Potęga miejskiej przyrody

Patrycja K. Kwiatkowska, Piotr Tryjanowski

Urbanizacja to proces obejmujący cały glob. Już ponad połowa ludzkiej populacji żyje w miastach, a szacuje się, że w roku 2050 będzie to nawet 70%. Oczywiście nie może to pozostawać bez konsekwencji dla przyrody zamkniętej w granicach miast. Mówi się nawet o ekologicznym paradoksie sytuacji, w której się znaleźliśmy, stopniowo wymieniając zdrowie całego ziemskiego ekosystemu na zwiększoną oczekiwaną długość życia. Jeszcze dobitniej sytuację tę określa raport jednej z komisji powstałych na potrzeby oceny globalnego zdrowia: „zastawiliśmy zdrowie naszych przyszłych pokoleń dla korzyści ekonomicznych i rozwoju w teraźniejszości”.

Postępująca degradacja przyrody niesie ze sobą ryzyko dla wielu osiągnięć naszej medycyny. Dlatego nawet – a może zwłaszcza – w mocno przekształconym środowisku człowiek tęskni za przyrodą. Jest gotów więcej płacić za możliwość kontaktu z roślinami i zwierzętami. Za jednym z najbardziej znanych współczesnych biologów, profesorem Uniwersytetu Harvarda Edwardem O. Willsonem, tęsknotę za naturą i potrzebę bliskiego kontaktu z nią, nazywa się „biofilią”. Mamy coraz więcej dowodów na to, że kontakt z pięknem przyrody, zwłaszcza dla mieszkańców mocno zdegradowanych siedlisk, jakimi zwykle są miasta, stanowi wartość przekładającą się na zdrowie fizyczne i psychiczne. Za korzystnym wpływem zieleni miejskiej przemawiają nie tylko odczucia mieszkańców, ale też wyniki przekrojowych badań medycznych. Za pomocą nowoczesnych technologii badano puls, pracę mózgu czy wreszcie poziom szczęścia i częstość korzystania z opieki medycznej. Jednoznacznie stwierdzono, że bliskość przyrody wpływała pozytywnie na wskaźniki zdrowotne badanych. Nie dziwi zatem, iż za ten kontakt ludzie są skłonni coraz więcej płacić, zarówno w prywatnych wyborach ekonomicznych, jak i przy redystrybucji podatków samorządowych. Długoterminowe myślenie ekonomiczne może bowiem wspierać prośrodowiskowy rozwój miast, jednak do zarządzania problemem niezbędna jest ogromna wiedza z wielu, często odległych od siebie dziedzin, takich jak urbanistyka, planowanie przestrzenne, aż po medycynę środowiskową.

Doskonałym wprowadzeniem i podsumowaniem dotychczasowej wiedzy dotyczącej funkcjonowania, ale też poprawy i planowania miast przyjaznych przyrodzie jest książka Timothy’ego Beatleya Handbook of Biophilic City Planning & Design (Island Press/Center for Resource Economics, Washington 2016). Timothy Beatley jest profesorem w Szkole Architektury Uniwersytetu Virginia, autorem wielu artykułów naukowych i książek poświęconych „zazielenieniu” miast. Przy tym jego koncepcje są na tyle interesujące i inspirujące, że zdecydowanie warte szerszego przedstawienia także w Polsce.

