Tajemnice zaklęte w kamieniach

Dominik Szulc

Kamienie – wielkie głazy polodowcowe i te mniejsze, które przyniósł na ziemie polskie lądolód wiele tysięcy lat temu – stanowią domenę geologów. Bywa, że swój czas poświęcają im także architekci oraz zwykli rzemieślnicy – kamieniarze. Czy jednak ktokolwiek mógłby zaryzykować stwierdzenie, że mogą je badać, zajmować się nimi, zgłębiać ich przeszłość także historycy dziejów politycznych? Wszak dla nich, ludzi takich jak ja, historia zaczyna się dopiero od momentu pojawienia się źródeł pisanych, zaś wszystko to, co było wcześniej, to już „pra-” czy „prehistoria” pozostawiana archeologom lub innym badaczom, których specjalności można przypisać przedrostek „paleo-”.

Wdzięczny obiekt badań

Istniała taka epoka w dziejach Ziemi, kiedy jej powierzchnię pokrywała warstwą śniegu i lodu zwanego lądolodem, który latem nie w pełni się topił i w ten sposób przyrastał. Jego ślady możemy obserwować niemal wszędzie wokół nas, najczęściej nie zdając sobie z tego sprawy. Najbardziej interesująca mnie Lubelszczyzna znalazła się w całości w zasięgu zlodowaceń południowopolskich oraz częściowo środkowopolskich, zwanych plejstoceńskimi (ok. 730-210 tys. lat temu). Widocznym śladem działalności lodowca na tym terenie są lessy – skały osadowe powstałe na przedpolu lodowca, oraz pochodzące aż ze Skandynawii granitowe głazy narzutowe (eratyki). Tych ostatnich na terenie Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Lublinie znajduje się oficjalnie 17.

Sądzę jednak, że prawdopodobnie jest ich więcej. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się bowiem, że geografowie nie opracowali do dziś mapy rozmieszczenia w Polsce głazów polodowcowych, choć istnieje np. mapa lokalizacji głazów meteorytowych. Podobnie zdziwiłem się, gdy w toku realizowanego przeze mnie od prawie dwóch lat projektu poświęconego delimitacjom polsko-litewskim z przełomu średniowiecza i nowożytności, finansowanego ze środków NCN, okazało się, że także ci „niemi” i wielce dostojni „świadkowie” przeszłości naszej planety staną się jakże wdzięcznymi i interesującymi przedmiotami moich dociekań naukowych.

Delimitatio

Pojęcie „delimitacji” (łac. delimitatio) niewielu cokolwiek dziś mówi, wszyscy jednak wiedzą, czym są i czemu służą znaki graniczne. Z problemem ich „stawiania” nierozerwalnie łączy się dziś problem tzw. demarkacji, a zatem wytyczania granicy w terenie, oraz remarkacji, czyli poprawy jej przebiegu. W średniowieczu pojęcia te zastępowało jedno – delimitacji, które stanowi przedmiot moich badań na przykładzie granicy połączonych unią polityczną Polski i Litwy z przełomu XV i XVI w. Niezależnie od pokojowego stanu stosunków między tymi państwami ich granica pozostawała miejscem niepewnym, a nawet niebezpiecznym, co niektórych może dziś zaskakiwać. Najpopularniejszym sposobem „stawiania” na niej znaków granicznych było wycinanie ich na drzewach. Siedząc na koniu, toporem wycinano w pniu najczęściej znak krzyża, uświęcając niejako dane miejsce. Metoda ta, podobnie jak inne spotykane niegdyś – wkopywania drewnianych słupów lub sypania kopców ziemnych – była jednak wysoce niedoskonała. Uniemożliwiała bowiem uniknięcie niszczenia znaków, co było zjawiskiem nagminnym i mającym na celu zmianę przebiegu granicy. Dziś działaniu takiemu oczywiście się zapobiega, jednak w epoce pozbawionej kamer, dronów i lotnych patroli granicznych zapobieganie niszczeniu znaków granicznych było niemal niemożliwe.

