(Nie)recenzenci i (nie)recenzje

Mariusz Mazur

Wbrew pozorom napisanie dobrej recenzji nie jest łatwiejsze od tworzenia innych tekstów naukowych. Co prawda poświęca się jej mniej czasu, jednak wymaga ona od piszącego sprawności warsztatowej i wieloletniego, gruntownego poznania dziedziny, w której mieści się oceniana praca. Obserwacja tego działu piśmiennictwa pozwala jednak stwierdzić, że wydawane opinie często nie odznaczają się rzetelnością i wysoką wartością merytoryczną. Nie będę udawał, że chodzi o recenzje „oxfordzkie”, „nieprecyzyjne”, „o wysokim stopniu tolerancji” czy „kurtuazyjne”. Interesują mnie tutaj te nieetyczne, świadomie i celowo zakłamane ze względów pozanaukowych. Z uwagi na to, że moje doświadczenie dotyczy głównie humanistyki, w tym historii, przykłady będą pochodziły właśnie z tej dziedziny. Nie znaczy to jednak, że wskazywane uchybienia mają ograniczony zasięg występowania. Uznać je można za uniwersalne i ekstrapolować na inne rejony polskiej nauki bez obaw o popełnienie błędu.

Jakiś czas temu zostałem pouczony, że nie można recenzować recenzentów i krytykować ich ocen. Niestety, Życzliwy nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, i przyjmował tę regułę za konwenans środowiskowy. A może należy postawić pytanie – by nie sprzeniewierzyć się jakiemuś istotnemu aksjomatowi – dlaczego nie można? Czy ta zasada jest jakąś świecką wersją dogmatu o nieomylności, co wskazywałoby na szacunek dla tradycji? Może odpowiedzi powinno się szukać sięgając do standardów wymiaru sprawiedliwości, gdzie nie podważa się wyroków sądów, by nie deprecjonować autorytetu prawa i systemu prawnego? Idąc tym tropem, trzeba by podejrzewać, że celem zakazu oceniania recenzji jest zachowanie niepodważalności prestiżu nauki i jej twórców. Takie rozumowanie byłoby o tyle złudne, że dzieliłoby świat nauki na maluczkich, którzy pomimo stopni i tytułów pod wpływem recenzowania recenzentów mogliby utracić wiarę w Prawdę płynącą spod ich piór, oraz wąskie grono luminarzy, którzy ustanowiliby niepisaną zasadę ochrony przed krytyką dla dobra świata nauki. Jednak recenzja jest – choć należałoby napisać „powinna być” – tekstem naukowym, czyli a priori podlega komentarzom i ocenom pro publico bono.

Skąd więc wzięła się wspomniana ponadstandardowa profilaktyka?

Pewną wskazówką może być istnienie gatunków naukowych, jakimi są polemiki i odpowiedzi na recenzje w czasopismach, do których prawa nikt nie neguje. Można więc wnioskować, że zakaz nierecenzowania dotyczyłby tylko recenzji prac na stopień/tytuł naukowy. Podważanie ich rzetelności czy zasadności byłoby kontestowaniem decyzji, jakie podjęło szacowne gremium na podstawie sporządzonych opinii recenzyjnych, i stanowiłoby krytykę nie tylko recenzji, jej autora, decydentów sugerujących się jego oceną, lecz także skutku – nadanego stopnia/tytułu naukowego. Jak pozostawać pełnoprawnym profesorem, jeśli po awansie udowodniono by, że podstawą sukcesu były kuglarstwo czy dyletantyzm recenzenta? Takie rozumowanie zawiera jednak pewną wadę. W sytuacji niekorzystnego rozstrzygnięcia postępowania awansowego wystarczy wyszukać jakikolwiek kruczek prawny, by otrzymać stopień/tytuł od najwyższego gremium naukowego, jakim jest sąd administracyjny. Oznaczałoby to zatem, że prawo do krytyki recenzji dotyczy wyłącznie tych negatywnych, trudno bowiem spodziewać się kontestacji pozytywnych konkluzji; w dodatku podmiotem inicjującym byłby tylko reflektant, a ekspertem – sąd.

