Mądre emocje

Rozmowa z prof. Wojciechem Załuskim, autorem książek „Przeciw rozpaczy. O tragicznej wizji świata i sposobach jej przezwyciężania” (Copernicus Center Press, 2014) oraz „Etyczne aspekty doświadczenia czasu” (Wydawnictwo UJ, 2017), wykładowcą na Wydziale Prawa i Administracji UJ

Pański wykład o kruchości empatii sprawił, że zaczęłam się zastanawiać nad swoimi emocjami i natychmiast wpadłam w złość, bo poczułam, że taka deliberacja zabija moją autentyczność.

Wręcz przeciwnie, dopiero dzięki namysłowi nad emocjami ma pani szansę na bycie naprawdę autentyczną osobą. Emocje są uzależnione w dużym stopniu od impulsów zewnętrznych, przez co „wprawiają nas w ruch” nie zawsze zgodnie z naszymi głębokimi przekonaniami. Co więcej: większość z nich została w nas „wbudowana” przez dobór naturalny po to, byśmy w szybki sposób reagowali na różnorakie problemy, jakie stwarza środowisko. Nie jest to oczywiście argument przeciw emocjom, ale pokazuje on, że kiedy działają emocje, działa w nas bardziej nasza „istota gatunkowa” niż my sami. Nie ma więc wiele przesady w stwierdzeniu, że jeśli człowiek nie będzie analizował swoich emocji, to jego zachowanie będzie przypominać działanie automatu. Mądre emocje nie są wymysłem filozofów, lecz owocem ciężkiej pracy człowieka nad sobą. Pewna, nawet silna doza nieufności wobec emocji jest więc, w moim przekonaniu, warunkiem osiągnięcia autentyczności.

Neurokognitywiści twierdzą, że w mojej głowie zakodowane są wszystkie zachowania i reakcje, a świat ujrzy tylko ten uśmiech czy smutek, który wygrał walkę neuroidalną.

Neurobiologia pogłębiła niezmiernie naszą wiedzę na temat funkcjonowania mózgu, ale zrodziła też (choć nie jest to wina neurobiologów, lecz filozoficznych komentatorów jej osiągnięć) niesłychaną ilość uproszczonych sądów na temat człowieka, na przykład o nieistnieniu duchowej jaźni czy wolnej woli. Rzeczywiście, ontologiczny naturalizm prowadzi do takich „redukcjonistycznych” wniosków na temat człowieka, ale nie jest on ani założeniem badań naukowych, ani płynącym z nich wnioskiem. Jest to stanowisko ściśle metafizyczne. Ta metafizyka jest mi jednak całkowicie obca. Jej ubóstwo nie koresponduje bowiem z szeregiem doświadczeń człowieka: doświadczeniem poczucia odpowiedzialności, poczucia winy, możliwości dystansowania się od swoich emocji, zdolności bezinteresownego myślenia, „podróżowania w czasie” przez oddawanie się wspomnieniom czy antycypowanie przyszłości. W moim przekonaniu jaźń istnieje; to właśnie dzięki niej człowiek nie funkcjonuje na „ewolucyjnym autopilocie”, nie jest ogniwem skomplikowanej maszynerii przyrody, lecz ją przekracza. Przekonanie to wymagałoby oczywiście obszerniejszego uzasadnienia, na które nie ma tutaj miejsca. Dodam jedynie, że byłoby ono rozwinięciem myśli, że teza o istnieniu duchowej jaźni lepiej zdaje sprawę z szeregu naszych doświadczeń niż naturalistyczny obraz ludzkiego umysłu.

Od czasów Oświecenia wierzono w dychotomię emocji i rozumu, a teraz okazuje się nagle, że nawet mój kaprys jest przesiąknięty racjonalnością?

Mamy dwie władze, które się uzupełniają, i pewne jest, że emocje są przesiąknięte rozumem, choć rozum ten może błądzić. Dlatego, jak już wspominałem, potrzebna jest deliberacja nad naszymi spontanicznymi reakcjami emocjonalnymi.

