Rozmnażanie przez dzielenie

Zbigniew Drozdowicz
 

Można wierzyć lub nie w cudowne rozmnożenie chleba oraz w jeszcze inne cuda. To, o czym chciałbym tutaj powiedzieć, należy jednak nie do sfery wiary, lecz trudnych do zakwestionowania faktów. Występują one bowiem w codziennym życiu akademickim w Polsce stosunkowo często i traktowane są jako coś zupełnie normalnego, mimo że niejednokrotnie nie służą dobrze ani nauce, ani też akademickiemu nauczaniu. Zdumiewać może co najwyżej pomysłowość tych, którzy są sprawcami tego rozmnażania przez dzielenie.

W czym rzecz? Po pierwsze w tym, że w polskich realiach akademickich mnożą się, niczym przysłowiowe grzyby po deszczu, różnego rodzaju dyscypliny i specjalizacje naukowe. Według ministerialnego wykazu tych pierwszych jest około stu (najliczniejszą grupę stanowią w nim dyscypliny techniczne). Natomiast tych drugich nie sposób nawet dokładnie policzyć, bowiem niejednokrotnie trudno ustalić, czy mamy do czynienia z kolejną nową specjalizacją, czy też jedynie z nową nazwą dla takiej, którą już ktoś wymyślił i realizuje na swoim akademickim „podwórku”. Przykładem mogą być różnego rodzaju „bio…” i „nano…”. Oczywiście różne stoją za tym motywacje. Różne też są racje uzasadniające lub usprawiedliwiające to wymyślanie nowych dyscyplin i specjalizacji (lub tylko nowych nazw). Jedne z nich – takie np. jak pojawianie się nowych problemów – mają charakter obiektywny. Natomiast inne – np. osobiste aspiracje poszczególnych uczonych do bycia innowatorem, prekursorem lub chociażby wyrastającym ponad akademicką przeciętność profesorem – subiektywny. Te drugie same w sobie nie są, a przynajmniej nie muszą być naganne. Przeciwnie, w życiu akademickim mogą być nawet wskazane. Stają się one jednak czymś niepożądanym wówczas, gdy prowadzą do takiego rozdrobnienia tego, czym żyje nauka i akademickie nauczanie, że przestajemy się orientować, czy mamy do czynienia jeszcze z nauką, czy też wkraczamy już na obszar, na którym decydujące role odgrywają różnego rodzaju osobiste interesy oraz gusta, o których podobno się nie dyskutuje. Sprawiają one, że w suplemencie absolwenta wyższej uczelni pojawiają się nazwy przedmiotów, których sens być może rozumieją ci, którzy je wymyślili, ale poważne kłopoty z ich zrozumieniem mogą mieć decydujący o zatrudnieniu (lub nie) licencjata lub magistra.

To rozmnażanie przez dzielenie już istniejących dyscyplin i specjalizacji łączy się niejednokrotnie bezpośrednio z pojawianiem się nowych jednostek uczelnianych i badawczych, począwszy od najmniejszych (takich jak pracownie czy zakłady), a skończywszy na większych (wydziały czy instytuty). I w tym przypadku nie każde rozmnażanie poprzez dzielenie pozbawione jest obiektywnych podstaw. Bez większego trudu można podać przykłady powstawania jednostek, które pierwotnie wchodziły w skład znaczących uczelnianych wydziałów, a później same stały się znaczącymi wydziałami. Podobnie może być z instytutami, które powstały w wyniku odłączenia się od „instytutu-matki” – bo albo osiągnęły już akademicką dojrzałość, albo też zaczęło je z „rodzicielką” więcej dzielić niż łączyć. Przy ocenie tych podziałów wiele oczywiście zależy od tzw. miejsca siedzenia i samopoczucia oceniających. Dobrze osadzeni w starych układach zależności, znajomości i przyjaźni skłonni będą utrzymywać, że „duży może więcej”. Natomiast ci, którzy nie czuli się w nich najlepiej, skłonni będą twierdzić, że „małe jest piękne”, nawet jeśli jest tak małe, że składa się z kierownika zakładu i jednego lub dwóch pracowników. Takie jednostki organizacyjne bez trudu można znaleźć na wielu uczelniach. Można również znaleźć takie, które wprawdzie różnią się między sobą nazwą, ale nie prowadzoną problematyką badawczą czy ofertą dydaktyczną.

Interesującymi przypadkami rozmnażania przez dzielenie jest powstawanie na uczelniach lub w bliskich związkach z uczelnianymi wydziałami i instytutami różnego rodzaju centrów. Dobrze, jeśli takie centrum faktycznie wnosi jakość naukową, której nie można byłoby osiągnąć na jego macierzystym wydziale czy instytucie lub chociażby potrafi uzyskać przychody pokrywające koszty jego utrzymania. Niestety, nie zdarza się to często. Można oczywiście powiedzieć, że jeśli jakieś centrum jest pod finansową kreską, to nie ma zmiłuj: „zwijamy żagle”. Łatwiej jednak powiedzieć niż zrobić. Nie od dzisiaj wiadomo, że w polskich realiach akademickich łatwiej coś powołać do istnienia niż zlikwidować.

W luźniejszych związkach ze wskazanymi przejawami rozmnażania przez dzielenie pozostaje praktyka, którą miałem okazję wielokrotnie obserwować na konferencjach naukowych. Wyraża się ona w referowaniu kolejnych fragmentów większych całości, jakie stanowią rozprawy na stopień naukowy. Może to oczywiście być elementem promocji lub poddawania pod dyskusję wyników badań. Sytuacja staje się wątpliwa wówczas, gdy takie prezentacje są później ponownie drukowane (z niewielkimi zmianami w stosunku do pierwowzoru) w pokonferencyjnych tomach i wykazywane w corocznych sprawozdaniach z osiągnięć naukowych. Rzecz jasna, powiększa to listę udokumentowanych publikacjami osiągnięć naukowych, ale powiększa tylko formalnie. Ten prosty sposób pomnażania naukowego dorobku spotyka się czasami (np. przy jego ocenianiu w procedurach awansowych) z zarzutem autoplagiatu. Zdarzyło mi się opiniować wniosek awansowy, w którym te same ustalenia prezentowane były (pod nieco zmienionymi tytułami) kilka razy. Procedura nie zakończyła się wprawdzie pozytywnym dla zainteresowanego rozstrzygnięciem, ale ilu było takich, którzy mieli szczęście trafić na bardziej spolegliwych recenzentów? Zdarza się również, że ubiegający się o akademicki awans najpierw prezentują „w odcinkach” wyniki swoich badań, a później tworzą coś, co jeden z moich szanownych kolegów profesorów nazywa „introligatorską zszywką”, i przedstawiają jako wymaganą przepisami rozprawę habilitacyjną. Istnieje oczywiście ustawowy wymóg zarówno znacznego powiększenia dorobku naukowego po ostatnim awansie, jak i przygotowania rozprawy lub zwartego tematycznie cyklu artykułów, który nie będzie wtórny w stosunku do wcześniejszych osiągnięć. Gdyby jednak był on z całym rygoryzmem egzekwowany, to nie upierałbym się przy twierdzeniu, że mamy dzisiaj do czynienia ze swoistą inflacją stopnia naukowego, a utrzymywanie procedury jego uzyskiwania w obecnym kształcie nie ma w gruncie rzeczy sensu.