Recenzja nie podlega dyskusji

Spójrzmy na problem z innej perspektywy. Jeśli utytułowany pracownik instytucji naukowej nie potrafi zauważyć, że publikacja jest nie na temat, zlekceważono w niej podstawy warsztatu, pojawiają się błędy merytoryczne, w dodatku brakuje niemal jakiejkolwiek literatury dotyczącej istoty podjętego problemu, to musi nim kierować naukowe roztargnienie w stopniu przynależnym wielu geniuszom. Ale czy taki poziom dystrakcji nie powinien eliminować tego typu ekscentryka z grona recenzentów? Chyba że przyczyn należałoby szukać w innych sferach i nie chodzi tu o niefrasobliwość. Być może zatem motyw nierecenzowania recenzji jest znacznie bardziej prozaiczny i dotyczy ludzi parających się nauką, którzy nie są zbyt pewni własnych werdyktów i zapewniają w ten sposób sobie i prywatnym interesom sprytną ochronę przed oficjalną, niesprzyjającą im ewaluacją. Wymykają się w ten sposób konstytutywnym regułom rządzącym światem nauki, sygnując opinie naukowe (bądź quasi-naukowe), które stają się imperatywne i ostateczne. Nawet jeśli nie takie były okoliczności i intencje zakazu, to lata milczenia i praktyki doprowadziły do sytuacji, w której najbardziej kompromitująca recenzja zawstydzająco pobłażliwego bądź niekompetentnego recenzenta nie podlega dyskusji.

Czasami zastanawiałem się nad prośbą o korepetycje z pisania pozytywnych recenzji drastycznie słabych prac, umiejętność taką bowiem uważam za znaczne osiągnięcie intelektualne i moralne. Trzeba się przecież wykazać biegłością w przeoczaniu błędów oraz wynajdowaniu w pracy jej nieistniejących zalet bądź uwypuklaniu trzeciorzędnych atrybutów. Spora grupa pracowników akademickich, ale i naukowców, wykazuje w tej materii niewątpliwy talent. Zastanawiające, jak radzą sobie z dysonansem moralnym. Czy reflektują nad tym, co się o nich mówi? Czy kategoryzują albo stopniują swoją nieuczciwość? „Co prawda w pracy nie ma uświadamianej i logicznej metody, autor nie zna stanu badań, nie panuje nad tekstem, trudno zaakceptować jego warsztat, ale powyższe uwagi nie wpływają na pozytywną ocenę końcową”. Ile razy można było usłyszeć podobne sformułowanie… Przypomnijmy, recenzent nie jest od tego, żeby doszukiwać się i oceniać „cokolwiek pozytywnego”, co uda mu się wytropić w pracy, ale by zgłębić całość wykonania, metodologię, warsztat, zebrany materiał i jego interpretację dokonaną na podstawie powyższego. I wszystkie te składowe są tutaj niezbędne, a końcowy wniosek powinien być ich konsekwencją. Trudno określić, co irytuje bardziej – poprawna recenzja i nierzetelna konkluzja czy otwarcie fałszywa recenzja i kompatybilna z nią pointa. Może po prostu należałoby dbać o profesjonalizm w formułowaniu obu elementów? Samousprawiedliwianie, że napisało się rzetelną recenzję i tylko kilka ostatnich zdań „wymyka się nieco standardom”, jest i oszustwem, i autooszustwem.

Przekroczenie norm środowiskowych

Mechanizmy doboru recenzentów słabych dysertacji awansowych są znane powszechnie i stanowią zaprzeczenie dobrych praktyk w nauce. Im gorsza jest rozprawa, tym większe prawdopodobieństwo, że opiniodawcą zostanie kolega, który może i nie zna się na problematyce, ale zagwarantuje pozytywną ocenę. Nieodgadnione dla mnie pozostają natomiast niektóre zasady doboru recenzentów przez Centralną Komisję, dotyczy to szczególnie nauk ścisłych, ale i humanistyczno-społeczne nie są w tym aspekcie całkiem transparentne.

