeczywistości pojawiał się już u Lema (nazywał on ją „fantomatyką”), nie mówiąc już o sztucznej inteligencji zamieszkującej komputery na uniwersytetach i w wojskowych centrach dowodzenia. Gdy zatem na moich oczach naukowcy komunikowali się z komputerami za pomocą poleceń wpisywanych w DOS-ie, wyobrażałem sobie, że są tam – niczym w filmie TRON – zakodowane całe światy, do których można się dostać, a nawet zostać w nich uwięzionym. Może niektórzy koledzy mojego taty wyglądali na zmęczonych, bo właśnie próbowali wydostać kolegę zaatakowanego przez wirusa? Zaś wiadomość, że Politechnika Wrocławska dysponuje superkomputerem, uruchomiła kolejny ciąg skojarzeń: a jeśli ten komputer przejmie kontrolę nad budynkiem, w którym się znajduje? Od aresztowania Kevina Mitnicka w 1994 roku popularne stały się też filmy o hakerach, a ja oczami wyobraźni widziałem informatyków z obsługi superkomputera, tropiących wirtualnego włamywacza i ustalających, w którym budynku i której pracowni komputerowej siedzi ów wróg, a potem goniących go po niekończących się korytarzach. Niejedna osoba, która na przełomie XX i XXI wieku podjęła studia informatyczne, tak właśnie wspominała swój pierwszy kontakt z komputerami i sieciami komputerowymi.
Oswojona nauka
Magiczność takich sytuacji i miejsc – budynków uczelnianych, często malowniczo zapuszczonych i dziwnie starzejących się w swojej nowoczesności z lat 70. – wiązała się dla mnie ze scenerią, w której rozgrywały się powieści i opowiadania fantastycznonaukowe, w których się rozczytywałem. Najmocniej wrocławskie uczelnie i naukowcy przypominały mi chyba powieść Poniedziałek zaczyna się w sobotę braci Strugackich, w której w Sołowcu, fikcyjnym miasteczku na północy Rosji, w placówce o nazwie INBADCZAM (Instytut Naukowo-Badawczy Czarów i Magii) prowadzono badania nad magią. Powieść stanowi satyrę na instytuty naukowe ZSRR wraz z ich bizantyjską biurokracją i przestarzałą infrastrukturą. Z drugiej strony ukazuje również idealistyczny obraz etosu pracy naukowej, co odzwierciedla tytuł sugerujący, że dla naukowca nie istnieje pojęcie wolnego weekendu. Podobnie w powieściach Lema i utworach innych pisarzy dziwaczne eksperymenty i przełomowe odkrycia dokonywane są w barakopodobnych budynkach poprzedzielanych nierównymi chodnikami, a na parkingu stoją maluchy, duże fiaty i kilka starszych aut zachodnich. To właśnie taka sceneria, a nie supernowoczesne uczelnie amerykańskie, niemieckie czy francuskie, kojarzyła mi się z nawiązywaniem kontaktów z obcymi cywilizacjami, opracowywaniem myślących maszyn, podróżowaniem w czasie czy otwieraniem drzwi do innych wymiarów. Niepokojąca cisza panująca tam po godz. 15.00-16.00, naukowcy w sztruksowych spodniach, niemodnych swetrach i okularach w rogowych oprawkach, debatujący o czymś niezrozumiałym językiem w mieszkaniach pełnych książek, w ciepłym świetle biurkowej lampki – tak właśnie wyobrażałem sobie uprawianie nauki.