Emocje pojawiają się zawsze jako rezultat wydanego sądu?

Wszystkie emocje są poprzedzone jakimś sądem, który ma dwa aspekty: faktualny i ocenny. Gdy ktoś mnie uderzy, to jest fakt, ale zaraz pojawia się ocena – uczynił mi krzywdę. Zanim zareagujemy, czyli doświadczymy emocji, muszą się pojawić sądy faktualny i ocenny; dopiero kombinacja tych sądów rodzi określone emocje. Ale sądy te mogą być błędne. Weźmy emocję zawiści. Jest ona oparta na błędnym sądzie wartościującym, że jest coś złego w tym, że ktoś ma coś, czego nie mam ja, a chciałbym to mieć, i że moja sytuacja się polepszy, jeśli ten ktoś straci ów przedmiot mojego pożądania, nawet gdy ja go nie zyskam.

Fakty są gołe, nie noszą mundurka wartości, a to znaczy, że sądy wartościujące są bardzo arbitralne. Jak możliwa jest komunikacja w tak niepewnym środowisku?

Sądy są na pewno zróżnicowane właśnie dlatego, że wiele osób może się mylić. Nie oznacza to jednak, że są arbitralne. Jeden z nich może być bowiem bardziej trafny od innego. Weźmy dwie osoby, które są w bardzo podobnej sytuacji życiowej, ale jedna odczuwa zawiść, druga nie. Sąd tej pierwszej osoby będzie błędny, drugiej trafny. Ale często trudno stwierdzić jednoznacznie, jaki sąd wartościujący jest trafny, a więc w rezultacie, jaka emocja jest trafna. Co zrobić w takiej sytuacji? Choć każdy z nas ma prawo do własnych emocji, niekoniecznie musi je ujawniać. Mój gniew czy radość nie muszą ujrzeć światła dziennego, choć zbyt wielka kontrola i towarzysząca im samoświadomość nie zawsze jest dobra.

Niech nie wie prawica, co czyni lewica…

Samoświadomość dotycząca naszych dobrych emocji czy dobrych czynów może zrodzić samozadowolenie i zniszczyć ich etyczny walor. Interesujące jest prawo dotyczące tej kwestii, które sformułował Clive Staples Lewis: dobre czyny (i emocje) są lepsze, gdy są nieuświadomione; złe czyny (czy emocje) są lepsze (mniej złe), gdy są uświadomione. Być może jest tu potrzebna jedna drobna korekta. Złe czyny (czy emocje) są lepsze, gdy są uświadomione nie dlatego, jak zdaje się zakładać Lewis, że „natężenie” zła jest w nich mniejsze niż w nieuświadomionych (jest raczej odwrotnie: zbrodnia z premedytacją jest przecież gorsza niż w afekcie), lecz dlatego, że dają większą szansę na poprawę. Osoba, której czynienie zła tak bardzo „weszło w krew”, że nie zdaje sobie z niego sprawy, jest zwykle osobą wewnętrznie zakłamaną, nie rokującą nadziei, że skieruje się ku dobru. Proces samooszukiwania dokonuje się właśnie nieświadomie. Doprowadzi on Kowalskiego, na przykład, do „przekonania siebie”, że nie odczuwa tak naprawdę emocji zawiści z powodu awansu koleżanki, lecz moralnie słuszne oburzenie z tego powodu, że awans ten był niezasłużony, lub „ulgę”, że nie musi uczestniczyć w „wyścigu szczurów”. Odwaga zdobycia się na wgląd w samego siebie, odwaga wyostrzonej samoświadomości jest niezbędna, by się wydobyć z tego wewnętrznego splątania, stanięcia twarzą w twarz z własną moralną nędzą i pokonania jej.

