Sztuka nowoczesna

Marek Misiak

Myślę, że gdybym któregoś dnia wpadł na pomysł zorganizowania amatorskiej wyprawy na Mount Everest (skąd w niektórych sezonach jedna trzecia śmiałków już nie powraca), znalazłoby się więcej chętnych niż gdy proponuję… zwiedzenie wystawy sztuki współczesnej. Z nowoczesnymi/współczesnymi sztukami plastycznymi (będę tu używał tych określeń wymiennie, choć nie oznaczają one w fachowej literaturze dokładnie tego samego) jest w Polsce trochę jak z uchodźcami: mało kto ich widział, ale większość ma wyrobioną opinię na ich temat. O ile jednak o kwestii uchodźców dyskutują przedstawiciele wszystkich grup społecznych (bo też jest to problem, który prędzej czy później zacznie dotyczyć całego społeczeństwa), o tyle dający się sformułować w słowach stosunek do sztuki współczesnej posiadają głównie osoby wykształcone. Do krakowskiego Bunkra Sztuki i Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK czy wrocławskiego Pawilonu Czterech Kopuł i Muzeum Współczesnego Wrocław wielu posiadaczy dyplomów (w tym doktorskich), także z nauk humanistycznych, dałoby się zaprowadzić tylko za wynagrodzeniem (co najmniej 50 zł/h + odszkodowanie za straty moralne). Gdy jednak spytać ich, jakich znają współczesnych malarzy, rzeźbiarzy czy performerów, z nielicznymi wyjątkami możliwe są dwie odpowiedzi: a) eee… yyy… wiesz, nie wiem, ale… i b) kilka nazwisk wymienianych w mediach przy okazji różnego typu kontrowersji (Katarzyna Kozyra, Banksy, Maurizio Cattelan itd.).

Z przeprowadzonych przeze mnie rozmów wynika, że wiele osób nie dostrzega żadnej sprzeczności w wyrażaniu ugruntowanych i skrajnych opinii o zagadnieniu, o którym nie mają większego pojęcia. Częste są też anegdoty o (zwykle cudzej) wizycie w galerii, podczas której ktoś nie rozpoznał dzieła sztuki (i np. usiadł na krześle będącym częścią instalacji artystycznej) albo napotkał dzieło (z reguły instalację lub performance) tak absurdalne i groteskowe, że aż nieodparcie zabawne. Problem w tym, że takie opowieści (których prawdziwość bywa zresztą nierzadko wątpliwa – sami rozmówcy przyznają, że znają je z trzeciej ręki) służą czasem do uzasadniania przekonania, że przecież znamy się na sztuce nowoczesnej, a konkretnie, że przejrzeliśmy ją na wylot i wiemy, że to jedna wielka hucpa, którą z niewiadomego powodu fascynuje się krąg snobów/naiwniaków.

Nie zamierzam tu bronić sztuki współczesnej jako takiej (zwłaszcza, że nie jest ona całością w żadnym sensie), udowadniając, że np. transgresja sama w sobie jest wartością, która nas przemieni (takie przekonanie jest podstawą kontrowersyjnych działań niektórych artystów). Opisana postawa wydaje mi się natomiast sprzeczna z etosem osoby wykształconej, a zwłaszcza z etosem naukowca. Jednym z celów edukacji na poziomie uniwersyteckim jest wyrobienie w studentach postawy nakierowania na dalsze ciągłe uczenie się nie tylko kompetencji zawodowych, ale po prostu świata. Nie sugeruję, że teraz każdy ma się zagłębiać w manifesty programowe i zamiast markowych seriali oglądać wideoart, ale jest subtelna różnica między „nie lubię” a „nie znam się”. Nawet żeby coś odrzucić, trzeba to najpierw poznać, choćby pobieżnie. Ja sam odrzucam np. nowoczesne kino chrześcijańskie, ale dlatego, że mam o nim pewne pojęcie.