Nie miałem pojęcia o rywalizacji o granty, zagranicznych stypendiach, nauka wydawała mi się czymś tajemniczym i swojskim jednocześnie, zgłębianiem tajemnic wszechświata, ale w znajomym otoczeniu, by co wieczór wracać do domu i zajmować się dziećmi. Będzie to może miód na serce niektórych, ale gdy miałem 8-10 lat naprawdę wydawało mi się, że Polska może być naukowym centrum świata i że to na Uniwersytecie czy Politechnice Wrocławskiej (a nie w Stanford czy MIT) mogą być dokonywane przełomowe odkrycia. Gdy oglądałem w pracowniach dziwaczne instrumenty naukowe, zapewne już wówczas przestarzałe, byłem święcie przekonany, że umożliwiają badania na takim samym poziomie zaawansowania, jak akcelerator cząstek w CERN-ie – i że wehikuł czasu może znajdować się na drugim piętrze budynku A-3 PWr.
Déja vu
Ponieważ miałem już pewne wyobrażenie o historii Wrocławia, popuszczałem wodze fantazji jeszcze bardziej i wyobrażałem sobie, że niemieccy badacze już w latach 30. wynaleźli przełomowe technologie i ukryli je przed nazistami (rzecz jasna byłem przekonany, że wszyscy naukowcy – z wyjątkiem szalonych – są dobrzy), a teraz, po 50 latach, ktoś odkryje w nieotwieranym od wojny pomieszczeniu papiery z wykresami i schematami instruującymi, jak zbudować przejście do Narnii. Niektóre skojarzenia bywały nawet dość makabryczne – gęste zarośla otaczające parterowe budynki kojarzyły mi się z podrasowanymi genetycznie roślinami wyhodowanymi przez naukowców i usiłującymi dostać się do środka (szczególnie na wyobraźnię działała tu nazwa Zakład Biologii Eksperymentalnej PAN – był to zapewne efekt lektury Dnia Tryfidów Johna Wyndhama, gdzie Ziemię atakują umiejące się poruszać rośliny z kosmosu).
Najważniejsza w tej magii była jednak nie cudowność i fantastyczność, ale sama natura i etyka zawodu naukowca, fakt, że polega on na badaniu, zgłębianiu, kontakcie z nieznanym, z tajemnicą, a nie na wykonywaniu określonych, z reguły niezbyt interesujących czynności w celu zarobienia pieniędzy. Uprawianie nauki wydawało mi się czymś sensownym samo przez się, a wynagrodzenie ze strony państwa czymś naturalnym, ale jednocześnie jakby dodatkiem, o którym się nie mówi. Naukowcy wydawali mi się kimś podobnym do policjantów czy tajnych agentów z filmów – ludźmi, dla których nieodłącznym elementem życia jest ryzyko (np. wpadnięcia w przypadkiem wytworzoną szczelinę w czasoprzestrzeni lub porwania przez kosmitów), do którego podchodzą jednak z profesjonalną naturalnością. Przylecieli kosmici? OK, w takim razie sformujmy komitet i chodźmy z nimi pogadać.
Ostatecznie moje życie naukowe potoczyło się inaczej. Już w szkole podstawowej bardziej niż matematyka, fizyka i astronomia zafascynowały mnie literatura i kino, i w tym kierunku poszedłem. Natomiast dzięki magicznym skojarzeniom z tymi naukami nie potrafię myśleć o nich stereotypowo, a to z kolei otwiera mnie zarówno na śledzenie (na ile jest to możliwe w wykonaniu laika) postępów, jakie czynią, jak i na niekłamany szacunek do osób je uprawiających. Odnajduję natomiast tę samą wrażliwość w niektórych materiałach promocyjnych uczelni, gdzie akcentuje się nie tylko perspektywy rozwoju naukowego i zawodowego, lecz także klimat tajemnicy i zwyczajną frajdę związane z różnymi dziedzinami wiedzy. A ja sam, gdy przejeżdżam na rowerze obok kampusu Politechniki Wrocławskiej, mam co jakiś czas dawne skojarzenie: a może na drugim piętrze faktycznie stoi zakurzony wehikuł czasu z lat 80? Widać wewnętrzne dziecko, mimo 34 lat, wciąż ma się we mnie dobrze. ?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.