Mało tego. Jak wynika z zachowanych dawnych przekazów pisanych, nawet zwarty kompleks lasów i bagien, rozciągający się w ówczesnym pasie między Polską a Litwą, w dzisiejszych Lasach Parczewskich na Lubelszczyźnie, nie mógł tego procederu powstrzymać. Codziennością było rozkopywanie kopców granicznych, po siedem, dziesięć i więcej jednorazowo, czy wydłubywanie wyrytych w drzewach znaków. Bywało i tak, że drzewa te w całości wykopywano, tak że pozostawały po nich tylko jamy w ziemi, znaki zaś ryto na nowych drzewach, wchodząc nawet na kilkaset metrów w terytorium sąsiada. Także w miejsce rozkopanych kopców, jak np. kopca zwanego zagadkowo Szadymer koło Parczewa, usypywano nowe, w miejscu korzystniejszym dla naruszającego granicę.

Prawdziwą pomysłowością wykazali się jednak mieszkańcy litewskiego wówczas Wohynia (obecne woj. lubelskie). Uzyskawszy w 1546 r. od wysłanników króla zapewnienie, że do Polski należy tylko to, co znajduje się po drugiej stronie rzeki Branki, w tym pewien młyn, rozbili okoliczną tamę bobrzą, powodując wylew rzeczki, następnie dowodząc, że zalany młyn nie leży już po jej drugiej stronie, a więc na terytorium polskim.

Skuteczne zapobieganie niszczeniu znaków granicznych okazało się możliwe tylko w przypadkach szczególnych, tzn. wówczas, gdy znak graniczny udało się wyryć w materiale na tyle twardym, a zarazem ciężkim, aby trudno było go zniszczyć bądź przenieść. Takim materiałem okazały się głazy polodowcowe.

„Boska cząstka” w głazie

Głazy nie wszędzie mogły być wykorzystane jako znaki graniczne, a jedynie tam, gdzie znalazły się w biegu granicy lub w jej pobliżu. Kopce bowiem można było usypać, słupy wbić, zaś lokalizacja głazów polodowcowych niezależna była od człowieka. Stąd zapewne tak nieliczne wzmianki o nich. Musiały się one nadto charakteryzować czymś szczególnym. Zazwyczaj wystarczył nieprzeciętny rozmiar i waga, a gdy były nieco mniejsze, wybierano te rozbite przez piorun, gdyż zjawisko to, dla współczesnych nie w pełni zrozumiałe, uważano za przejaw woli Najwyższego. U Słowian i Bałtów piorun stanowił bowiem najważniejszy atrybut Peruna-Perkuna – boga panującego nad wszystkimi zjawiskami atmosferycznymi, zwanego „demiurgiem błyskawicy”. Narzędziem jego walki miał być piorun kamienny, za którego relikt uważano poszukiwane w skałach kredowych, rzekomo przynoszące szczęście skamienieliny belemnitów (głowonogów) sprzed milionów lat, zwane „klinami piorunowymi”. Skoro jednak za „mieszkanie” Peruna uważano dęby, w które uderzył piorun, nie wykluczam, że podobne znaczenie nadawano kamieniom „piorunowym”. Jeszcze w XVII w. zdarzało się nawet, że spożywano popiół powstały po uderzeniu pioruna w jakiś przedmiot, co miało chronić przed chorobami. Wiarę Słowian w boskie pochodzenie pioruna przedstawiono w pierwszej scenie filmu telewizyjnego Stara Baśń .

Wybrany podłóg powyższych kryteriów – lokalizacji, gabarytów lub wyglądu – kamień, należało naturalnie odpowiednio oznakować, nadać mu cechę znaku granicznego.

Koń nie skacze bez powodu, a kto konia nie ma, piechotą chodzi

Te znane polskie przysłowia doskonale oddają najpopularniejsze znaki przebiegu granicy, którymi „sygnowano” głazy polodowcowe. Na wielu z nich rzeźbiono bowiem powtarzające się wizerunki podków końskich i ludzkich stóp. Pasjonatom nauki może się to wydać dziwne – w jaki sposób tak różne od siebie „odciski” miałyby symbolizować granicę państw, skoro już wówczas znano przecież godła państwowe, dziś powszechnie spotykane na słupach granicznych. Nie działo się to jednak „bez powodu”. Wielu, a wśród nich ja, uważa bowiem, opierając się na przekazach średniowiecznych rękopisów, że znaki te ryto w głazach na polecenie monarszych komisarzy wytyczających granicę państwową lub prywatną, w zależności od tego, czy objeżdżali ją konno, czy obchodzili pieszo. Towarzyszące tym znakom ryte krzyże miały głazy sakralizować, chronić przed próbą zniszczenia. Czynność tę nazywano ujazdem – znamiennie, gdyż dziś jeszcze spotkać możemy w Polsce miejscowości o takiej właśnie nazwie.