Empatia to…

Współbrzmienie emocjonalne. Ale spróbujmy to nieco uściślić. Empatia ma dwa poziomy. W pierwszym – kognitywnym – chodzi o to, by, mówiąc kolokwialnie, wejść w buty drugiej osoby, zrozumieć ją, widzieć jej perspektywę i uznać, że jej świat ma prawo się różnić od mojego. Drugi to empatia afektywna, czyli uczucia, jakie pojawiają się w nas, gdy patrzymy na drugiego człowieka: uczucie smutku, gdy widzimy osobę smutną i radości, gdy widzimy osobę radosną.

Empatia afektywna jest wielką siłą. Pamiętam tłumy smutnych ludzi 10 kwietnia.

Empatia jest wielką siłą, ale jest też krucha. Gdy umarł papież, kibice się zjednoczyli, ale tylko do następnego meczu. Nic ich, prócz uczuć, nie połączyło. Empatia może być też stronnicza: chętniej pomagamy osobom nam bliskim i znajdującym się blisko, a także bardziej do nas podobnym, choć na pomoc mogą bardziej zasługiwać osoby, od których dzieli nas dystans fizyczny i duchowy. Wracam do punktu wyjścia, w którym wspominałem, że emocje wymagają kontroli, deliberacji. Podobnie jest z empatią afektywną, która też jest swego rodzaju emocją, emocją „drugiego rzędu”. Po to, aby miała ona rzeczywistą wartość – nie była ulotna jak mgła i stronnicza – musi wyrastać na glebie dojrzałej empatii kognitywnej. Musi być, trawestując Tischnera piszącego o „mądrym dobru”, właśnie mądra. Bez znajomości reguł moralnych, pozwalających na przykład odróżnić smutek, z którym należy współczuć (np. spowodowany stratą bliskiej osoby), od smutku niewartego „podzielania” (np. smutku osoby zawistnej), empatia afektywna będzie ślepa. Sądzę, że praca nad empatią kognitywną jest w zasięgu naszej woli. Ta praca to właśnie efekt świadomej decyzji naszej „jaźni”, w której istnienie nie chcą wierzyć wspomniani już przeze mnie ontologiczni naturaliści. Dzięki niej nasza empatia afektywna będzie dobrze ukierunkowana, nieślepa. A empatię afektywną warto pielęgnować. Zastanówmy się, czy chcielibyśmy, aby odwiedzano nas w szpitalu „z poczucia obowiązku”. Przyjemniej nam będzie, jeśli będziemy wiedzieć, że Kowalski odwiedził nas kierowany życzliwymi uczuciami. Wspomniałem, że empatia afektywna jest pożądana, jeśli jest przesiąknięta refleksją (choć niekoniecznie świadomą), jeśli jest nadbudowana na dojrzałej empatii kognitywnej. Ale to nie jedyny „punkt styczności” empatii afektywnej z rozumem. Na inny zwrócił uwagę już Adam Smith. W potocznym mniemaniu empatię afektywną silniej odczuwają ludzie emocjonalnie reagujący na swoje własne problemy, ale sądzę, że Smith miał rację, kiedy twierdził, że empatia ta jest silniejsza u osób, które mają rozwinięte tzw. cnoty szacowne, to znaczy u osób, które lepiej panują nad sobą, mężniej znoszą ból czy smutek, które są „z zewnątrz” bardziej „chłodne”. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej tezie Smitha, nie okaże się ona paradoksalna, lecz całkiem logiczna: osoba opanowana wyraźnie bowiem stawia granicę między „sobą” i „innymi”, i dzięki temu może w pełni bezinteresownie przyjrzeć się sytuacji drugiego człowieka, zapominając o sobie.

Jak podsumować naszą rozmowę?

Wiele wysiłku wymaga wniesienie ładu do naszych emocji. Można chyba rzecz, że ich „stan naturalny”, w jakim pojawiają się w naszym rozwoju osobowym, jest silnie nieuporządkowany.

Rozmawiała Jola WORKOWSKA