Studia - wrażenia zmysłowe

Marek Misiak

W jednym z poprzednich tekstów pisałem o przedmiotach, które towarzyszyły mi w studiach: o „wymowności rzeczy” (tytuł książki archeologa Zdzisława Skroka), przedmiotów codziennego użytku, które dostrzeżemy tak naprawdę tylko wtedy, gdy będziemy odpowiednio uważni. Wówczas zdamy sobie sprawę, że to, jakich zakładek do książek używamy czy jakie wybieramy przybory do pisania, to cały osobny świat, w który warto wniknąć. Zaczynamy wówczas świadomie postrzegać takie przedmioty, również pod względem czysto zmysłowym. Analizując tę kwestię, zdałem sobie sprawę, jak wiele konkretnych wrażeń zmysłowych kojarzy mi się właśnie ze studiami, z pięcioma latami, które spędziłem na polonistyce Uniwersytetu Wrocławskiego.

Wskazanie, że dla człowieka głównym zmysłem jest wzrok, to truizm, nie poświęcę tu zatem dużo uwagi wrażeniom wzrokowym, a takie zapewne większość czytelników byłoby w stanie przypomnieć sobie z własnych studiów. Kurz wirujący w promieniach porannego słońca, przechodzących przez szyby w sali wykładowej, lekko nierealnie rozproszone światło popołudniowego słońca w laboratorium, cienie rzucane przez klasycystyczne kamienne ozdoby na elewacjach budynków uczelni… W Pradze przystanąłem kiedyś przed jednym z budynków Uniwersytetu Karola – figura na narożniku rzucała na pustą, brukowaną uliczkę długi, zniekształcony cień. Szum pobliskich, bardziej ruchliwych ulic na chwilę ucichł, byłem tylko ja i długi cień. Po kilku sekundach słońce na moment zasłoniła chmura i uczelniany budynek z tajemniczego stał się mroczny, a po chwili znów magiczny.

Dostojny zapach kurzu

Choć mam raczej mało wrażliwy węch, ze studiów najbardziej sugestywnie pamiętam zapachy . Współcześni powieściopisarze lubią opisywać doznania olfaktoryczne, ale na ogół te związane z ludzką fizjologią i przez to raczej mało apetyczne. Nie o takie mi chodzi. Najważniejszy jest tu zapach… kurzu, a właściwie różne zapachy kurzu w różnych miejscach. Inaczej pachniał kurz w magazynie biblioteki Instytutu Filologii Polskiej, inaczej w wypożyczalni Dolnośląskiej Biblioteki Wojewódzkiej, a jeszcze inaczej w dawnej siedzibie Dolnośląskiej Biblioteki Pedagogicznej. W tej pierwszej kurz był suchy, ale też pachniał dyskretnie, jakby dostojniej. Nie było go widać, nie zostawał na rękach, gdy brało się książki, ale jego woń była nie do pomylenia z niczym innym. W Bibliotece Wojewódzkiej zapach kurzu mieszał się z jakąś bliżej niezdefiniowaną chemiczno-biologiczną wonią. Być może była to pleśń, ale wówczas obstawiałem raczej jakiś klej introligatorski. W bibliotece tej przekonałem się również, że także tworzywo sztuczne może mieć zapach – okładki książek zabezpieczano tam wówczas (2002-2007) foliowymi obwolutami, które emitowały słabą, ale charakterystyczną woń. W Bibliotece Pedagogicznej zaś kurz był zastarzały, jakby pachniały nim nie tylko książki, ale także kolejne jego warstwy gromadzące się między obluzowującymi się już wskutek zbrylenia kleju klepkami parkietu. W tej ostatniej placówce trzeba było uważać, aby nie dotknąć kolanami lub rękami stołów w czytelni od spodu, pokrytych tam niewykończoną płytą wiórową. I jakkolwiek cała biblioteka była rzecz jasna sprzątana, kurz z tych konkretnych płaszczyzn zdawał się nie do usunięcia.