Jak zagadka dla szaradzistów

Wyobrażanie sobie galerii sztuki nowoczesnej jako ciągu płaskich prowokacji to pewne ekstremum, częściej stykam się z innym stereotypem: że sztuka taka jest całkowicie niezrozumiała i przez to zwiedzanie wystawy przypomina czytanie trzytomowej powieści w języku, z którego zna się tylko alfabet. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że takie podejście wynika ze stosowania szkolnego schematu poznawczego „co poeta chciał przez to powiedzieć?”. Dzieło sztuki staje się w takim ujęciu swego rodzaju zaszyfrowanym komunikatem, który należy zdekodować, a cechą dystynktywną, po której rozpoznajemy, że mamy do czynienia z dziełem sztuki, jest to, że treści, które mogłyby zostać wyrażone wprost i bez zbędnych utrudnień, muszą być mozolnie dekodowane. Takie podejście uniemożliwia jednak doświadczenie autentycznego przeżycia estetycznego, gdyż upodabnia dzieło do zagadki w miesięczniku dla szaradzistów i czyni z niego zagadnienie czysto intelektualne.

Sama koncepcja, że każde dzieło sztuki ma jakiś dający się ująć w kilku zdaniach „przekaz”, jest nieporozumieniem – takiego przekazu może w ogóle nie być i nie świadczy to na niekorzyść danego dzieła. Gdy ktoś pyta mnie, jaki jest przekaz któregoś z obrazów moich ulubionych artystów współczesnych (a przynajmniej XX-wiecznych): Giorgio de Chirico, Edwarda Hoppera, Zdzisława Beksińskiego, Władysława Hasiora czy Jerzego Nowosielskiego, najczęściej nie jestem w stanie odpowiedzieć. Jestem natomiast świadom, że dzieło to oddziałuje na mnie, zarówno na emocje, jak i na wyobraźnię, pobudza moją wrażliwość. I te wrażenia, odczucia i przemyślenia jestem w stanie opisać. Po to właśnie idę do galerii sztuki współczesnej, aby pozwolić dziełom przemówić do mnie, i liczę na to, że któreś z nich naprawdę do mnie przemówi. Z reguły jest tak, że w ciągu kilku godzin przeznaczonych na obejrzenie danej wystawy zadziała na mnie kilka-kilkanaście prac, a reszta pozostawia mnie obojętnym. Nie ma sensu medytować przed każdym dziełem, wmawiając sobie, że dostrzega się jego głębię. Takie spędzanie czasu sprawia mi po prostu przyjemność, nie zmuszam się do tego w imię snobizmu lub obowiązku przynależnego wykształconemu humaniście. To jednak nie znaczy, że taki się urodziłem, nauczono mnie tego, że sztuka może być tak przeżywana i taki jej odbiór jest wartością. Częściowo odpowiedzialne jest za to środowisko rodzinne, częściowo szkoła. Skoro ze mną się dało, dlaczego nie z innymi?

Sztuka na uniwersytecie

Sposobem na zachęcenie studentów do kontaktu ze sztuką współczesną może być eksponowanie prac – możliwie mało kontrowersyjnych obyczajowo i politycznie – w budynkach i na terenach należących do uczelni (rzecz jasna przy założeniu, że nie będzie to zakłócać normalnego korzystania z tych obiektów). Nie łudzę się, rzecz jasna, że przyniesie to oszałamiające efekty. Taktyka ta stosowana jest już od dawna w galeriach handlowych, ale większość odwiedzających te miejsca albo mija eksponowane dzieła, nawet nie zwalniając kroku, albo traktuje je wyłącznie jako ciekawostkę (i takie spotkanie nie skutkuje później wizytą w muzeum/galerii). Można także oddziaływać intelektualnie i zajęcia, których program pozwala na takie powiązanie, wzbogacić o napomknienia o wartościowych współczesnych artystach. Znam przypadek osoby, która zainteresowała się twórczością angielskiego malarza Francisa Bacona (1909-1992) po usłyszeniu od kogoś innego (bardziej zainteresowanego sztukami plastycznymi), że jego prace stanowiły – zdaniem Jerzego Nowosielskiego – najwyrazistszy znany mu przykład przedstawienia substancjalnego zła w sztuce. Osobę tę zafascynowało samo to sformułowanie, ale potem obrazy Bacona przemówiły już same za siebie.

