W pułapce suplementarnej bioretencji

Piotr Müldner-Nieckowski

Warto czasem czytać, oglądać i wysłuchiwać teksty, które zdroworozsądkowo uważamy za głupie, miałkie czy kłamliwe. Zawierają ciekawe treści: nielogiczne, banalne lub fałszywe, ale ponadto niosą pewną wiedzę zarówno o ich twórcach, jak i zaprojektowanych odbiorcach. Teksty to przecież nie tylko treść wynikająca z zestrojenia znaczeń wyrazów, ale o wiele więcej. Zwykle zdanie jest postrzegane tylko jako ów zestrój i zapomina się o takich czynnikach jak kontekst, zarówno zewnętrzny, jak i wewnętrzny; o skojarzeniach zdania z innymi treściami, które zazwyczaj owocują presupozycją, czyli pewnym typem perswazji; o illokucji, czyli intencji mówiącego (piszącego); o perlokucji, czyli zaplanowanym następstwie odbioru tekstu, zarówno jako reakcji bliskiej, jak i odległej; i tak dalej. Można by tu systematycznie wymienić wszystkie funkcje języka według poglądów od Karla Büchnera, Bronisława Malinowskiego, Romana Jakobsona, Michaela Hallidaya, Johna Austina po Andrzeja Bogusławskiego i Aleksandra Kiklewicza – ale wszystko na nic, bo to mało komu powie coś konkretnego. Teksty są czytane bezmyślnie. Wszystkie te teorie są tak strasznie trudne, nie do zrozumienia, nie mówiąc już o ich nauczeniu się i stosowaniu!

Mowa o języku reklamy, która zbliża się do granic przestępstwa. Łamie zasady przyzwoitości, prawa logiki, etykę komunikacji międzyludzkiej. Bije w interes ludzi. Konkret w niej jest bardzo łatwy w odbiorze, do bezkrytycznego skonsumowania: w telewizji klipy walą po oczach i uszach, że oto jest lek na wątrobę, inny na serce, też na pamięć i jeszcze jakiś na infekcje intymne, a wszystko okraszone magnezem o dużej bioretencji, choć w sumie nie ma to z lekami nic wspólnego, bo chodzi o suplementy.

Przepraszam za ten bełkot, ale tego inaczej przedstawić się nie da. Manipulacja jest tak duża i agresywna, że widz-słuchacz zamyka oczy, kładzie uszy po sobie i wyłącza rozum, żeby nie zarazić go lękiem przed śmiercią, a to na wypadek gdyby z jakiejś błahej przyczyny z tych informacji medialnych nie skorzystał. Innymi słowy – bierze wszystko w ciemno i na głucho. Bierze naprawdę, co może potwierdzić każdy magister farmacji. Odnoszę wrażenie, że w aptekach więcej towaru ma związek z kosmetyką i suplementacją żywności niż z medycyną. Doszło do tego, że pojawili się wnioskodawcy, którzy domagają się, aby władza wprowadziła refundację suplementów diety. Inni na forach internetowych zaniepokojeni pytają, czy suplementy są tym samym co substytuty, a diety – czy mają coś wspólnego z jedzeniem tradycyjnym, czy też są produktem nowej cywilizacji. Osobnik, który odważy się tam napisać, że wystarczy jeść normalnie, jest tępiony jako idiota pierwszej kategorii, a więc wstecznik i nieudany jeleń na rykowisku, który usiłuje przywracać porządki dziewiętnastego wieku.

Co więcej, typowi forumowicze pod wpływem telewizora utwierdzają się w przekonaniu, że leki na wątrobę, serce i pamięć istnieją, infekcje mogą być mniej czy bardziej intymne, a magnez w tabletkach jest niezbędny do życia, szczególnie u osób z grupy ryzyka. Nikt z tego nic nie wie, ponieważ w rzeczywistości przecież tego nie ma, ale oni mimo to twierdzą, że jest, ponieważ – zgodnie z logiką nowoczesności – jest. Oburzają się, jeśli ktoś ośmieli się powiedzieć, że nie ma leków na wątrobę i serce, tak jak i nie ma na żaden inny narząd organizmu ludzkiego. Tymczasem ktoś, kto – jak owi twórcy reklam – wypowiada tezę o „preparatach na narząd”, już w pierwszych słowach oszukuje odbiorców. Z tych tekstów wynika bzdura, która mówi, że lek na wątrobę to taki, który powoduje wyleczenie człowieka z wątroby, co miałoby znaczyć, że wątroba jest rodzajem choroby. A jeśli nawet nią nie jest, to i tak każda wątroba jest czymś chorym, skoro tyle o niej w reklamach leków. Reklamowa osoba jedną ręką gładzi po głowie wnuczka, drugą bierze różową tabletkę i mówi do widzów, że ma dla kogo żyć, więc bierze lek na serce, co ma zapewne oznaczać, iż z założenia wszyscy mamy serce, które jest chorobą, zwłaszcza jeśli mamy wnuczka. Można więc trwale wyleczyć się z serca, a wtedy wnuczek żywiołowo będzie się z nami bawił w klocki. Pozostaje tylko do ustalenia, czy wnuczek jest z grupy ryzyka o dużej bioretencji, czy też jako suplement, i co się stanie, jeśli ktoś w Polsce nie weźmie tabletki z magnezem w związku z infekcją intymną w obliczu osteoporozy z glutenem.

Nie trzeba podkreślać, że zmyślność reklamodawców, którzy doskonale znają funkcje języka i siłę perswazji, służy wyłącznie napędzaniu pieniędzy do kasy najbogatszej kasty współczesnego świata, zwanej Big Pharma. Nie jest kwestią wiary to, czy reklamowane preparaty poprawiają zdrowie, bo po prostu tego nie czynią. Dla kogoś, kto przysiadł fałdów i przejrzał choćby odpowiednie hasła w Wikipedii, będzie to jasne jak słońce. Dlaczego jednak mało kto się na to zdobywa? Ano z tego samego powodu, z którego prawie nikt nie śledzi przejawów prawdy w polityce, tylko ulega medialnym złudzeniom (chyba że sam jest zainteresowany w propagowaniu manipulacji – wtedy jestem gotów go zrozumieć).

Czas najwyższy, żeby ktoś w wyższych sferach się obudził i zaczął analizować to, co się dzieje z reklamą dotyczącą zdrowia.

e-mail: lpj@lpj.pl