Tu pojawia się kolejny aspekt. Nazwiska osób piszących nieuczciwe recenzje są powszechnie znane, każdy jest w stanie wskazać, do kogo należy się zgłosić, by otrzymać pozytywną opinię bez względu na tematykę i jakość publikacji. Co więcej, propozycja powołania konkretnego recenzenta pozwala się domyślać, jaki poziom prezentuje praca, choć publiczne ujawnienie obiekcji co do takiej persony naraża na konsekwencje prawne, a co najmniej na odpór ze strony kolegów delikwenta i oskarżenie o brak ogłady. Tak, pisanie nieuczciwych recenzji, często byle jakich, ale zawsze pozytywnych, i pobieranie za to honorariów mieści się w zaakceptowanych standardach, nie wyczerpuje ponoć znamion nieuczciwości („bo takie jest życie”), ale powiedzenie, że „pani Y” czy „pan Z” uprawiają taki proceder jest przekroczeniem norm środowiskowych i zakrawa na zniesławienie. Czy ktoś słyszał o piętnowaniu takiej postawy, o głośnym potępianiu nierzetelnych recenzentów?

Zadziwiająca jest arogancja przejawiająca się w otwartości i jawności procedury załatwiania partykularnych interesów, bezmiar bezwstydu Gassetowskiej masy. Można sobie wyobrazić trzy powody takiego postępowania: 1) przekonanie, że całe środowisko jest zdegenerowane do tego stopnia, iż nikt takiego zachowania nie potępi czy nawet nie uzna za niestosowne, ponieważ wszyscy mają podobne praktyki na sumieniu; 2) poddanie się pokusie uczestnictwa w układzie towarzysko-finansowym, która jest silniejsza niż poczucie wstydu; 3) przeświadczenie o własnych wyjątkowych zdolnościach w ukrywaniu nierzetelności (zawsze zresztą połączone z wysokim stopniem narcyzmu i pogardą dla intelektu innych). Nie można oczywiście wykluczyć połączenia wszystkich wymienionych czynników w różnych proporcjach. Zresztą, dla spokoju i uśpienia poczucia winy wszystko można usprawiedliwić subiektywizmem ocen i heterogenicznością równoważnych perspektyw, włącznie z wielce naukowym uzasadnieniem – „bo ja tak uważam”.

Katalog absurdalnych powodów

O uświadamianiu sobie przez sprawców mizerii takiego postępowania świadczyć może natomiast katalog wyjątkowo absurdalnych powodów pełniących funkcję alibi, podawanych po zapoznaniu się z nierzetelnymi recenzjami. Podzielę się tymi, które najmocniej utkwiły mi w pamięci: pochodzenie doktoranta z małej miejscowości; choroba ocenianej osoby; bezrobocie; bycie uczniem znanego naukowca; zapewnianie, że po tak krytycznych i jednoznacznych ocenach habilitant weźmie się za siebie i zmieni postępowanie w nauce (nie zmienił); „bo jest miłym człowiekiem i fajnym kolegą”; „bo komu to szkodzi, a przecież każdy chce jakoś awansować” (!). Najczęstszym jednak usprawiedliwieniem jest koncept ze wszech miar idealny – mityczne jeszcze gorsze prace zaakceptowane w przeszłości, które już na zawsze będą stanowiły pretekst dla wyświadczania kolegom najbardziej szalbierczych przysług. Wszystkie te wymówki dowodzą jednak świadomego działania, a nie „odmiennego paradygmatu interpretacyjnego”. Ich autorzy wiedzą, że nie przestrzegają reguł, mają świadomość hipokryzji, szukają jedynie dla niej usprawiedliwienia.