Byli i wciąż są jednak tacy, którzy w czym innym upatrują znaczenia tych znaków, dając się ponieść wyobrażeniom o tym, co nieznane i niezrozumiałe. Tak było chociażby w 1881 r., gdy na łamach „Przeglądu bibliograficzno-archeologicznego” ks. Stefan Stuczeń poinformował, że na polu pod Będzinem znajdował się duży kamień, na którym widoczna była stopa ludzka. Miejscowi mieli wierzyć, że to „zły” ją odcisnął i od tego czasu straszy w tym miejscu. Nikt też nie odważył się swojej stopy przyłożyć do tej w kamieniu, uważano bowiem, że każdemu, kto tak uczyni, „nogę by urwało”.

Nie inaczej było z rytem podkowy, od dawien dawna uważanej za symbol szczęścia lub przeciwnie, za „ślad czarta przeklętego” – zamieszkującego bagniste bory Boruty. Sam jako student zetknąłem się z podobną legendą, która w odcisku ludzkiej dłoni zakończonej szponami, zachowanej na blacie wiekowego stołu w Muzeum Lubelskim, „widziała” odcisk sędziego diabelskiego, który w ten sposób miał uwierzytelnić sprawiedliwy wyrok, jaki wydał w sprawie skrzywdzonej przez „ziemski” sąd wdowy. Paradoksalnie, będąc naukowcem dalekim od wiary w takie „historie”, tę właśnie popularną lubelską legendę czytam obecnie córce „na dobranoc”. Tymczasem nauka znalazła dla takich znaków niejako zbiorczą nazwę „bożych stópek”, gdyż na wsi wciąż silne jest przeświadczenie, że to nie komisarze graniczni, lecz święci czy sam Bóg odcisnęli je spacerując „po tym ziemskim padole”. Niech zatem nie zdziwi się ten, kto usłyszy dziś jeszcze, podróżując po Polsce, że w Gołuchowie jest Głaz św. Jadwigi, że w kościele w Kleczanowie znajdziemy wmurowany kamień z odciskiem stopy św. Stanisława, wreszcie, że inne kamienne „artefakty” to ślady samego Jezusa z Nazaretu…

Prawda czasu, prawda ekranu

Nie dziwi zatem, że głazy z takimi znakami stały się w XIX w. obiektem zainteresowania polskich krajoznawców. Z pieczołowitością zbierali oni i chłonęli wszystkie napływające z prowincji ówczesnego Imperium Rosyjskiego informacje o rzekomych głazach z dziwnymi znakami, na które trafić mieli miejscowi chłopi. Była to bowiem epoka naznaczona badaniami w stylu odkrywcy Troi Heinricha Schliemanna – weryfikowania wszelkich pogłosek i kolekcjonowania wszystkich zabytków, które mogły przedstawiać jakąkolwiek wartość, przy jednoczesnym pomijaniu, a nawet dewastacji obiektów pozornie pozostających bez znaczenia. Podobną działalność prowadziła także grupa krajoznawców – wśród których był podróżnik i odkrywca Zygmunt Gloger, autor słynnej Encyklopedii staropolskiej ilustrowanej – którzy niezależnie od siebie w latach 1875-1900 udali się w głąb Lasów Parczewskich, aby zweryfikować informacje o znajdujących się tam głazach z dziwnymi rytami, wśród których były ludzkie stopy, końskie podkowy, krzyże z dziwnymi daszkami, a nawet połączenia krzyży, strzał i podków, które przywołują na myśl ryty heraldyczne określające osoby czy rody, wreszcie niezidentyfikowane napisy. Dotarcie do nich stanowiło nie lada wyzwanie, którego i ja musiałem się podjąć, aby zweryfikować to, o czym dotychczas jedynie czytałem, dotknąć historii, którą się zajmuję.

