Urlop oparty na wiedzy

Marek Misiak

Gdy słucham publicznego dyskursu na temat handlu w niedzielę, uderza mnie jeden często pojawiający się w nim element: ostry podział na „pracę” i „wypoczynek z rodziną”. W obrazie tym wypoczynek – mniejsza już w tym momencie, czy z całą rodziną, czy tylko z małżonkiem/partnerem, czy też samotny – ma charakter bierny i uskuteczniany jest albo w domu, albo w miejscu kojarzonym z leniwym spędzaniem czasu: parkiem, plażą (w tym plażą miejską). Nie jest to koncept zrodzony w gabinetach polityków, przekonuję się o tym, gdy rozmawiam z niektórymi osobami o spędzonym urlopie. Wraz z żoną zwiedzaliśmy Lizbonę, co obejmowało również poświęcenie kilku godzin na bogatą kolekcję sztuki współczesnej w Muzeum Berardo. Tymczasem wielu moich znajomych zadawało mi jedno pytanie: „Chciało się wam na urlopie?”. Byli autentycznie zdziwieni, że nie poprzestaliśmy na 1) spacerku po Alfamie (najstarszej dzielnicy), 2) wypadzie do Fatimy i 3) dłuuugim wylegiwaniu się na plażach. Niektórzy nie mogli wręcz zrozumieć, dlaczego wybraliśmy Lizbonę zamiast Algarve lub wręcz Madery, gdzie plaż jest więcej i pogoda jeszcze bardziej letnia.

Wydaje mi się, że wypoczynek naukowca – pracownika naukowego czy doktoranta, a docelowo większości osób legitymujących się wyższym wykształceniem – powinien się cechować, o ile polega na zwiedzaniu, na pewnej bazie wiedzowej i otwartości na nową wiedzę (na wzór „gospodarki opartej na wiedzy” chciałbym zaproponować tu termin „wypoczynek/urlop oparty na wiedzy”). Uczelnie nie mają żadnej roli w kształtowaniu takiego podejścia, formułowanie nierealnych postulatów jest łatwe, ale świadczyłoby głównie o moim pięknoduchostwie. Istotna jest samoświadomość zainteresowanych, ja sam chcę przedstawić jedynie garść subiektywnych spostrzeżeń na ten temat.

Bez wyłączania

Chodzi mi o to, by „wypoczynek” nie musiał oznaczać wyłączenia umysłu, a przynajmniej ograniczenia jego aktywności na tyle, na ile to tylko możliwe. Za jeden z owoców zdobycia wyższego wykształcenia uważam właśnie fakt, że umysł praktycznie w trybie ciągłym funkcjonuje na nieco wyższych obrotach przez resztę życia. Sam czasem chcę „nie myśleć”, ale głównie wtedy, gdy muszę rozładować silny stres, jestem zmęczony w stopniu uniemożliwiającym kreatywne używanie mózgu albo oddaję się (raz na jakiś czas) tzw. guilty pleasures w postaci kina lub literatury tak słabych, że aż zabawnych. Natomiast będąc za granicą, zwłaszcza w mieście, gdzie być może nie będę nigdy więcej, staram się zaspokoić swoją ciekawość co do specyfiki danego miejsca, a nie wykorzystać je jedynie jako piękną scenerię do zresetowania umysłu. Chcę wypoczywać nie poprzez wyłączenie myślenia, ale poprzez przekierowanie go na inną kulturę, inną przyrodę, inny język, poprzez zanurzenie się w pięknie, jakkolwiek górnolotnie to brzmi. To dlatego, leżąc na plaży w Cascais, kurorcie ok. 50 km od Lizbony, czytałem Boską komedię . Nie dlatego, że jestem snobem, tylko dlatego, że właśnie próba leżenia na piasku i niemyślenia o niczym zakończyłaby się błądzeniem myślami wokół stresujących problemów dnia codziennego.