Jak zareagować na stwierdzenie, że w dysertacji z historii w zasadzie niepotrzebna jest umiejętność krytyki źródła (dla niewtajemniczonych: to tak, jakby dowodzić, że habilitacja z gramatyki języka obcego nie wymaga jego znajomości). Jak można wychwalać kwerendę „kilometrów akt”, podczas gdy już pobieżne przejrzenie rozprawy pozwala stwierdzić, że autor nie był co najmniej w niektórych zagranicznych archiwach, na które się powoływał, a cytowane przezeń zdawkowe materiały, zresztą poboczne dla tematu, znajdują się w Internecie. „Modelowy” jest inny przykład – uznanie kilkunastoletniego dorobku naukowego, na który składał się jeden (!) artykuł w ogólnopolskim czasopiśmie (do tego teksty w periodykach regionalnych i książki z różnych specjalności) oraz dwie (!) konferencje regionalne, za „wystarczający do nadania stopnia doktora habilitowanego”. W tak skrajnych przypadkach, zaakceptowałbym nawet niedawną propozycję pewnego polityka dotyczącą odbierania stopni i tytułów za sprzeniewierzenie się etyce zawodowej, choć akurat w wypadku tego konkretnego recenzenta z pewnością Decydent wydałby inne polecenie. Jeśli na czterech recenzentów trzech związanych jest z jedną z partii politycznych, do której bardzo blisko jest również habilitantowi, to jak nie przypomnieć tu tradycji PZPR? W tym akurat przypadku tylko recenzent niezaangażowany politycznie był w stanie napisać negatywną konkluzję (być może mamy do czynienia z odrodzeniem zjawiska polecenia partyjnego, co obecnie nie byłoby zaskakujące). Co więcej, sprawa, o której mowa, już po ocenie wędrowała od uczelni do uczelni, bo nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności, której recenzenci się sprzeniewierzyli. Jak traktować kogoś, kto w mediach przyznaje, że nie zajmuje się daną problematyką, a następnie pisze recenzję habilitacyjną z tej dziedziny? Czy nie spotykaliśmy recenzji w zadziwiający sposób przypominających fragmenty wstępów recenzowanych dysertacji i niewiele wychodzących poza nie? Wreszcie, jak traktować dumę z tego, że przez całe życie pisało się wyłącznie pozytywne recenzje, zapewniając stopnie i tytuły każdemu, kto tylko zapragnął takiego wywyższenia, bez oglądania się na takie farmazony, jak sumienność i uczciwość naukowa? Jako wysoki stopień humanitaryzmu i wrażliwości na społeczne potrzeby?

Dla dobra wspólnego nielicznych

Na marginesie tylko pojawia się pytanie, jak zachęcić promotorów rozpraw doktorskich do większego zaangażowania w powstawanie dysertacji. Przecież to właśnie oni odpowiadają za ich jakość. Czy powinniśmy się solidaryzować z kimś, kto przez lata nie poświęcał czasu młodemu naukowcowi albo wstydził się mu powiedzieć, że nauka nie jest jego najszczęśliwszym wyborem? Łatwiej się zwrócić do kolegi o napisanie nierzetelnej recenzji niż mozolnie przez wiele dni czytać, czasami kilka razy, kolejne wersje, wymagające niekończących się poprawek. Potem, gdy delikwent szczyci się już doktoratem, wystarczy powtórzyć procedurę i poszukać następnych (albo i tych samych) kolegów, by zajęli się habilitacją. W przyszłości szczęśliwiec z pewnością się odwdzięczy, pomagając wprowadzać na rynek kolejnych uczniów. I w ten sposób niewymagający nadmiernego wysiłku klientystyczny interes się kręci, na pohybel nauce, acz dla dobra wspólnego nielicznych. Dzisiaj kategoria załatwiaczy wyedukowała swoje klony, którym wręcz nie wypada zejść z drogi „mistrzów”. Część zresztą nawet nie odkryła, że istnieje jakaś inna droga.

Podobne problemy dotyczą recenzji wydawniczych. Wszyscy znamy przykłady „recenzji” polegających na streszczaniu zawartości, jakby autorzy opiniowanych tekstów nie wiedzieli, o czym sami pisali. Widoczne jest to szczególnie przy ocenianiu niezbyt wyszukanych tomów pokonferencyjnych. Ich jakość wymusza zabezpieczenie się opiniami znajomych wykazujących się wysokim stopniem tolerancji dla najsłabszych nawet publikacji, by nie urazić koleżanek i kolegów, bądź po to, żeby cokolwiek zostało do opublikowania.

Pewnym obiektywnym czynnikiem jest demokratyzacja i umasowienie nauki. Przeogromna liczba osób, które weszły bądź mają ambicję wejść do środowiska naukowego, albo choćby zdobyć pierwszy stopień naukowy dla satysfakcji własnej i rodziny, doprowadziła do degeneracji środowiska. Na podstawie prac, które są naukowo bezwartościowe, dokonuje się awansów, pogłębiając w ten sposób i tak poważny kryzys. Skutkiem są tysiące publikowanych tekstów, których nikt nie zacytuje, nie staną się asumptem do żadnej refleksji, a jedynie pozwolą egzystować proletariuszom nauki. Cierpi na tym również krytyka naukowa, bowiem nie jesteśmy w stanie ocenić wszystkich słabych książek, dysertacji i zachowań. Zostają więc one w przestrzeni publicznej i stanowią dla innych wzorzec metodyczny bądź źródło informacji. W dodatku w ten sposób okradany jest suweren otrzymujący bezwartościowy produkt. Choć na szczęście dla nas nic o tym nie wie.

