Rachunek sumienia

Andrzej Białas

Jestem człowiekiem w podeszłym wieku i wobec tego, z natury rzeczy, jestem niechętny zmianom. Stąd myśl o kolejnej rewolucji w nauce i szkolnictwie wyższym wywołuje mój niemal automatyczny sprzeciw. Jeżeli więc – niejako wbrew sobie – zdecydowałem się zaangażować w działania zmierzające do wprowadzenia w Polsce nowego prawa o szkołach wyższych i o nauce (jestem członkiem Rady Narodowego Kongresu Nauki), to sądzę, że powinienem się – poniekąd sam przed sobą – wytłumaczyć.

Argument, który uznałem za kluczowy i który przesądził o mojej decyzji, to pojawienie się nadziei na stworzenie wreszcie w Polsce możliwości kształcenia elitarnego, czyli na najwyższym poziomie dla najbardziej uzdolnionych i ambitnych studentów. Ze smutkiem trzeba bowiem skonstatować, że przez niemal trzydzieści lat wolności nie udało się nam zbudować nawet jednej uczelni elitarnej, gdzie studiować mogliby tylko najlepsi. Gdzie byłyby ostre kryteria przyjęcia, gdzie byłby możliwy kontakt z uczonymi światowej klasy, gdzie byłoby wiadomo, że miernoty napotkają barierę nie do pokonania. Gdzie dyplom oznacza gwarancję KLASY. W rezultacie nie ma w tej chwili w Polsce uczelni, której ukończenie dawałoby rozsądną pewność, że mamy do czynienia z absolwentem, który ma solidną wiedzę w zakresie swojego dyplomu, którego możliwości intelektualne są odpowiednio wysokie, a on sam jest ukierunkowany do pełnienia aktywnej roli w społeczeństwie.

Wszystkie inne uzasadnienia reform, wysuwane oficjalnie i mniej oficjalnie, wydają mi się drugorzędne. A powodzenie lub klęskę „programu Gowina” będę osobiście oceniał tylko z tego punktu widzenia. Jeżeli więc rzeczywiście uda się panu premierowi doprowadzić do powstania choćby jednej uczelni o światowym poziomie, gotów mu jestem darować wszystkie pomyłki lub zaniechania, jakie może na tej drodze popełnić. W przeciwnym razie ze smutkiem skonstatuję jego (i moją) porażkę.

Pytanie: dlaczego?

Ten – trudno zaprzeczyć – skrajnie radykalny pogląd towarzyszy mi od chwili, gdy kilka lat temu usłyszałem od pewnego licealisty (ucznia jednego z najlepszych liceów w Polsce), że „u nas w klasie na studia za granicę nie wybierają się tylko słabi albo pozbawieni ambicji” (nb. ten młody człowiek studiuje dzisiaj w Oxfordzie). Wówczas ogarnęło mnie autentyczne przerażenie. Bo trudno było odpędzić myśl, że to groźny sygnał ostatecznego upadku.

Gdy jednak pierwsze wzburzenie opadło, zacząłem trochę spokojniej zastanawiać się nad pytaniem, DLACZEGO zdolni młodzi Polacy chcą się koniecznie kształcić za granicą? Przecież we Francji najzdolniejsi próbują dostać się do Ecole Politechnique lub Ecole Normale, młodzi Niemcy do Heidelbergu lub Monachium, młodzi Brytyjczycy do Oxfordu lub Cambridge, młodzi Amerykanie do Harvardu lub Stanfordu.

Jasne, że odpowiedź jest skomplikowana i odgrywa tu rolę wiele elementów. Jednym z nich jest zwyczajny snobizm i wynikające stąd wielbienie przez Polaków wszystkiego, co „zachodnie”. Wada narodowa znana od lat, a właściwie od wieków, opisana przez poetów („Pawiem narodów”...), wyśmiewana (Fircyk w zalotach ), analizowana (Gombrowicz). Nastroje te nasiliły się zwłaszcza po ogłoszeniu dalekich miejsc najlepszych polskich uczelni w kolejnych rankingach szanghajskich, co zostało przyjęte przez media niemal jako klęska narodowa.