Studia polonistyczne pachną nie tylko miejscami przechowywania książek, także samymi książkami i czasopismami. Gdy byłem na pierwszym semestrze I roku, księgarnia firmowa PWN ogłosiła promocję: komplet podręczników do historii literatury można było kupić za 200 zł. Mniej więcej tyle samo kosztowałoby skserowanie i zbindowanie ich wszystkich, więc nie wahałem się ani chwili. Gdy wychodziłem z księgarni, obładowany nową zdobyczą, spotkałem w drzwiach kolegę, który spytał, czym to się różni od kserówek, które sam zamówił kilka dni wcześniej. Niewiele myśląc, odparłem: „Kserówki nie pachną”. I taka była prawda. Gdy kupowałem nową książkę, lubiłem wciągnąć w nozdrza zapach świeżej jeszcze farby drukarskiej.

Starsze książki pachną inaczej, zapach farby staje się coraz delikatniejszy, wąchając kartki, można natomiast poczuć delikatną woń samego papieru (stare książki drukowano na tradycyjnym papierze drzewnym), a także zapachy, które książka wchłonęła przez lata (czasem dziesięciolecia) przechowywania w różnych miejscach. Miałem kiedyś w rękach wydaną w latach 50. powieść, która ewidentnie pachniała kompotem truskawkowym – ktoś musiał ją zalać i choć udało mu się usunąć przebarwienia z kartek, zapach pozostał. Z kolei książki, które pożyczałem od dalekiej krewnej, potrafiły pachnieć wodą różaną, której starsza pani używała zarówno w charakterze perfum, jak i odświeżacza powietrza w mieszkaniu. Heban Kapuścińskiego, w który zagłębiałem się podczas wyjazdu nad morze i czytałem go na plaży, do teraz lekko zalatuje morską wodą (choć może to już trochę moja wyobraźnia).

Trafiają się jednak również książki pachnące nieprzyjemnie. W jednej z bibliotek naukowych zostałem kiedyś dopuszczony do starego inkunabułu. Gdy nikt nie patrzył, nachyliłem się, aby go powąchać i wyraźnie poczułem pleśń. Jak się okazało, książka została zatopiona podczas wrocławskiej powodzi w 1997 roku i cudem odratowana. Niestety woń pozostała.

Studia to jednak nie tylko „naukowe” aromaty, ale również te jak najbardziej przyziemne. Zawsze przenoszę się wyobraźnią w czasy studenckie, gdy czuję zapach pierogów ruskich, cebulki, tanich drożdżówek lub cytrynowej herbaty z automatu, a to wszystko dzięki barowi mieszczącemu się w budynku instytutu. Czasem miałem wrażenie, że wszystkie moje ubrania i plecaki przesiąkły zapachem cebulki. Gdy jakiś czas temu po raz pierwszy po dłuższym czasie odwiedzałem swój dawny instytut, wspomnienia wróciły najsilniej, gdy kupiłem z automatu w holu cytrynową herbatę i poszedłem z nią do bufetu. Wystrój się zmienił, ale nie menu. Zamówiłem ruskie pierogi z cebulką, zjadłem je, popijając herbatą i czułem się zupełnie jakby znów był rok 2003 i jakbym znów miał 20 lat.

Wiele odcieni ciszy

Smaki studiów to jednak węższa paleta, książkę czy całą bibliotekę da się powąchać, ale raczej nie zjeść (kolega raz się założył i przegrawszy, musiał zjeść egzemplarz wydawanego przez siebie czasopisma studenckiego, ale była to 16-stronicowa broszura, a doznania smakowe zapewne nie były warte opisywania). Nie miałem niestety okazji, z powodów zarówno czasowych, jak i finansowych, niczym bohater W poszukiwaniu straconego czasu maczać magdalenkę w winie i kontemplować jej smak, ale do teraz, gdy jem bułkę drożdżową lub baton Snickers, przypominam sobie paniczne pochłanianie tych resztek z uczty bogów przed kolejnym półtoragodzinnym wykładem. Często nachodzi mnie przy tej okazji refleksja, że drożdżówki, które już po 8-10 godzinach od przywiezienia z piekarni nabierają konsystencji andrutów, zostały chyba zakazane dyrektywą UE, gdyż od około 2006 roku ani razu ich nie napotkałem. Studia przekonały mnie też, że jedność przeciwieństw nie jest wyłącznie abstrakcyjnym filozoficznym konceptem, a dowodem na to były potrawy mięsne i mączne podawane w jednym z barów mlecznych w okolicach instytutu (kluski z mięsem, kopytka, pierogi leniwe itp.). Każda z nich była w takim samym stopniu bez smaku, ale każda w inny sposób.