W pracy robię rzeczy niekoniecznie bardzo mnie interesujące i dlatego w czasie wolnym jednocześnie od pracy i innych obowiązków (np. rodzinnych) staram się poświęcać czas na swoje pasje, a nie marnować go na „resetowanie umysłu”, przez co pasja stałaby się fikcją, gdyż nie miałbym kiedy jej realizować. Gdy błądziłem po korytarzach Muzeum Berardo, oglądając prace Francisa Bacona i Dalego, właśnie wtedy się „resetowałem”, gdyż przebywałem w zupełnie innym świecie, dostarczającym doznań jednocześnie bardzo intensywnych i subtelnych.

Podróże kształcą

Takie spędzanie urlopu poszerza też ogląd świata i wyobraźnię. Portugalia nie jest już dla mnie trochę inną, mniejszą i biedniejszą Hiszpanią. Uzyskałem pewne ramowe pojęcie o jej specyfice, przestała być pustym pojęciem, które wypełniam stereotypami i innymi uproszczonymi wyobrażeniami. Jednocześnie otwartość na wiedzę, a nie tylko na relaks spowodowała, że dowiedziałem się czegoś o historii, społeczeństwie i rządzących nim prawach, o tym, jak funkcjonuje łagodny autorytaryzm i dlaczego wciąż jest czymś złym; jak przejście do demokracji może odbyć się praktycznie bez rozlewu krwi i jak oficjalna narracja historyczna w muzeach może – w różnych celach – omijać pewne aspekty dziejów kraju. Nie krążyłem po salach muzealnych z wielkim blokiem do notowania niczym pilny student, ale odrywałem się od codzienności poprzez zagłębienie się w inną historię, inną pamięć, inne spojrzenie.

Jeśli wyższe wykształcenie ma dawać narzędzia intelektualne do samodzielnego kształcenia przez resztę życia, to powinno również oznaczać, że wyświechtane przysłowie „podróże kształcą” nie będzie dla osoby legitymującej się takim wykształceniem – a już zwłaszcza dla pracownika naukowego czy doktoranta – puste. Odnoszę wrażenie, że takie bardziej świadome „kształcenie się” (rozumiane metaforycznie) podczas urlopu rozumiane jest przez wielu jako forma przymusu, a urlop to przecież sytuacja, w której (w odróżnieniu od pracy zawodowej) nic nie muszę. A ideą jest, by to właśnie stan pobudzenia percepcyjnego i intelektualnego – tego otium negotiosum, o którym pisał Horacy – było czymś naturalnym w czasie wolnym. Umiejętności związane z samokształceniem, samodzielnym wyszukiwaniem wiedzy i selekcjonowaniem informacji, które nabyłem podczas studiów, wykorzystuję, przygotowując się do wyjazdu nie tylko poprzez kupno biletów lotniczych, rezerwację noclegów i spakowanie walizki, ale także przez zapoznanie się z informacjami na temat realiów, kultury i historii danego miejsca oraz wyszukanie wartych zobaczenia miejsc, niekoniecznie wymienianych w kolorowych folderach. Dzięki temu można zwiedzać znacznie bardziej świadomie i nie poprzestawać na konstatacji „no ładne, ładne…”.

W tłumie i upale

Takie podejście pozwala też – przynajmniej do pewnego stopnia – stawiać opór oczekiwaniom znajomych co do tego, co wypada zobaczyć lub zrobić w danym miejscu. Zdarzają się bowiem atrakcje znane, zatłoczone i drogie, a jednocześnie w dużej mierze niewarte poświęcania na nie czasu i pieniędzy. „Urlopowanie oparte na wiedzy” pozwala bowiem lepiej definiować swoje potrzeby i nie próbować nawet oglądać obiektów, w których głównie zestresujemy się i zmęczymy w tłumie i upale tylko po to, by potem móc opowiadać znajomym, że na własne oczy widzieliśmy to czy owo. Na tej zasadzie, będąc w Paryżu, świadomie zrezygnowałem z wjazdu na Wieżę Eiffla. Kolejna panorama miasta, nawet bardzo efektowna, nie wydała mi się warta poświęcenia kilku godzin na stanie w kolejce tylko po to, by za dość wygórowaną opłatą oglądać tę panoramę w tłoku w dużej mierze uniemożliwiającym przyjrzenie się czemukolwiek. Na zawsze natomiast zapamiętam dłuższy spacer po zacisznym cmentarzu Montmartre – choć w popularnych przewodnikach znacznie bardziej polecany jest cmentarz Pere Lachaise – i właśnie te chwile przychodzą mi do głowy najczęściej, gdy wspominam wyjazd do Paryża.