Inni użytkownicy

Przede wszystkim należy sobie uświadomić, że poza Homo sapiens miasta zamieszkują tysiące innych gatunków organizmów. Jedne pozostały tutaj, gdy miasto zajmowało kolejne fragmenty lasu czy wchłaniało wsie, inne zaś się zaadaptowały i skolonizowały miasta do tego stopnia, że dziś nierzadko stanowi ono dla nich główne środowisko występowania. Jednak nawet najlepiej zaadaptowane gatunki muszą sobie radzić z multisensoryczną przestrzenią. To wszak w miastach gra dźwięków, świateł, a nawet zapachów jest największa. Jednak są organizmy, które sobie z tym wyśmienicie radzą, a żeby je zobaczyć, wystarczy otworzyć okno. I nie musi ono wychodzić na wielkie parki czy miejskie aleje. Przyroda bywa fascynująca w mikroskali. Tętnić życiem mogą przestrzenie pomiędzy płytami chodnikowymi, szczeliny murów starych kamienic, a nawet okresowo pojawiające się kałuże w zagłębieniach terenu. W miejskich okolicznościach możemy też spotkać budzące podziw zwierzęta sporych rozmiarów, jak zachwycający wspaniałym lotem sokół wędrowny, lisy wygrzebujące ze śmietników resztki z naszych stołów czy jeże, często nieudolnie próbujące pokonać arterie komunikacyjne. Wystarczy tylko chcieć i potrafić je dostrzec. Tak, by skutecznie koegzystować, a gdy potrzeba – chronić.

Czy takie prośrodowiskowe podejście to wyłącznie sen pasjonatów ekologii? Raczej pewna konieczność wynikająca z dynamicznego rozwoju miast. Jeśli chcemy, by życie w nich było przynajmniej znośne, to potrzebujemy przyjemnego otoczenia przyrody. Również z zupełnie pragmatycznego punktu widzenia taki kierunek rozwoju miast ma wielki sens: pracownik zmęczony, często chorujący i mało kreatywny często nie jest złym, ale po prostu zestresowanym pracownikiem. Jeśli krajobraz za oknem w aucie, autobusie czy miejscu pracy ma potencjał tę sytuację odwrócić choćby częściowo, ale za to jednocześnie u wszystkich, to odbyłoby się to z korzyścią dla nich. Jak, w takim razie, w czasie naporu deweloperów, walki o każdy metr kwadratowy parkingu i asfaltowej ścieżki rowerowej bronić argumentów na rzecz współistnienia z przyrodą? Czy to jest w ogóle możliwe? Okazuje się, że jak najbardziej.

Przykładów miast prezentujących biofilne podejście jest całkiem sporo. Na pierwszym miejscu należałoby wymienić Singapur, z jego realizacją koncepcji miasta-ogrodu. Jednoczesne istnienie nowoczesnych budynków i zieleni tworzy w tym, jak i w każdym innym mieście, tak niesamowity kontrast, że nie sposób się nim nie zachwycić. Przy czym najważniejsza wcale nie wydaje się być zieleń, a woda (czyli tzw. niebieska infrastruktura) i samo zaangażowanie mieszkańców, znanych wręcz z klinicznej czystości. Ciekawym przykładem jest też Milwaukee w stanie Wisconsin (USA). Niegdyś przemysłowe miasto, obecnie stawia na edukację i rozwój racjonalnie wykorzystujący lokalne zasoby przyrodnicze. Mamy wreszcie nowozelandzkie Wellington, gdzie odtwarza się pierwotne siedliska, by słuchać śpiewu lokalnych ptaków. Nie jest to proste, gdyż fauna Nowej Zelandii należy do najbardziej przekształconych na kuli ziemskiej. Jak widać, jeśli ma się koncepcję i środki finansowe, to wszystko jest do wykonania. W Europie mamy angielskie Birmingham, które promuje „dzikość” do tego stopnia, że włodarze miasta za cel stawiają sobie przysłonięcie wieżowców wysokimi drzewami. Te rosną powoli, ale obecnie szybciej niż wieżowce. Najbliższy geograficznie przykład biofilnego miasta to Oslo. Stolica Norwegii często bywa nazywana miastem lasów i fiordów, a ideą jest właśnie połączenie systemem ścieżek spacerowych i rowerowych wszystkich ważnych obiektów przyrodniczych miasta. Jednak tu nie chodzi tylko o ułatwienie przemieszczania się pomiędzy najbardziej urokliwymi dzielnicami, a zmianę postrzegania stref zurbanizowanych. Do tego potrzebna jest aktywna postawa mieszkańców, którzy nie tylko korzystają z zaproponowanej infrastruktury, ale sami czynnie uczestniczą np. w budowie schronień dla owadów zapylających.

