Uczyć architektury

Marek Misiak

Od ponad pięciu lat jestem dziennikarzem czasopisma poświęconego tematyce budowlanej, a od dwóch lat jego redaktorem naczelnym. Zanim zacząłem pracować w tej branży, moje pojęcie o architekturze ograniczało się do podstawowej wiedzy o historii tej dziedziny w Europie. Nie miałem pojęcia ani o bogactwie stylów architektonicznych w XIX wieku (byłem przekonany, że dominujący był wyłącznie neoklasycyzm, ewentualnie neogotyk), a w odniesieniu do budynków XX-wiecznych słabo odróżniałem modernizm międzywojenny od jego powojennych odmian. Ceniłem to, co stare. Umiałem patrzeć tylko okiem laika: ładne -brzydkie.

Wszystko się zmieniło, gdy zacząłem recenzować dla mojego czasopisma książki o teorii architektury i designu. W ciągu kilku miesięcy zdałem sobie sprawę, że percepcja budynków i całych założeń urbanistycznych może być wieloraka, że ważne jest zarówno ich oddziaływanie na emocje, nastrój, jaki kreują, jak i umiejętność dostrzegania, skąd ten klimat i emocje mogą się brać. Czy są ewokowane przez zastosowane materiały, posługiwanie się naturalnym lub sztucznym oświetleniem, przez wpasowanie budynku w otoczenie, przez proporcje poszczególnych jego elementów, przez podziały we wnętrzach albo ich brak? Zacząłem zwiedzać budynki powstałe po roku 1900, z zainteresowaniem oglądać wille z lat 20., nowoczesne kościoły czy biurowce z lat 50-60.

Poczucie sacrum

I tu nastąpił rozbrat z wieloma moimi znajomymi, ponieważ przestałem się godzić na powszechne sądy. Nie oznacza to, że poczułem się lepszy, mówimy tu o opiniach bazujących na indywidualnych odczuciach. Choćbym znał wszystkie manifesty Le Corbusiera na pamięć, nie przekonam nikogo, że czuje się on/ona dobrze w budynku zaprojektowanym przez tego architekta, podczas gdy dana osoba wyraźnie deklaruje, że to miejsce w żaden sposób do niej nie przemawia (a wręcz ją odrzuca). Lektury te – książki Petera Zumthora, Deyana Sudjica, a przede wszystkim Waltera Gropiusa – sprawiły, że przestałem wstydzić się tego, że cenię architekturę modernistyczną i kilka innych nurtów architektury nowoczesnej, a przynajmniej wybrane realizacje. Nie polemizowałem, ale samo wyrażenie odmiennego zdania wśród kiwających głów sprawiało, że stawałem się malowanym ptakiem. Najmocniej czułem to przy rozmowach o nowoczesnych kościołach. Normą jest, że w gronie kilkunastu osób jestem jedynym, który ma o nich do powiedzenia cokolwiek pozytywnego. A gdy zadeklaruję, że w kilku takich miejscach mam poczucie autentycznego sacrum, jestem traktowany niemal jak heretyk. Wszystko to przez lektury, które obudziły we mnie wrażliwość na architekturę, która od zawsze mi się podobała, natomiast publikacje te nauczyły mnie ją rozumieć (rzecz jasna nie na stricte fachowym poziomie).