Kto nie był w Lasach Parczewskich lub podobnym kompleksie leśnym, ten tego nie zrozumie. Potężny i wciąż dziki bór bagienno-torfowy jest na tyle głęboki i niedostępny, ubogi w ścieżki i oznakowania, że w latach II wojny światowej chronił liczne zgrupowania partyzanckie, które Niemcy bez powodzenia próbowali rozbić, tracąc przy tym orientację w terenie i topiąc się w miejscowych mokradłach podczas wielkiej bitwy, stoczonej tam latem 1944 r.

Przy braku danych GPS i zasięgu Internetu dotarcie do interesujących mnie głazów zawdzięczam jedynie życzliwości miejscowych pasjonatów przyrody, którzy sami nie znając warsztatu naukowego historyka albo nie byli w stanie stwierdzić, co oznaczają znaki na nich wyryte, albo wierzyli w powtarzane z ust do ust legendy. Już pierwsza zapowiedź moich przewodników wydała mi się tyleż interesująca, co nieprawdopodobna. Oto bowiem w przekonaniu miejscowych jeden z celów mojej peregrynacji był miejscem odpoczynku i spożycia pokarmu przez króla Władysława Jagiełłę. Miały tego dowodzić nie tylko wyryte w głazie podkowy, lecz także talerz i sztućce, wykute rzekomo na pamiątkę wieczerzy królewskiej. To, co wydawało mi się początkowo absurdalne i śmieszne zarazem, budzące skojarzenie z tzw. Głazem Królewskim z Kamienia Pomorskiego, okazało się prawdą. Oto bowiem po przybyciu na miejsce moim oczom ukazały się wszystkie znaki, o których mi mówiono. To jednak, w co mieszkańcy okolicznych wsi wierzyli, okazało się zręczną mistyfikacją. Moją uwagę zwrócił mianowicie relief tych wklęsłorzeźb – głęboki i regularny w przypadku podków oraz płytki i nierówny w przypadku przyborów kuchennych, znamionujący rękę niewprawną, słabo operującą narzędziami kamieniarskimi, inną od tej, która z pieczołowitością i zamiarem trwałego uwiecznienia podków wyrzeźbiła je w głazie. Dodatkowo fakt, iż podróżujący tędy niegdyś krajoznawcy nie zaobserwowali na tym głazie talerza, noża i widelca uzmysłowił mi, że do tej sprytnej manipulacji doszło na przestrzeni ostatnich ponad stu lat. Cóż, jak powiedziano kiedyś w pewnym filmie: „Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu…”.

Wszystko ma swój koniec

Wszystko ma swój początek i koniec. Odszukanie przeze mnie tylko części spośród odnotowanych niegdyś domniemanych znaków granicznych wyrytych w głazach polodowcowych spowodowane było tym, iż w XX w. znaleziono wreszcie sposób na te, wydawałoby się dotychczas niezniszczalne, efekty erozji skały wywołane przez lodowiec. Pod koniec zaborów Rosjanie, nie zważając na wartość głazów, kazali je rozbić w celu wybrukowania drogi z Parczewa do Wohynia. Dziś zapewne ich odłamki zachowały się jeszcze, lecz są niewidoczne pod grubą warstwą asfaltu, jaki później przykrył budulec tego traktu. Szczęśliwie wiekowe źródła pisane oraz sprawozdania krajoznawców sprzed ponad stu lat dają możliwość ograniczonej, ale jednak, interpretacji tych niecodziennych obiektów. Tymczasem głazy, które szczęśliwie się zachowały, stanowią dziś godne odnotowania i popularyzacji, ale jak się okazuje wciąż słabo znane nawet geologom zabytki przyrody nieożywionej i kultury materialnej, jakich mało na terenie Polski.

Dr Dominik Szulc , historyk, pracuje w Instytucie Historii im. Tadeusza Manteuffla PAN w Warszawie. Zajmuje się dziejami Polski i Litwy w XV-XVI w., genealogią oraz regionalistyką. Laureat I nagrody w ubiegłorocznym konkursie „Skomplikowane i proste”.
Praca została sfinansowana z grantu NCN nr 2014/12/S/HS3/00354 oraz dotacji statutowej dla Instytutu Historii PAN przeznaczonej na realizację projektu „Polsko-litewskie spory graniczne między ziemiami lubelską a brzeską w I połowie XVI wieku i ich ślady w kulturze materialnej dawnego pogranicza”.