Akademicki kanibalizm

Zbigniew Drozdowicz

Zapewne w niejednej osobie, przyzwyczajonej do standardów konsumpcyjnych kultury zachodniej, kanibalizm może budzić zniesmaczenie; nawet wówczas, gdy poparty jest wielopokoleniowymi tradycjami prymitywnych ludów. Inaczej natomiast to wygląda w przypadku praktyk akademickich, które sprawiają, że uczelnie przestają przypominać świątynie nauki i zaczynają się upodabniać do miejsc, o których się wprawdzie mówi, ale raczej nie z podziwem. Nie można oczywiście powiedzieć, że w każdym przypadku przyjmowane są one z zadowoleniem. Istnieje jednak na nie w jakiejś mierze środowiskowe przyzwolenie. Są to być może tzw. mocne słowa. Jednak to, o czym chciałbym powiedzieć, należy – w moim przekonaniu – do poważnych zagrożeń dla społeczności akademickiej i przed rozpoczęciem dyskusji nad mającym się ukazać w najbliższym czasie projektem nowych regulacji prawnych dotyczących szkolnictwa wyższego warto nazwać rzecz po imieniu.

Uczelnie żyły i żyją swoją kształtowaną przez wieki tradycją. W niejednym przypadku stanowiła ona o ich zdolności do skutecznego stawiania czoła różnego rodzaju przeciwnościom. W dziejach europejskich uniwersytetów były jednak również takie okresy, w których kultywowanie tradycji prowadziło do znacznego obniżenia naukowych i edukacyjnych lotów, a w niektórych przypadkach do takiego stanu, że co bardziej ambitne osoby raczej je omijały niż decydowały się na wiązanie z nimi swoich losów. Tak się rzecz miała m.in. w XVIII stuleciu z uniwersytetami angielskimi – Cambridge i Oxfordem. Z nakreślonego przez G.M. Trevelyana, autora Historii społecznej Anglii , ówczesnego wizerunku tych uczelni wynika, że ich kadra „rozgrzeszała się od trudu czytania, myślenia i pisania”, żyła uzyskanymi wcześniej wolnościami (czytaj: przywilejami), swój czas wypełniała plotkami oraz „pijatykami na umór”, a tym, których „raczyła przyjąć, dawała tak złe i kosztowne wykształcenie, że liczebność ich spadła w sposób żałosny”. Nie mam wątpliwości, że był to swoisty akademicki kanibalizm. Nie mam również wątpliwości, że tego rodzaju kanibalizm nie należy do przeszłości – jednak nie tyle na wymienionych wyżej uczelniach (w drugiej połowie XIX stulecia przeszły one bowiem gruntowne reformy), ile na tych, które pojawiły się znacznie później i którym z trudem przychodziło i przychodzi stosować dobre wzorce akademickiego życia i współżycia.

Polak potrafi

Czy znajdują się w tej grupie jakieś polskie uczelnie? Nie mam co do tego wątpliwości. Nie wymienię tutaj jednak żadnej z nich. Problem bowiem nie sprowadza się do napiętnowania jednej czy drugiej uczelni, lecz do wskazania praktyk, które wprawdzie służą zaspokojeniu bieżących potrzeb konsumpcyjnych różnych grup społecznych, w tym części członków akademickiej społeczności, ale raczej niewiele mają wspólnego z tym, co prof. Kazimierz Twardowski w swoim wykładzie O dostojeństwie Uniwersytetu łączył z „ustawicznym wskazywaniem wiedzy obiektywnej jako celu, ku któremu nas wiodą nasze potrzeby i wysiłki poznawcze”, oraz z takim kształceniem studentów, aby chcieli oni i potrafili zrozumieć tę „olbrzymią doniosłość, którą posiada dla ludzkości prawda obiektywna i praca około jej zdobywania”.

Deklaratywnie taki generalny cel przyświecał również wszystkim, którzy w latach 90. minionego stulecia przyczynili się do powstania w naszym kraju ogromnej liczby różnego rodzaju uczelni prywatnych, nazywanych (być może dla uniknięcia negatywnych skojarzeń) niepublicznymi. Co więcej, te działania znajdowały swoje uzasadnienie w potrzebach młodzieży, która wcześniej wprawdzie dobijała się do bram wyższych uczelni, ale w ogromnej większości odprawiana była z przysłowiowym „kwitkiem”, bowiem zarówno lokalowe, jak i kadrowe możliwości kształcenia na poziomie wyższym nie pozwalały na znaczne zwiększenie limitów przyjęć. Szybko się jednak okazało, że „Polak potrafi” – jeśli nawet nie efektywnie, to przynajmniej efektownie – działać w specyficznym obszarze, jaki stanowi akademicka edukacja. Co więcej, potrafi on na tym polu odnieść prawdziwy sukces finansowy nawet wówczas, gdy sam nie dysponuje ani dużymi zasobami pieniężnymi, ani też kadrowymi. Tych pierwszych bowiem mogli mu dostarczyć (i dostarczają do dzisiaj) płacący czesne studenci, natomiast te drugie można było stosunkowo łatwo znaleźć na uczelniach publicznych. W ten sposób doszło do kolejnego „cudu nad Wisłą”, wyrażającego się nie tylko w wysypie nowych uczelni, ale także w wielokrotnym wzroście liczby studiujących i kończących studia (mniejsza o to, z jakim wykształceniem).