Ale to tylko część odpowiedzi. Jest bowiem jeszcze drugi ważny powód, zazwyczaj niedoceniany, a w każdym razie bardzo rzadko pojawiający się w dyskusji publicznej. To AMBICJA. Ambicja młodych ludzi. Młodzi ludzie doskonale bowiem rozumieją, że bodaj najważniejszym zadaniem, z jakim wchodzą w dorosłe życie, jest WYRÓŻNIĆ SIĘ Z TŁUMU. Wybierają w tym celu różne drogi. Mogą to być sposoby najprostsze: szokujące zachowanie, oryginalne ubranie, ekscentryczna fryzura. Bardziej wytrwali sięgają po laury sportowe. Są jednak i tacy, zapewne mniej liczni, którzy chcą uznania dla swoich możliwości intelektualnych, dla swoich zdolności. I dla nich właśnie, najcenniejszych z punktu widzenia uczelni, nie ma miejsca w naszym kraju. Nie ma miejsca, gdzie mogliby zademonstrować swoją klasę i zdobyć uznanie. Uznanie, które – oprócz osobistej satysfakcji – otworzy przed nimi praktycznie cały świat.

W dzisiejszym świecie bowiem najcenniejszym dobrem, najważniejszą wartością, o które walczą dosłownie wszyscy, są TALENTY. Wyszukiwanie i przyciąganie talentów, to najskuteczniejszy sposób osiągnięcia sukcesu firmy, sukcesu społeczności, sukcesu państwa. Ukończenie studiów na renomowanej uczelni, która gwarantuje, że jej absolwent reprezentuje wysoki poziom, daje więc przepustkę do elity. Młodzi ludzie doskonale to wiedzą i stąd tak silne parcie na studia w Oxfordzie, Cambridge, Paryżu czy Heidelbergu. A tam często stają się łatwym łupem i rzadko kiedy wracają.

Ogon słabeuszy

Sprawa jest o tyle zawikłana, że mamy do czynienia z dwoma odrębnymi zagadnieniami, które trzeba rozróżnić. Czym innym jest wszak faktyczny poziom wykształcenia, a czym innym reputacja uczelni, która tego wykształcenia dostarcza. W moim mniemaniu, wbrew powszechnej (niestety lansowanej również przez media) opinii, istnieją w Polsce uczelnie, z których wychodzą znakomici, świetnie wykształceni absolwenci (przynajmniej w niektórych dziedzinach). Przekonującym dowodem są ich liczne sukcesy w międzynarodowej konkurencji. Najlepsi absolwenci polskich uczelni doskonale radzą sobie w rywalizacji ze swoimi rówieśnikami z bardziej renomowanych ośrodków. Niestety te świetne rezultaty nie przekładają się na opinię o całej uczelni, bo nawet czołowe polskie uniwersytety nie chcą wyeliminować spośród swych absolwentów ludzi słabych, którzy studiów w ogóle nie powinni skończyć (a przynajmniej nie na tej uczelni). Ten „ogon słabeuszy” tworzy szkodliwy balast i całkowicie psuje wizerunek.

Krótko mówiąc, dobre polskie uczelnie mają duże możliwości, mają też kadrę, która potrafi bardzo dobrze uczyć, ale uparte utrzymywanie w gronie studentów ludzi poniżej poziomu koniecznego do zdobycia odpowiednich kwalifikacji uniemożliwia wykorzystanie tych atutów do uzyskania wysokiej rangi i reputacji, która dawałaby menadżerom i „łowcom głów” rozsądną gwarancję, że angażując absolwenta nie przyjmują do pracy durnia lub nieuka.

Dlaczego zaś polskie uczelnie nie chcą się pozbyć tego balastu? Odpowiedź wszyscy znamy: to skutek systemu finansowania, opartego na czymś w rodzaju „bonu edukacyjnego”, gdzie dochody uczelni w znacznym stopniu są określane przez liczbę studentów. Skreślenie studenta z listy oznacza łatwo przeliczalną stratę.

Ogłoszone projekty nowego prawa o szkołach wyższych zapowiadają utworzenie w Polsce kilku elitarnych uczelni „badawczych” (nazwa mi się nie podoba, ale już się chyba przyjęła i dlatego niechętnie będę jej używał), które byłyby zwolnione z tego kagańca. Być może wreszcie się uda. Choć trudno zapomnieć, że podobne deklaracje słyszeliśmy już nieraz i niewiele z nich zostało. Głównie dlatego, że napotkały opór różnych środowisk, także środowiska szkół wyższych.

Irytująca „trzecia misja”

Również tym razem przeprowadzenie reformy będzie niezwykle trudne, bo przecież przyczyny oporu są realne i wcale nie znikły. Dlatego sądzę, że należy się skupić na kluczowym zagadnieniu, które opisałem powyżej, a nie podejmować prób równoczesnego wprowadzania zbyt wielu dodatkowych zmian, zwłaszcza tych, które wzbudzają najwięcej kontrowersji. Należy o nich dyskutować i ewentualnie doprowadzić do kompromisu, pamiętając jednak, że otwarcie zbyt wielu frontów często prowadzi do porażki.