Ostatnio uświadomiłem sobie, że musiałem nie tylko zacząć pracować w czasopiśmie budowlanym, ale i – po przejęciu nad nim kierownictwa – poszerzyć jego profil o recenzje książek, aby zetknąć się z taką wiedzą na poziomie ponadszkolnym. Wiedza z tego obszaru jest popularyzowana właściwie wyłącznie w kontekście architektury dawnych wieków. Wrażenie to potwierdzają rozmowy ze znajomymi architektami, którzy czują się coraz bardziej jak przedstawiciele wielu innych zawodów wymagających specjalistycznej wiedzy: o swojej pracy mogą rozmawiać tylko z koleżankami i kolegami po fachu, gdyż laicy nie dysponują ani podstawowym nawet aparatem pojęciowym ani też umiejętnością interpretacji dzieła architektonicznego lub urbanistycznego. Uczymy się w szkole rozumieć wiersze, z którymi większość z nas nie ma potem do czynienia, a nie uczymy się rozumieć budowli i przestrzeni miejskiej, w których żyjemy na co dzień. Sposób, w jaki na historii czy wychowaniu plastycznym uczymy się postrzegać architekturę, sprawia, że piękno (i prawdziwa architektura) kojarzy się nam z dawnymi wiekami i być może wiele osób postrzega nowsze budynki nie jako „dzieła”, ale raczej „obiekty”, które nie odnoszą się (a przynajmniej nie wprost) do dawnych kategorii estetycznych. Tymczasem budowle postawione w XX czy XXI wieku są częścią historii architektury, tak samo jak dawne kościoły czy pałace. Posłużę się przykładem: gdy zwiedzałem zaprojektowany przez Le Corbusiera klasztor dominikanów w Tourette pod Lyonem, porównywałem go w myślach z gotyckimi klasztorami. To, czy uważam to dzieło za udane, czy nie, nie ma tu znaczenia, istotny jest sam fakt, że porównywałem te dwa obiekty jako dwie równoważne odpowiedzi na to samo pytanie, na tę samą potrzebę.

Ogólniki i fachowy żargon

Możliwe (choć to tylko luźna sugestia laika), że sytuację mogłoby poprawić wzbogacenie programu nauczania na architekturze jako kierunku studiów o przedmiot poświęcony znaczeniu i umiejętności komunikowania się z niefachowcami na temat swojej profesji. Gdyby w debacie publicznej obecnych było więcej architektów przemawiających w sposób inny niż ogólniki lub fachowy żargon, opinie laików na temat konkretnych budynków czy całych stylów architektonicznych i koncepcji urbanistycznych składałyby się z czegoś więcej niż kpin i retorycznej przesady (w takich wypowiedziach frekwencja słów „beznadzieja” i „żenada” ustępuje chyba tylko wypowiedziom na tematy polityczne). Możliwe też, że niektórzy dyskutanci uświadomiliby sobie, że oczekują od architektów rzeczy niemożliwych. Niefachowi krytycy modernistycznej i współczesnej architektury, przede wszystkim sakralnej, żywią czasem przekonanie, że prawdziwie pięknym budownictwem było to romańskie, gotyckie lub barokowe i że trzeba po prostu do niego wrócić, tylko architekci w swojej pysze lansują dziwaczne koncepcje. Tymczasem taki powrót jest niemożliwy, o czym mądrze pisał np. Walter Gropius w Pełni architektury. Każda epoka musi wypracować swoje tendencje czy całe style w architekturze, które (jakkolwiek górnolotnie to brzmi) będą ją wyrażać. Nie oznacza to, że współczesna architektura jest bez wyjątku piękna, wspaniała i trzeba tylko to dostrzec. Chodzi o to, że wskazywanie na dawne budowle jako wzór nie stanowi żadnej recepty, w kontekście architektury, jak w rzadko którym, potrzebujemy krytyki pozytywnej, która oprócz odrzucenia stanu obecnego proponowałaby konstruktywny program na przyszłość i nie uprawiałaby całkowitego odrzucenia, ale umiała dostrzec jakiekolwiek wartości wniesione przez architektów pracujących po roku 1900. Malkontenctwo nie jest i nigdy nie będzie twórcze. Gotyk nie wróci, tzn. może wrócić (jako kolejna fala neo– i pseudogotyku), ale (cytując Gropiusa) będzie to tylko przebieranie nowych funkcji w stare szaty, martwe zarówno ideowo, jak i – na dłuższą metę – także estetycznie.