Kto tutaj uprawiał i uprawia nadal swoisty akademicki kanibalizm? Raczej nie założyciele i faktyczni właściciele prywatnych uczelni. Niejedna z tych osób bowiem jest typowym biznesmenem i swoje akademickie przedsięwzięcie traktuje w kategoriach finansowych zysków. Na liście płac niejednej uczelni figurują jednak tacy, bez których biznes również nie mógłby się kręcić, tj. pracownicy dydaktyczni. Jeszcze dzisiaj można tam znaleźć osoby łączące zatrudnienie na uczelni publicznej z zatrudnieniem na uczelniach prywatnych, a kilka lat temu to oni głównie stanowili ich podstawową kadrę dydaktyczną. Do legendy przeszli rekordziści potrafiący „obsłużyć” swoim nazwiskiem kilkanaście uczelni prywatnych. Skąd przypuszczenie (jednak graniczące z pewnością), że przynajmniej niektórzy z nich praktykowali i praktykują kanibalizm? Przede wszystkim stąd, że z wieloletniego doświadczenia wiem, ile potrzeba czasu i wysiłku, aby dobrze wykonywać obowiązki dydaktyczne na jednej uczelni, a podejmowanie ich na każdej następnej oznacza nie tylko „rozmienianie się na drobne”, ale także szukanie dodatkowych miejsc zatrudnienia, w których nie wymaga się wiele od kadry nauczającej. Także stąd, że mało wymagające uczelnie wybierają niejednokrotnie studenci, którzy być może nie przebrnęliby egzaminacyjnego sita na uczelniach publicznych. Po co zresztą miałby się z nim mierzyć ktoś, kto w swoim zawodowym życiu stawia nie na rzeczywiste, lecz „papierkowe” kwalifikacje? Wszystko to prowadziło i prowadzi do tego samego, do czego doprowadziło w XVIII stuleciu stare uniwersytety europejskie. Różnica polega głównie na tym, że marne wykształcenie oferuje się znacznie liczniejszej grupie studiujących i – co gorsza – taka oferta niejednokrotnie spotyka się z szerszym zainteresowaniem niż oferta uczelni, o których wiadomo, że nie będzie w nich łatwo, lekko i przyjemnie uzyskać dyplom. Społeczne koszty są jednak duże, bowiem w ten sposób konsumuje się resztki kredytu zaufania, który uczelnie miały jeszcze na początku lat 90. minionego stulecia.

Pokażę ci miejsce w szeregu!

Inną formę swoistego kanibalizmu znajduję w obszarze akademickiego życia związanym z ubieganiem się w procedurze konkursowej o finansowanie ze środków publicznych różnego rodzaju projektów badawczych. Stwarza to okazję nie tylko autorom projektów do wykazania się innowacyjnością czy pomysłowością, ale także oceniającym je ekspertom do pokazania tym pierwszym miejsca w akademickim szeregu. Gdyby w tym „pokazywaniu” w każdym przypadku przestrzegane były zasady obiektywności, a oceniający mieli osiągnięcie co najmniej równie znaczące, jak oceniani, to nie mówiłbym o występowaniu tutaj akademickiego kanibalizmu. Niestety, tak nie jest. Do takiego wniosku skłania m.in. Głos w sprawie procedur grantowych w Narodowym Centrum Nauki prof. Jerzego Bańczerowskiego (por. PAUza, nr 382 z 27 kwietnia 2017). Przywołuję go tutaj nie tylko dlatego, że autor jest cenionym językoznawcą (budzącym podziw m.in. swoją znajomością wielu języków), lecz głównie z uwagi na sformułowaną konkluzję. Profesor stwierdza, że „prowadzona u nas od lat polityka finansowa i instytucjonalna w dziedzinie nauki skutkuje jej marginalizacją na arenie międzynarodowej”. Oznacza to ni mniej ni więcej, że praktykuje się w tej polityce akademicki kanibalizm. Nie miejsce tutaj na szerokie i głębokie przedstawienie problemu. Ograniczę się zatem do kilku uwag związanych z jego praktykowaniem w konkursach grantowych.

Nie twierdzę oczywiście, że jest on udziałem większości powoływanych w nich ekspertów. Wystarczy jednak przysłowiowa „łyżka dziegciu”, aby zepsuć smak „beczki miodu”. Odnoszę wrażenie, że nie jest to tylko jedna „łyżka”. Co więcej, jestem przekonany, że takie wrażenie ma również spora część tych, którzy ubiegali się o granty lub przynajmniej zapoznali z niektórymi negatywnymi opiniami ekspertów. Jeśli byłoby inaczej, to dlaczego tak niewielu znanych i uznanych profesorów składa wnioski grantowe w konkursach krajowych, a jeszcze mniej w międzynarodowych? Być może niektórym już się nie chce podejmować pracochłonnych problemów naukowych. Skłonny jestem przypuszczać, że niejeden z nich nie chce podejmować ryzyka trafienia w procedurze konkursowej na „eksperta”, który wprawdzie sam niczym szczególnym się nie wykazał w badaniach naukowych, ale przy okazji chwilowej ważności będzie wkładał sporo wysiłku w to, aby znaleźć niedoskonałości bądź to w ocenianych przez niego projektach, bądź też w osiągnięciach ich autora (a jeszcze lepiej w jednych i drugich) i będzie mu się starał pokazać, że jego miejsce jest w drugim lub w jeszcze dalszym szeregu uczonych. Natomiast nie zada on sobie większego trudu, aby trafnie ocenić i docenić oryginalność czy innowacyjność projektu. Rzecz jasna, można się odwołać od opinii tego rodzaju „ekspertów”. Niewiele jednak wskazuje na to, aby takie odwołania miały duże szanse powodzenia. Przecież przy okazji można trafić na kolejnego „eksperta”, który będzie chciał dodać sobie ważności poprzez wykazanie naszych niedoskonałości. I może w tym mieć nawet trochę racji, bo przecież, tutaj, na ziemi, nikt nie jest doskonały. Nawet hiperkrytyczni „eksperci” (ktoś jednak powinien im to uświadomić).