Tak więc nie widzę na przykład dobrego powodu, aby koniecznie składać trybut politycznym populistom i domagać się od uczelni, aby „wspomagały innowacyjność polskiej gospodarki”, co przecież kompletnie nie ma sensu i w dodatku bulwersuje środowisko naukowe, pamiętające jeszcze czasy „warsztatów pomocniczych” i innych PRL-owskich wynalazków. Zwłaszcza nazywanie tego postulatu „trzecią misją” jest bardzo irytujące. To nie żadna misja, to błąd. Gdyby ktoś miał wątpliwości, polecam tekst prof. Włodzimierza Korohody w 383 numerze „PAUzy Akademickiej”, gdzie zresztą można też znaleźć interesujący pomysł, jak współpracę uczelni z gospodarką pchnąć naprzód, nikogo nie antagonizując. Jeżeli więc poważnie myśleć o wzmocnieniu związków nauki z gospodarką, to należy unikać niewiele znaczących, a denerwujących sloganów, natomiast zaproponować i wynegocjować konkretne rozwiązania.

Warto przy tej okazji przypomnieć ważną tezę nieodżałowanej pamięci profesora Macieja Grabskiego, prezesa Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, który wielokrotnie zwracał uwagę, że najskuteczniejszym sposobem, w jaki uczelnia może wspomóc innowacyjność gospodarki, jest dostarczenie znakomicie wykształconych absolwentów, którzy potrafią innowacyjność wprowadzić i zrealizować w praktyce. Podstawowym zadaniem uczelni jest więc jak najlepsze kształcenie studentów i w konsekwencji wysyłanie w świat świetnie wykształconych absolwentów. Wynika stąd w szczególności konieczność prowadzenia badań naukowych na najwyższym, światowym poziomie. Warto zacytować: „Nigdzie, mimo różnych pomysłów, nie udało się stworzyć znakomitych swoimi absolwentami elitarnych uczelni bez rozwijania w nich badań naukowych na najwyższym poziomie, a więc dysponowania znakomitymi profesorami oraz ambitnymi studentami” („PAUza” nr 195).

Co nie jest konieczne

Nie widzę też powodu, aby ulegać uczelnianym pseudorewolucjonistom (lobbystom?) i zmieniać wieloletnie uniwersyteckie tradycje. Po co np. zastępować habilitację nową procedurą, która ma (podobno) dawać te same rezultaty. Po co przyspieszać sztucznie ścieżki awansu, skoro przecież nowe prawo ma, w założeniu, podnieść jakość kadry nauczycieli akademickich. Wątpię, czy jest to najlepsza droga do podniesienia poziomu polskiej nauki i radziłbym z tym przynajmniej poczekać. Mój wiek skłania mnie bowiem do stosowania starej zasady: When it is not necessary to change, it is necessary not to change.

Podobnie wydaje mi się, że ustawowe wymuszanie „mobilności” zatrudnionej w uczelniach kadry naukowej nie jest zbyt rozsądnym posunięciem. Zgadzam się, rzecz jasna, że mobilność jest korzystna zarówno dla rozwoju nauki, jak też indywidualnych badaczy. Ale są to sprawy niezwykle zindywidualizowane i rozstrzyganie ich na poziomie tak ogólnym jak ustawa musi doprowadzić do niepotrzebnych napięć i problemów, a w rezultacie do poszukiwania sposobów obejścia przepisów. Co zresztą, jestem przekonany, na pewno się uda. O wiele lepiej byłoby przesunąć ten problem np. na szczebel statutu uczelni.

Istotne będą szczegóły

Nie studiowałem na tyle dokładnie przedstawionych założeń do nowej ustawy, aby móc się wypowiedzieć o szczegółach proponowanych rozwiązań. Ograniczę się więc tylko do kilku spraw, które zwróciły moją uwagę. Jeszcze raz podkreślam, że mówię wyłącznie o uniwersytetach „badawczych” (bo, jak już wyjaśniłem, tylko to mnie naprawdę interesuje). Zacznijmy od sprawy oczywistej. Uzyskanie statusu uniwersytetu „badawczego” musi nieść ze sobą podstawowy przywilej: specjalny system finansowania, niezależny od liczby studentów, oraz daleko idącą niezależność uczelni tak w ustalaniu programów, jak i sposobu prowadzenia zajęć ze studentami. Szczegóły tego układu winny być starannie dopracowane i uzgodnione w wyniku poważnych (być może długich) negocjacji.