Zwiedzanie oparte na wiedzy pozwala też – także tylko do pewnego stopnia, ale to i tak ważne – odróżnić autentyczny, niekreowany na użytek turystów klimat danego miejsca od scenografii zaludnionej przez statystów. W niektórych miejscach taka scenografia nie ukrywa swojego charakteru (tak jest np. z zabytkową portową dzielnicą w Sydney), z innych jednak niejeden turysta wraca z przekonaniem, że wie, czym jest np. prawdziwa Praga, choć w rzeczywistości dwie dzielnice, do których najczęściej ograniczają się zwiedzający – Praga 1 i Praga 2 – mają bardzo niewielu stałych mieszkańców, a turyści oglądają głównie innych turystów i scenerię „dawnej Pragi” stworzoną po to, by zaspokajać ich gusta. Można spędzić w takim miejscu nawet tydzień i nie wyrwać się ani trochę ze stereotypów, podobnie jak wielu Polaków spędzających urlop w Szarm el-Szejk buduje swoje wyobrażenie o Arabach na podstawie autokarowych wycieczek do Doliny Królów i kontaktów z obsługą kurortu. Stereotypy nieświadomie umocnione w taki sposób mogą być już nie do wykorzenienia, gdyż każdą krytykę można wówczas skontrować stwierdzeniem: „Przecież tam byłem, widziałem, więc nie wmawiaj mi, że…”. Przedwiedza z kompetentnych źródeł pozwala otworzyć się na nowe zamiast kąpać w niekończącej się kaskadzie samopotwierdzeń.

Coś swojego

Nawet przebywając na drugim krańcu Europy nie jestem w stanie przestać być sobą, przestać fascynować się sztuką, historią czy architekturą tylko dlatego, że mam urlop, a temperatura wokół jest wyższa od tej, do której przywykłem w Polsce. Absolutnie nie namawiam do zmiany nawyków osób, które znają swoje upodobania i wiedzą z doświadczenia, jakie formy spędzania wolnego czasu pozwalają im naprawdę wypocząć. Natomiast pragnąłbym więcej zrozumienia dla mojego podejścia. Nie jadę na urlop w egzotyczne miejsce głównie po to, żeby się potem tym chwalić, ale po to, by zapamiętać coś tylko mojego (i by uniknąć sytuacji rodem z piosenki Elektrycznych Gitar: „jedno życie w pamięci, drugie życie na zdjęciach”).

Zwiedzanie oparte na wiedzy pozwala uniknąć porównywania różnych miast tak, jakby były daniami w restauracji: Lizbona, Paryż czy Moskwa istnieją nie po to i nie dlatego, byśmy mieli gdzie spędzać urlop. To właśnie choćby tylko otarcie się o inność jest naprawdę ciekawe, jest to doświadczenie nie do odtworzenia przez Internet i to głównie ono pozwala mi stwierdzić, że dany wyjazd był wart wydanych pieniędzy. Podczas urlopu opartego na wiedzy kieruje nami nie tylko pragnienie odpoczynku, ale także czynnik, który zapoczątkował turystykę – niepowierzchowna ciekawość tego, jak jest gdzie indziej, jak żyją inni. Podczas gdy w codziennym życiu musi nami kierować logika powinności, podczas urlopu możemy choć częściowo zaspokajać czystą, nieutylitarną ciekawość, a przecież ciekawość badawcza jest jedną z najważniejszych cech człowieka nauki.