Dotyk – dzięki rozerotyzowanej popkulturze – kojarzy się wielu osobom w pierwszej kolejności z tą właśnie sferą życia. Tymczasem wrażenia dotykowe również budują nasze wspomnienia, choć przywołać je możemy często głównie poprzez indukcję (podobnie jak zapachy). Trudno nam opisać z pamięci, jakie coś było w dotyku i nie jesteśmy nawet w stanie przypomnieć sobie, czy zapamiętaliśmy w ogóle, jakie było, ale gdy dotykamy tego czegoś (lub czegoś podobnego) raz jeszcze, wspomnienia od razu wracają. Pamiętam przede wszystkim dotyk książek oraz ławek w różnych salach wykładowych i czytelniach. Wiele tych sal już nie istnieje w taktylnej wersji, jaką zapamiętałem, wyposażenie zostało wymienione. Pamiętam zatem ławki w głównej sali wykładowej, gładko polakierowane chyba jeszcze przed II wojną światową, ze schodzącym lakierem ukazującym szorstkie, drzazgowate drewno, i dotyk spodniej strony blatów, gdzie deska była gładko oheblowana, ale niepomalowana. Pamiętam ławki w sali wykładowej w głównym gmachu Uniwersytetu Wrocławskiego, wykończone nieprzyjemnie suchą w dotyku okleiną. Pamiętam krzesła w salach ćwiczeniowych, nowe, a jednak błądzące w znudzeniu palce nieoczekiwanie natrafiały na oparciach na niemiłe syntetyczne drzazgi. I dotyk okładek, i kartek książek – nienaturalnie gładkich druków z lat 30. i 50., płóciennych i efalinowych okładek, szorstkich, ale przyjemnie znajomych tekturowych okładek z płóciennym grzbietem, którymi biblioteki zastępowały te oryginalne, gdy ostatecznie się rozpadły.

Tylko trzy dźwięki kojarzą mi się z czasem studiów. Dudniący odgłos, gdy schodziłem z głównych schodów w instytucie – drewniane stopnie miały pod spodem pustą przestrzeń, a zamontowane były na tyle dawno, że wypaczone deski podskakiwały lekko i dudniły, przez co kroki nawet niewielkiej osoby brzmiały jak kroki olbrzyma. Mlaszczący dźwięk powodowany przez podeszwy na linoleum, którym wyłożony był najdłuższy korytarz na pierwszym piętrze instytutu, tzw. lotnisko. Zawsze kojarzył mi się on ze stresem. Powtarzając ostatni raz materiał przed drzwiami gabinetu, gdzie odbywał się egzamin, miałem zwyczaj przemierzać całą długość korytarza z podręcznikiem lub notatkami w rękach. I cisza. Wiele odcieni ciszy w różnych czytelniach, w różnych okresach roku akademickiego i o różnych porach dnia. Nerwowa cisza przed sesją egzaminacyjną i tuż przed zamknięciem czytelni. Absolutna cisza w sierpniu i na początku września. Zrelaksowana cisza w maju. Przytulna cisza w zimie, po zmroku. Cisza sprawiająca wrażenie zawieszenia w bezczasie w czytelniach z wystrojem z lat siedemdziesiątych – w Studium Praktycznej Nauki Języków Obcych albo w czytelni Dolnośląskiej Biblioteki Pedagogicznej. Tak jakby nie minęły ani trzy minuty, ani trzy godziny, jakby czas odmierzały tylko przewracane kartki.