Wszystkie przedstawione projekty postulują też zmiany w strukturze uniwersytetu poprzez wzmocnienie władzy wykonawczej (czyli rektora i dziekanów), kosztem władzy prawodawczej (czyli senatu i rad wydziałów). Służyć temu mają w szczególności zmiany w systemie wyborczym. Kierunek ten wydaje mi się właściwy. Popieram zwłaszcza propozycję, aby rektor był wybierany spośród kandydatów wyselekcjonowanych przez zespół nominacyjny. Byłbym też skłonny się zgodzić, że wyboru powinien dokonywać senat, a nie zgromadzenie elektorów. Jak zwykle, tak i w tym przypadku istotne będą szczegóły, a zwłaszcza kryteria, którymi winien kierować się zespół nominacyjny. Moim zdaniem najważniejsze wśród nich to pozycja naukowa kandydata. Rektorem uczelni „badawczej” może być jedynie wybitny uczony. Bez tego uczelnia zbyt łatwo przekształcić się może w znakomicie zarządzaną korporację, gdzie sprawy organizacyjne i finansowe stają się ważniejsze od jakości badań naukowych, kształcenia studentów i etosu akademickiego.

Takie rozwiązania oczywiście silnie ograniczają demokratyczne zasady działania uniwersytetu, o które – przyznaję ze skruchą – sam uporczywie walczyłem w czasach, gdy padał realny socjalizm. Po latach zmieniłem zdanie, ponieważ znacznie wyraźniej ukazały mi się problemy wynikające z zastosowania zasad demokratycznych do nauki, która – z natury rzeczy – demokratyczna nie jest. Dodam, że jestem zwolennikiem ograniczenia zajmowania stanowiska rektora do jednej, ale za to długiej (np. 6 lub 8 lat) kadencji, co dodatkowo wzmocni jego pozycję.

Słaby punkt najlepszych

Chociaż wysokiej klasy ambitne badania naukowe są fundamentem uczelni z prawdziwego zdarzenia, to jednak należy stale mieć na uwadze ogromne znaczenie dobrze prowadzonej, nowoczesnej dydaktyki. Jest to dzisiaj niewątpliwie słaby punkt nawet najlepszych polskich uniwersytetów. Wiele lat działania systemu oderwanego od rzeczywistości spowodowało katastrofalną degradację wartości pracy ze studentami, która niemal nie wpływa na ocenę i pozycję pracownika uczelni. Od razu powinienem jednak zaznaczyć, że w moim przekonaniu błędem będzie utworzenie specjalnej „dydaktycznej” ścieżki kariery naukowej. To tylko pogłębi stygmatyzację dydaktyki i stąd doskonale rozumiem opór środowiska akademickiego w tej sprawie. Chodzi bowiem raczej o to, aby rzetelnie prowadzona dydaktyka była niezbędnym warunkiem awansu w hierarchii uniwersyteckiej, a nie żeby była warunkiem wystarczającym. Absolwentów najwyższej klasy nie wykształcą bowiem ludzie, którzy sami takiej klasy nie reprezentują. Choćby dlatego, że najlepszym sposobem kształcenia wybitnych i ambitnych ludzi jest wciąganie ich do uczestnictwa w ambitnych projektach badawczych.

Korespondowałem w tej sprawie z moimi znajomymi w Stanach Zjednoczonych. To są świetni uczeni, niemniej zajęcia dydaktyczne traktują z najwyższą powagą (być może po części dlatego, że od tego zależą ich pensje). Dla nich opuszczenie zajęć (bez znalezienia zastępstwa lub przesunięcia terminu) albo nieprzygotowanie się do wykładu są po prostu nie do pomyślenia. Jest to też skrupulatnie kontrolowane przez samych studentów. Różnica polega m.in. na tym, że u nas studenci są (może nie zawsze, ale jednak często) zadowoleni, gdy przepadnie wykład… Więc droga długa i żmudna, bo chodzi o zmianę mentalności. Zapewne będzie to trudno ująć w ustawie. Pozostaje dokładniej obserwować te sprawy i znaleźć sposoby nagradzania ludzi, którzy dydaktykę traktują poważnie, nie zaniedbując swoich innych obowiązków, w tym zwłaszcza prowadzenia wysokiej klasy badań naukowych (co winno być podstawową przesłanką ich zatrudnienia).