Warto też jednak zadać sobie głębsze pytanie: jakie znaczenie dla nas, jako osób legitymujących się wyższym wykształceniem, ma sztuka jako taka? Dlaczego w ramach edukacji, i to także humanistycznej, wielu studentów nie dostrzega, że można ją traktować inaczej niż tylko eskapistycznie, jako sposób na oderwanie się w czasie wolnym od trosk codzienności? To dlatego piszę tu o sztukach plastycznych; większość wykształconych Polaków wchodzi w świadomy kontakt przede wszystkim z literaturą, kinem (zarówno filmami, jak i serialami) i muzyką, gdyż te właśnie dziedziny sztuki są najbardziej podatne na traktowanie ich jako środki umożliwiające wyłączenie się z rytmu codzienności w rekreacyjny sposób. Sztuki plastyczne są traktowane raczej jako nośniki historii kultury, stąd zwiedzanie kolekcji dawnego malarstwa i rzeźby podczas zagranicznych wojaży, przynajmniej tych najbardziej znanych muzeów (Luwr, Rijksmuseum, Tate Britain, Galeria Uffizi itd.). Natomiast na żadnym etapie edukacji nie dowiadujemy się, że obraz, rzeźba, instalacja, wideoart, performance czy inne medium przekazu współczesnych sztuk wizualnych może zadawać nam pewne pytania i że zanurzenie się w te pytania może być zarówno jednym ze sposobów na samorozwój, jak i na oderwanie się od zawodowo-rodzinnych stresów.

Otworzyć się na przeżycia

Nawet zaś jeśli po próbach kontaktu ze sztuką nowoczesną uznamy, że to nie dla nas, będzie to już odrzucenie oparte na wcześniejszym poznaniu. Warto też odróżnić dwie sytuacje: gdy uznajemy, że dane dzieło nie ma większej wartości i gdy stwierdzamy, że akurat do nas ono nie przemawia, a do kogoś innego już tak. Gdy jakiś mój znajomy da się wreszcie namówić na wizytę np. w Pawilonie Czterech Kopuł we Wrocławiu, przed wejściem mówię mu/jej, że to nie będzie egzamin z wrażliwości, pozostawanie obojętnym na to czy inne dzieło nie świadczy w żaden sposób na niekorzyść danej osoby, a jedynie o tym, że ta konkretna praca jest niekomunikatywna dla tej konkretnej wrażliwości. Podobnie jest z dziełami z dawniejszych epok, o ugruntowanej pozycji – nie można ich traktować wyłącznie jako artefaktów historii kultury, warto otworzyć się na oferowane przez nie przeżycia estetyczne. Może wtedy zdamy sobie sprawę, że choć wiemy, iż Dama z gronostajem to jedno z najważniejszych dzieł włoskiego renesansu, odczuwamy dreszcz z racji osobistego kontaktu z tak głośnym dziełem, ale pod względem artystycznym pozostawia nas ono całkowicie obojętnymi.

Może się też jednak zdarzyć inaczej. Podczas wizyty w Galerii Narodowej w Oslo kilka obrazów Edvarda Muncha (Krzyk do nich nie należał) wywołało we mnie silne przeżycia i refleksje, choć od ich powstania minęło ponad sto dwadzieścia lat. Otwarcie się na sztukę nowoczesną jest zatem pochodną otwarcia się na przeżycie estetyczne, pracę wyobraźni i intelektualną refleksję (że posłużę się tak upraszczającym podziałem) w zetknięciu się z dziełem sztuki w ogóle. Jeśli nie jesteśmy w to wdrażani, wykształcenie i wrażliwość na sztuki plastyczne nie będą miały ze sobą nic wspólnego.