Wzorce takiego zrozumiałego mówienia o architekturze znaleźć można w pismach – esejach i całych książkach – szeregu mistrzów tej profesji, począwszy od lat 20. Zaczynanie od W stronę architektury Le Corbusiera może nie być najlepszym pomysłem, ale już np. Odczuwanie architektury Steena Eilera Rassmussena, Dom. Krótka historia idei Witolda Rybczyńskiego, Myślenie architekturą Petera Zumthora, wspomniana już Pełnia architektury Waltera Gropiusa, Język miast Deyana Sudjica czy Uczyć się od las Vegas Venturiego, Scott Brown i Izenoura to dla mnie przykłady łączenia w pisaniu o architekturze konkretu z filozofią. Autorzy tych książek mówią jednocześnie o znaczeniu faktury materiału i jego wrażliwości na światło i o tym, na jakie potrzeby (nie tylko bytowe, ale i duchowe) starają się odpowiadać budowle różnego typu. Uczą stawiania sobie zarówno najbardziej podstawowych pytań, jak i dostrzegania rozwiązań czysto użytkowych, ale nie mniej znaczących. Dlaczego dane pomieszczenie wręcz zaprasza, aby w nim usiąść i dlaczego przy czytaniu w nim nie męczy się nam wzrok. Dlaczego dany kościół tchnie atmosferą uroczystego spokoju, a jednocześnie nawet w lutym nie panuje w nim lodowaty chłód? Choć mocno to zabrzmi, chcę to tutaj jasno napisać: takie lektury uczą też mało dziś modnej pokory. Pokazują, że efektów refleksji i pracy architekta, nawet nieudanych, nie można podsumować sformułowaniem „żenująca szkarada”, a następnie czuć się kompetentnym krytykiem architektury współczesnej. Zaś młodym architektom umożliwiają precyzyjniejsze wyjaśnianie celów i przyczyn, dla których do ich osiągnięcia użyli takich, a nie innych środków.

 

Zaczynają się przenikać

Pracując jako dziennikarz budowlany, nauczyłem się cenić architektów i myślę, że prestiż tego zawodu byłby w Polsce jeszcze wyższy, gdyby więcej osób zdawało sobie sprawę z tego, że architektura nowoczesna to nie tylko katalogowe projekty domów-klonów czy bezstylowe galerie handlowe. Na pewnym poziomie refleksji architektura, sztuki wizualne, psychologia, socjologia i duchowość (konfesyjna lub niekonfesyjna) zaczynają się wyraźnie przenikać. Przykłady dobrze rozumianej popularyzacji można zobaczyć w mieście, w którym mieszkam – we Wrocławiu. Znajduje się tu jedyne w Polsce muzeum architektury oraz kilka innych instytucji muzealnych – m.in. Pawilon Czterech Kopuł, Bunkier Sztuki i Centrum Historii „Zajezdnia” – które wspólnie z kilkoma organizacjami pozarządowymi starają się promować udane przykłady architektury międzywojennej i PRL-owskiej w tym mieście. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że działania te przekonują już przekonanych, a ich odbiorcami jest dość szczupła grupa wrocławian.

Skoro tak dużą wagę przywiązuje się do popularyzacji wiedzy z zakresu nauk ścisłych i przyrodniczych, skoro edukacja szkolna zmierza do wyrobienia w uczniach podstawowej orientacji w literaturze, dlaczego zaniedbujemy popularyzację architektury? W dobie, gdy każdy z dostępem do Internetu może uważać się za eksperta w dowolnej dziedzinie, ważna jest świadomość, że autorytet uczelni – w tym wydziałów architektury – nie ma charakteru formalnego, ale merytoryczny, a architektura to wyjątkowe połączenie inżynierii i sztuki. Ne uważam, że tylko fachowcy mają prawo oceniać nowoczesną architekturę, ale im więcej wiedzy i umiejętności interpretacji, tym taka krytyka będzie wnosić więcej.