Droga do rozwoju lokalnych specjalności

Chciałbym odnieść się też do kwestii koncentracji zasobów intelektualnych. Powstanie kilku uniwersytetów „badawczych” grozi bowiem skupieniem w kilku metropoliach większości potencjału intelektualnego Polski, a więc ogołoceniem całej reszty. Niezależnie od tego, że – jak sądzę – byłoby to bardzo szkodliwe dla rozwoju kraju, będzie to też potencjalnie poważny polityczny zarzut, którego z całą pewnością nie omieszkają wykorzystać przeciwnicy programu. Proponowany system nie może więc ośrodkom słabiej dzisiaj rozwiniętym zamykać drogi do podjęcia starań o podniesienie swojego statusu. Dlatego sądzę, że oprócz uczelni „badawczych” trzeba też umożliwić tworzenie wydziałów lub innych uczelnianych jednostek „badawczych”, które będą miały podobne uprawnienia. Otworzy to drogę do rozwoju lokalnych specjalności, z których zresztą będą mogły następnie rozwinąć się większe zespoły i organizacje. To naprawdę istotna sprawa, bo talenty rodzą się wszędzie, a lokalna ambicja potrafi dokonać cudów. W tym miejscu warto przypomnieć sformułowaną już dość dawno propozycję profesora Jerzego Szweda, która warunkuje powstanie uniwersytetu „badawczego” uzyskaniem przez określoną liczbę jego jednostek statusu jednostek „badawczych”.

Wreszcie, już na zakończenie, kilka słów o problemie, który niebezpiecznie drąży naszą naukę (zresztą nie tylko w Polsce), czyli o problemie „dwóch kultur”. Chodzi o brak wzajemnego zrozumienia pomiędzy reprezentantami nauk humanistycznych i przyrodniczych, wskutek czego powstaje rów, czy może nawet przepaść, wewnątrz samego świata nauki. W rezultacie nie potrafimy przemówić jednym głosem w sprawach podstawowych. Konsekwencje są dość ponure. Po pierwsze otwiera to pole dla wypowiedzi najrozmaitszych mądrali, stwierdzających autorytatywnie, że studia humanistyczne to zbędny luksus, bo kraj potrzebuje JEDYNIE dobrze wykształconych inżynierów. To z kolei prowokuje inne powagi do głoszenia, że JEDYNIE studia humanistyczne pozwalają osiągnąć pełnię człowieczeństwa i dają przepustkę do inteligencji. Niestety, nie są to tylko niewinne utarczki szukających rozrywki jajogłowych, gdyż w wyniku ich wzajemnych dąsów społeczeństwo traci wiarę w ustalenia nauki, i to zarówno nauk przyrodniczych, jak społecznych czy filozofii. A społeczeństwo niewspierające nauki i nieuznające jej autorytetu staje bezbronne wobec atakującej ze wszystkich stron „postprawdy” i wcześniej czy później wpada nieuchronnie w sidła naukowych i politycznych szarlatanów.

Dlatego podjęcie próby zasypania rowu dzielącego w naszym kraju te dwie kultury naukowe jest sprawą niezwykle ważną. Obie są bowiem w oczywisty sposób niezbędne do pchnięcia Polski na drogę racjonalnego rozwoju, który zapewni zarówno utrzymanie podstawowych wartości, jak i właściwe uwzględnienie więzów narzucanych przez prawa natury.

To sprawa niezwykle trudna i można zapytać, po co o tym wspominam w kontekście zmian ustawowych. Wyjaśniam więc: od lat jestem przekonany, że wielką rolę w procesie zasypywania dzielącego nas rowu odgrywają, a w każdym razie mogłyby odgrywać, towarzystwa naukowe. Bo to właśnie w korporacjach uczonych, takich jak bliska mi Polska Akademia Umiejętności, jak wiele innych znakomitych towarzystw rozsianych po całej Polsce (w tym niektóre o wspaniałej tradycji i ogromnych zasługach), spotykają się przedstawiciele bardzo różnych dyscyplin naukowych, rozmawiają ze sobą, dyskutują i tym samym codziennie systematycznie zasypują dzielący nas rów, tę przepaść, o której mówimy. I co równie ważne, poprzez działalność popularyzatorską i wydawniczą niosą ten przekaz do społeczeństwa.

Chociaż nieefektowna i pozornie mało znacząca, jest to praca o ogromnym znaczeniu. Nie jest ona łatwa i nie jest obliczona na szybkie rezultaty. Przypomina raczej długi marsz. Marsz, którego sukces jest niepewny i z całą pewnością nigdy nie będzie kompletny. Ale nie wolno go zaniechać.

Myślę więc, że nowe rozwiązania legislacyjne winny dostrzec wagę problemu i zagwarantować odpowiednie miejsce towarzystw naukowych w strukturze polskiej nauki.

Prof. dr hab. Andrzej Białas , fizyk, jest prezesem Polskiej Akademii Umiejętności.