Co można zmienić

Czy jednak nie jesteśmy na straconej pozycji? Przecież wspomniane miasta to cały koncept, poprzedzony dogłębnym planowaniem albo przemianami wymuszonymi przez głęboki kryzys finansowy. Czy da się zmienić już istniejącą tkankę miejską w kierunku bardziej przyjaznej zasobom przyrodniczym? Oczywiście, że tak, i co więcej świetnie sprawdza się tu idea małych kroków. Z powodzeniem rozwijana jest koncepcja zielonych dachów, które stają się coraz bardziej modne i zdobią dzielnice wielu miast. Nowo powstające plomby w szeregach starych kamienic mogą zostać zaopatrzone w zielone ściany pokryte lianami, bluszczem czy też ładnie wkomponowanymi krajowymi gatunkami drzew. Co zaskakujące, już nawet dziesięć dodatkowych drzew w okolicy znacząco zmienia naszą percepcję rzeczywistości – czujemy się zdrowsi, młodsi i bogatsi. W Chicago zbudowano piękne parki przyjazne ptakom, gdzie trawniki przypominają kwieciste łąki, a stare drzewa nie są zalepiane i przycinane. Świetne biofilne pomysły realizuje się wzdłuż rzek i strumieni. Ideę drobnych kroków realizuje się praktycznie na całym świecie. Nie jest ważna strefa geograficzna, dotychczasowy wzorzec rozwoju, a nawet poziom zamożności – liczy się pomysł i chęci.

A zatem jak zachęcić architektów, urbanistów i wreszcie samorządowców do realizowania biofilnej wizji miast? Jak zachęcić mieszkańców do rezygnacji z pewnego, głęboko utrwalonego trybu życia, opartego na ciągłym korzystaniu z samochodu i uzależnieniu od konsumpcji? Jak wreszcie zachęcić przyrodników, by w miejskiej przyrodzie dostrzegli fascynujący obiekt badań i swoimi wynikami chcieli się dzielić z mieszkańcami? Rada jest tylko jedna. Muszą się spotkać pasjonaci połączeni wspólną wizją. W czasach mediów społecznościowych, globalnej wymiany informacji i możliwości stwarzanych dzięki wzajemnemu wsparciu się osób zainteresowanych podobną tematyką, sprawa staje się nie tylko możliwa, ale prosta. Takich powstających inicjatyw na szczęście jest coraz więcej, co przejawia się chociażby w rosnącej liczbie publikacji poświęconych tej tematyce. Od lat było wiadomo, że zdrowie nasze i otaczającej nas przyrody jakoś na siebie wpływają, ale dopiero w świetle relatywnie nowych badań widzimy, jak głęboko idą te zależności. Do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o świecie jak o jednym organizmie. W tej sytuacji tylko holistyczne podejście do problemów ma tutaj jakikolwiek sens. A tego nie da się zrealizować bez udziału specjalistów, decydentów oraz codziennych decyzji każdego z nas.

Co zatem dalej?

Jak wspomnieliśmy na początku, ludności zamieszkującej miasta, w tym megametropolie, przybywa. Dla tych osób możliwość kontaktu z przyrodą ogranicza się głównie do przebywania wśród jej mocno zurbanizowanych form. Ale nawet taka przyroda upiększa, odwraca uwagę od szarości i zgiełku, jest czymś pierwotnym, do czego intuicyjnie lgniemy, żeby wypocząć, złapać oddech po ciężkim tygodniu pracy.

Lek. wet. Patrycja K. Kwiatkowska
Prof. dr hab. Piotr Tryjanowski, Instytut Zoologii, Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu