Ewolucja, nie rewolucja!

Piotr Stec

22 maja Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej zaproponował własne założenia zmian przepisów o szkolnictwie wyższym, przygotowane przez zespół sympatyzujących z nim uczonych. Dokument dostępny jest na stronach KKHP (http://kkhp.pl/2017/05/23/konkurs-ustawa-2-0/), a niniejszy tekst, oparty na założeniach projektu, nie jest jednak ich dosłowną kopią. Opiera się on na założeniu, że polskiej nauce potrzebna jest nie tyle rewolucja, ile stopniowe acz gruntowne modyfikowanie istniejących instytucji. Tymczasem, jak wynika z informacji prasowych, MNiSW upatruje głównego problemu w obowiązujących przepisach i szykuje radykalną ich zmianę, mającą doprowadzić do szybkiego awansu polskich uczelni do światowej pierwszej ligi. Jest to równie racjonalne, co założenie, że zmiana przepisów o spółkach handlowych w cudowny sposób pozwoli naszym przedsiębiorcom znaleźć się w czołówce rankingu FORTUNE 500. Nie tędy droga.

Punkt wyjścia

Myślenie o reformie należy zacząć od punktu wyjścia: zapytania o to, co się udało, a co wymaga reformy. Udało się na pewno stworzenie sieci placówek zapewniających wykształcenie każdemu, kto ma po temu chęć, zdolności i wytrwałość. I to niezależnie od stopnia zamożności i pochodzenia społecznego. Udało się też stworzyć spójny (co nie znaczy, że doskonały) system, w którym instytuty PAN odpowiadają za badania podstawowe, instytuty badawcze – za stosowane, a uczelnie za kształcenie na poziomie wyższym, tudzież przygotowywanie przyszłych badaczy, z czym nierozłącznie wiąże się prowadzenie badań. Mamy też jasny, choć niedoskonały system oceny jakości prac naukowych, na poziomie instytucjonalnym sprowadzający się do oceny parametrycznej, na indywidualnym – do peer review.

Co się nie udało? Na pewno nasz system jest przeregulowany, nie zapewnia uczciwych reguł gry, promując tylko niektóre uczelnie, brakuje mu rozsądnie skonstruowanych ścieżek kariery, a w dodatku budowany jest na modelu one size fits all, co uniemożliwia uczelniom świadome kreowanie misji. Naprawa systemu wymaga jednak stosunkowo niewielkich zmian, a nie rewolucji.

Fair Play

Wspomniany wyżej system one size fits all ma dalekosiężne konsekwencje. Wszystkie przepisy ustawy budowane są z myślą o uczelniach badawczych. Stąd też mocne powiązanie różnych elementów systemu z prawami do nadawania stopnia doktora habilitowanego. Jest to szczególnie widoczne w dydaktyce – uczelnie mające pełnię praw akademickich mogą dowolnie i niemal bez kontroli państwowej otwierać nowe kierunki studiów, podczas gdy pozostałe, w tym PWSZ-ety, muszą uzyskać na to zgodę ministra. Uprawnienia akademickie liczą się także w ocenie parametrycznej, co daje uczelniom z tradycjami swoistą „premię za zasiedzenie”. Brak uprawnień habilitacyjnych uzależnia też mniejsze jednostki od większych konkurentów jeśli chodzi o rozwój własnej kadry.

Wskazane wyżej przepisy prowadzą do uzyskania przez niektóre uczelnie ustawowej przewagi konkurencyjnej. Zmuszają też resztę do starania się o prawa akademickie, nawet jeśli jest to sprzeczne z ich misją. To, że badania i dydaktyka to dwie różne sfery, wie każdy, kto miał zajęcia z wybitnym uczonym, którego śmiertelnie nudziło prowadzenie wykładu propedeutycznego dla II roku.

Dlatego też należałoby de lege ferenda znieść przepisy uprzywilejowujące uczelnie z prawem nadawania stopnia doktora habilitowanego, co pozwoli na stworzenie równych szans rozwoju i da młodszym uczelniom szansę skutecznego konkurowania ze starszymi i często mniej innowacyjnymi jednostkami. Dodatkowo należałoby gruntownie zmodyfikować przepisy o związkach uczelni i współpracy międzyuczelnianej tak, by umożliwić powstawanie uniwersytetów federacyjnych na wzór francuskich communautés d’universités et établissements oraz powrócić do możliwości tworzenia środowiskowych studiów doktoranckich przez jednostki uprawnione do nadawania stopnia doktora, a nie jak dziś – doktora habilitowanego. Pozwoliłoby to mniejszym ośrodkom na łączenie sił i uzyskiwanie efektu synergii bez utraty tożsamości organizacyjnej i przymusowej konsolidacji.

Różni, lecz równi

Zróżnicowanie misji uczelni jest koniecznością i faktem. Koniecznością, bo obecny model nie pozwala uczelniom na rozwinięcie skrzydeł i znalezienie własnego modelu funkcjonowania. Faktem, bo rzut oka na dane pokazuje, że są uczelnie, które skupiają się na badaniach i zdobywają lwią część grantów, uczelnie przedsiębiorcze – zarabiające na komercjalizacji wyników badań i zaangażowane – działające jako podmioty współpracujące z otoczeniem, a nie jako handlarze wiedzą. Niektóre uczelnie kształcą w większości absolwentów liceów, inteligentów w trzecim czy czwartym pokoleniu, inne – absolwentów średnich szkół technicznych, często będących pierwszym pokoleniem na studiach. Zróżnicowane potrzeby społeczne rodzą potrzebę zróżnicowania uniwersytetu na zasadzie różni, lecz równi. Niezależnie od tego, z jakim typem uczelni mamy do czynienia, wszystkie one powinny mieć jednakowy zakres autonomii, odpowiednie finansowanie, a ich ukończenie powinno dawać zbliżone szanse zawodowe.

Odchodząc od podziału ze względu na intensywność badań i liczbę uprawnień do nadawania stopni doktora i doktora habilitowanego, należałoby wyróżnić, ze względu na zróżnicowanie ich misji, uczelnie akademickie, profesjonalne i kolegia. Te pierwsze skupiałyby się na badaniach podstawowych, kształcąc przy tym studentów w duchu liberal arts, na studiach dających wiedzę ogólną i wykształcenie specjalistyczne, choć zasadniczo nieprzygotowujących do wykonywania konkretnego zawodu. Uczelnie profesjonalne prowadziłyby badania i kształciły w zawodach regulowanych oraz dyscyplinach stosowanych. Ich ukończenie dawałoby przygotowanie fachowe, możliwość szybszego uzyskania uprawnień zawodowych, tudzież wiedzę ogólną, ukierunkowaną na krytyczne myślenie i rozwiązywanie problemów praktycznych. Uczelnie obu tych typów prowadziłyby badania i byłyby uprawnione do nadawania stopni naukowych. Trzecim typem uczelni byłyby kolegia kształcące praktycznie, głównie na piątym poziomie ramy kwalifikacji, i nadające stopień będący odpowiednikiem amerykańskiego associate lub angielskiego foundation degree. Ich absolwenci wchodziliby od razu na rynek pracy lub kontynuowali naukę w uczelniach profesjonalnych.

Dwa stopnie – dwa tytuły

Dostosowując nasz system do bolońskiego, należy doprowadzić do sytuacji, w której najwyższym stopniem naukowym będzie stopień doktora (PhD). Należy również przywrócić znany przedwojennemu ustawodawstwu, a funkcjonujący dziś w krajach anglosaskich, niższy stopień naukowy magistra (MPhil). Stopień ten byłby nadawany, w zależności od dyscypliny, na podstawie opublikowanej krótkiej monografii lub opublikowanego artykułu. Podczas studiów kandydat otrzymywałby przygotowanie metodologiczne, a ich absolwent spełniałby kryteria otwarcia przewodu doktorskiego. Na studia te mogliby być przyjmowani zdolni absolwenci studiów I stopnia, a stypendia dla nich zastąpiłyby nieudany program Diamentowego Grantu. Natomiast stopień doktora byłby nadawany na zasadach dotychczasowych. Należałoby jednak rozważyć celowość doktorskich egzaminów językowych. Moim zdaniem biegła znajomość języka, umożliwiająca swobodne prowadzenie badań naukowych i komunikację z ośrodkami zagranicznymi, powinna być już warunkiem przyjęcia na studia MPhil/PhD.

Pracownicy uczelni w toku kariery byliby kierowani na ścieżkę dydaktyczną lub naukowo-dydaktyczną, co znajdowałoby odzwierciedlenie także w nadawanych im tytułach. Na ścieżce dydaktycznej byłyby to tytuły docenta i profesora dydaktycznego, na naukowej – profesora nadzwyczajnego i zwyczajnego. Tytuły dydaktyczne byłyby nadawane na podstawie oceny portfolio osiągnięć zawodowych, naukowe – na podstawie oceny wybranego przez kandydata zestawu publikacji. Uzyskanie niższego tytułu naukowego byłoby przesłanką zatrudnienia w uczelni na czas nieokreślony. Obie ścieżki kariery byłyby równoważne, także pod względem płacowym.

Milcząca zgoda

Należy odejść od przeregulowanego systemu uzyskiwania praw do prowadzenia studiów i nadawania stopni i tytułów naukowych na rzecz systemu milczącej zgody. Uczelnia przedkładałaby ministerstwu program studiów, efekty kształcenia i minima kadrowe, a ono mogłoby w ciągu trzech miesięcy wnieść sprzeciw, jeśli wniosek nie odpowiadałby przepisom prawa. Natomiast prawo nadawania stopni i tytułów naukowych uczelnie otrzymywałyby automatycznie po osiągnięciu naukowej masy krytycznej: odpowiedniej liczby wysoko kwalifikowanych pracowników, kategorii badawczej co najmniej B, a w przypadku prawa nadawania stopnia doktora – uprzedniego nadania odpowiedniej liczby stopni MPhil.

System ten oparty jest na już istniejącym trybie uznawania przez państwo stopni nadawanych przez niektóre uczelnie Kościoła katolickiego. Przeszło dwudziestoletnie doświadczenie w jego stosowaniu pozwala przyjąć, że sprawdzi się on także w przypadku pozostałych szkół wyższych. Pokazuje ono także wyraźnie, że rezygnacja przez MNiSW z drobiazgowego kontrolowania wszystkiego i zaufanie uczonym daje pozytywne skutki.

Warunki sukcesu

Sama zmiana przepisów, nawet najlepsza, nie gwarantuje sukcesu. Dlatego doceniam zaangażowanie ministra Gowina w proces konsultacji projektu nowej ustawy ze środowiskiem akademickim. Na razie jednak wygląda na to, że reforma ta, tak jak wszystkie poprzednie, sprowadzi się do nałożenia na uczelnie i uczonych dodatkowych zadań, bez zapewnienia środków i narzędzi potrzebnych do ich realizacji. Przekonać do nowych przepisów trzeba będzie też polityków opozycji.

Reforma szkolnictwa wyższego to proces długofalowy, co oznacza, że to, co zaczniemy pod rządami obecnej administracji, owoce wyda dopiero za dwie, może trzy kadencje. Należy zatem zadbać o to, by kolejne ekipy rządowe rozwijały dzieło swych poprzedników zamiast co kilka lat zaczynać wszystko od nowa. I to też jest argument za tym, by szkolnictwo wyższe reformować ewolucyjnie, a nie rewolucyjnie.

Dr hab. Piotr Stec , prof. UO, Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Opolskiego