Przeciw procedurze bolońskiej
Od dwóch lat mówi się o gruntownej zmianie systemu szkolnictwa wyższego oraz instytucjonalnie i intelektualnie powiązanej z nim nauki. Już można czytać 170-stronicowy projekt ustawy. Wszystko wciąż w rękach wicepremiera i ministra nauki i szkolnictwa wyższego Jarosława Gowina, ale moim zdaniem stoją za nim mniej czy bardziej tajemnicze osoby, tylko niektóre znane z nazwiska. Wiadomo, grunt jest śliski. Na szczęście w środowisku huczy, i to wcale nie w tle, a najbardziej bulwersującą wadą obecnego systemu jest polska realizacja procedury bolońskiej. Podobno w żaden sposób nie można się od niej odczepić, bo obowiązują nas jakieś międzynarodowe umowy i uruchomione procesy nie do wygaszenia w krótkim czasie. Młodzi pracownicy nauki wcale się temu nie podporządkowali, wręcz przeciwnie, to właśnie oni zgłaszają zastrzeżenia, bo nie podobało im się ich własne studiowanie.
Obawiam się, że w tych sprawach obracamy się trochę bezradni i nie możemy się zorientować, o co do końca chodzi. Mało kto widział te „bolońskie umowy” i prawie nikt nie wie, co uniemożliwia rezygnację z pewnych elementów procedury bolońskiej. Czy chodzi o zaczęte i niedokończone międzynarodowe i międzyuczelniane sprawy związane z Erasmusem, czy jakieś inne układy, których zaniechanie byłoby krzywdzące dla osób w nie zaangażowanych, czy też może o głębokie zależności finansowe niemożliwe do zakończenia przed jakimś bliżej nieznanym nam terminem – nie mamy na ten temat żadnych informacji, a w każdym razie mnie nie udało się ich zdobyć. Bardzo miłe urzędniczki w ministerstwie są bezradne, przynajmniej telefonicznie.
A chodzi o rzecz jedną z kilku, ale właściwie podstawową: czy procedura bolońska zmusza nas do dzielenia studiów na krótkie okresy dydaktyczne (licencjacki i magisterski), czy też jednak można procesy edukacji wyższej scalać? Pozostałe składniki procedury bolońskiej, takie jak wymiana międzynarodowa czy dostosowywanie edukacji wyższej do rynku, w zasadzie nie są bardzo niedopracowane ani szczególnie problematyczne. Natomiast podział na trzyletnie studia licencjackie i dwuletnie magisterskie budzą liczne wątpliwości, jeśli nie wręcz sprzeciw. Warto przy tym zauważyć, że od razu został odrzucony w wypadku studiów lekarskich. Uznano, że tu ciągłość jest rzeczą naturalną i niezbędną, i że trudno sobie wyobrazić lekarza-licencjata. Powrót do kształcenia felczerów na wzór sowiecki byłby absurdem. To jednak nie spowodowało prawidłowej reakcji w wypadku innych dziedzin. Na przykład na polonistyce nauka poprawności językowej i kultury języka oraz nauka zaawansowanego pisania tekstów wymagają studiów pięcioletnich ciągłych, ale tej prawdy od dawna pod uwagę się nie bierze. „System boloński pozostaje” – powiedział premier Gowin. Z projektu ustawy wynika, że rezygnacji z wielostopniowości studiów (z małymi wyjątkami) nie będzie.
Utrudnienie edukacji wyższej przez podział studiów podstawowych na dwa okresy jest objaśniane za pomocą chwytów manipulacyjnych.
Po pierwsze poniekąd słusznie twierdzi się, że są ludzie, którzy nie chcą długo studiować i którym wystarczają „trzy lata plus papierek”. Ale czy o takich absolwentów naprawdę nam chodzi? Wiedzy głębokiej nie posiądą, nawyków naukowych nie nabędą. Będą (i są, bo to już długie lata trwa) półproduktem. Może wystarczy im jakaś szkoła zawodowa?
Po drugie wmawia się w nas, że nie ma znaczenia to, iż licencjat fizyki zapragnie studiowania polonistyki na poziomie magisterskim (lub odwrotnie) i że takie studia dadzą dobre wyniki. Polonista w takim układzie nie będzie dobrym fizykiem, a fizyk polonistą, nie ma mowy. Obaj pójdą na studia magisterskie nieprzygotowani i skończy się to skrzętnie ukrywaną klęską.
Po trzecie ani kursy doszkalające („dociągające za uszy do studiów drugiego stopnia”), ani dwuletnie studia magisterskie nie zastąpią stylu myślenia w danej dziedzinie, bo ten wykształca się podczas studiowania podstaw dziedziny w kontakcie z nauczycielami tej dziedziny, w atmosferze tej dziedziny w odpowiednio długim czasie. Warto dodać, że studia magisterskie są właściwie roczne, gdyż drugi rok studenci mentalnie i fizycznie poświęcają na pisanie rozprawy, a inne zajęcia zaliczają bez cienia entuzjazmu. Brak stylu myślenia dziedzinowego równa się nieznajomości tego, czego ten styl powinien dotyczyć. Jeśli studia są dzielone na dwie różne dziedziny, to żadna nie zostanie opanowana, a już o stylu całkiem można zapomnieć.
W każdej dziedzinie nauki, każdej specjalności, są przedmioty, które wymagają wieloletniej ciągłości edukacyjnej i koordynacji z przedmiotami współważnymi lub wspierającymi, uzupełniającymi. Jako system dydaktyczny dają się one poprawnie skomponować tylko w okresach cztero-, pięcio– czy nawet sześcioletnich. Skracanie, przerywanie, dzielenie tych ciągów kończy się tym, że student nie może opanować struktury danej dziedziny, a w związku z tym trudniejszych zjawisk, które się na nią składają. Co więcej, utrudnia to, a nawet w wielu dziedzinach nauki praktycznie uniemożliwia uczenie: samodzielności intelektualnej i współpracy z innymi znawcami i badaczami, samouczenia się, pomysłowości, myślenia niestandardowego i holistycznego, kreatywności, stosowania logiki naukowej i oceniania potocznej, dyskutowania, dążenia do poznawania prawdy i w ogóle rozumienia funkcji systemowych nauki jako interdyscyplinarnej a otwartej dziedziny życia, odnoszącej się do wiedzy i metod poznawania.
Poziom studiowania nadal będzie obniżony, i to za sprawą systemu, a nie jakości uczelni.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.