Co zyskalibyśmy na uczciwym podejściu

Drugą stroną tego samego medalu jest pisanie recenzji negatywnych dobrych prac w celu zaszkodzenia ich autorom. Jest to co prawda zjawisko znacznie rzadziej spotykane, ale równie niegodziwe i tak też traktowane w Kodeksie etyki pracownika naukowego (Komisja ds. Etyki w Nauce, Warszawa 2016). Powodem złej woli może być niechęć personalna (zarówno wobec autora, jak i promotora) bądź konflikt interesów, czyli najczęściej pragnienie zablokowania konkurencji. W tym jednak wypadku również środowisko odnosi się do takich zdarzeń z dezaprobatą. Z tego powodu nikt czy prawie (!) nikt, nie przyznaje się otwarcie do pisania recenzji z zemsty lub dla interesu prywatnego bądź nalegania, by inni wydawali takie opinie. Tylko dla porządku wspomnę o recenzjach, których autorzy negują pracę, ponieważ nie została napisana zgodnie z ich jedynie słusznym poglądem bądź nie chciało im się jej dokładnie przeczytać, częściej zdarza się to jednak w krytyce artykułów.

Na koniec krótka refleksja na temat tego, co zyskalibyśmy na uczciwym podejściu do recenzji. Z pewnością skutkami byłyby: wyższy poziom prac, mniejsza liczba osób ubiegających się o stopnie i tytuły, mniej fikcyjnych godzin na równie fikcyjnych seminariach uniwersyteckich. Z czasem – szacunek otoczenia, godność naukowca i prestiż (których się tak mocno domagamy), satysfakcja z dobrze wykonanej pracy i wreszcie – wyższy poziom polskiej nauki. Wtedy z pewnością skończyłoby się traktowanie uczelni jak filii MOPS. Stąd też tak twardy sprzeciw części ich pracowników, o tyle łatwiejszy, że bez konieczności osobistego występowania i polegający głównie na działaniach zakulisowych i obstrukcji. Niestety w społeczeństwie masowym krótkoterminowe partykularne zyski wypierają odpowiedzialność za długofalowy interes ogółu. Zderzają się tu dwie zupełnie odmienne sfery: naukowa i merkantylna. Z tego powodu wskazywanie, że lekceważąc krytykę naukową negujemy własne powinności, nie przyniesie żadnych efektów.

Środowisko nie umie oczyścić się samodzielnie, gąszcz interesów jest w nim bowiem zbyt skomplikowany. Czy zatem nowa sytuacja, jaka nastanie po kolejnej reformie, naprawi coś w tym zakresie? Prawa do nadawania habilitacji – wedle projektu – miałyby zachować tylko jednostki z kategorią A/A+. Znane są jednak przykłady ludzi nauki z „uczelni flagowych”, którzy dotąd nie mieli żadnych skrupułów i prawdopodobieństwo odwołania się do ich recenzenckich wyroków było odwrotnie proporcjonalne do jakości ocenianych prac. Na szczęście to pojedyncze przypadki (i piszę to bez ironii). W nowej sytuacji zapewne zostanie obniżona liczba przyznawanych habilitacji, choć furtki dla znajomych królika nie da się całkiem zamknąć. Czy stopień doktora (tzw. małego czy dużego) nadal będzie rozdawany za samo napisanie rozprawy? Wiele obiecywano sobie po jawności recenzji, która faktycznie zmniejszyła liczbę przynajmniej tych najbardziej nieprzyzwoitych zachowań, wymuszając większą dozę ekwilibrystyki. Szkoda, że część recenzji, która już znajdowała się na stronach CK, nieoczekiwanie z nich zniknęła. Szczerze wątpię, że nowa ustawa podniesie jakość prac pisanych na stopień i poprawi rzetelność recenzji. Zapewne zmiecie część obecnych układów, ale przyroda nie znosi próżni. Wszak „nie matura, lecz chęć szczera…”.

Dr hab. Mariusz Mazur, prof. UMCS, Zakład Historii Najnowszej Instytutu Historii na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie