O łączeniu badań z wolontariatem
Każdy ma swoje powody. Jedni w ogóle o tym nie myślą – rozumiem ich, nauka zaprząta cały ich umysł. Inni nie mają na to czasu. Jeszcze innym się po prostu nie chce. Ja mam swoje powody i o sobie tylko pisać będę.
Jakiś czas temu mój sąsiad, prywatnie pracownik Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie, uświadomił mnie, jak bardzo my, naukowcy, bywamy wyalienowani ze świata, który nas otacza. Myślimy niejednokrotnie, że to on jest dla nas. Znam takich, których roszczeniowy charakter wskazuje na głębokie przekonanie, że „coś” się im należy. Czasami myślimy, że należy się nam jakiś grant (zwłaszcza wówczas, gdy swoją nieznajomością tematu badań „popiszą się” recenzenci). Czasem sądzimy, że może jesteśmy lepsi od innych, bo jesteśmy NAUKOWCAMI. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Jesteśmy psami, a naszym Panem jest społeczeństwo. Służymy mu. To nasz obowiązek. To ono nas karmi i zapewnia nam dach nad głową, w zamian za to wszystko jednakowoż, co kryje się pod naszym „szczekaniem”. Bo niby skąd biorą się w większości środki na dotacje statutowe dla jednostek czy granty agencji wykonawczych ministra nauki i jego samego? Mój znajomy przyrodnik napisał: „Należymy do zawodów powołaniowych. Takich zawodów jest więcej. Służebny charakter jest wpisany w zawód księdza, lekarza, pielęgniarki, nauczyciela, policjanta, każdego urzędnika i wielu innych. Ludzie nauki mają więc nie tylko obowiązek służby, ale także komunikowania się ze społeczeństwem, dysponując w stosunku do niego większą wiedzą. Nauka nie istnieje dla siebie samej, ale dla wszystkich”.
Rodzi się jednak pytanie, jak wcielić tę koncepcję w życie? Wielu od razu wskaże, że drogą ku temu będzie popularyzacja nauki oraz wspieranie uniwersytetów I i III wieku. Będą mieli rację, ale to nie wystarczy. Widać to zwłaszcza tam, gdzie nasze badania finansowane są z grantów badawczych. Podstawowym efektem ich realizacji są publikacje naukowe, w tym książkowe (u humanistów głównie). Służą NAUCE i NAUKOWCOM, a tym samym pośrednio społeczeństwu, ale w jakim stopniu? Nawet gdyby pominąć sprawę absolutnie bezdyskusyjną – czy zwykły Kowalski jest w ogóle w stanie zrozumieć hermetyczny z natury język, którym się posługujemy? – pozostaje jeszcze jeden istotny problem. 23 kwietnia obchodziliśmy Światowy Dzień Książki. Tymczasem w 2016 r. w Polsce tylko 37% naszych współobywateli przeczytało jakąkolwiek książkę. 16% przeczytało co najwyżej ulotkę reklamową lub tekst z paska u dołu telewizyjnego ekranu. Oznacza to zarazem niewielki, w stosunku do naszych oczekiwań, zasięg także publikacji popularyzujących naukę.
Nie deprecjonując znaczenia tych ostatnich, postanowiłem odnaleźć jeszcze inną drogę „dotarcia” i służby społeczeństwu, którą można połączyć z prowadzonymi badaniami. Znakomitą ku temu okazją okazał się być grant NCN, który realizuję od 2014 r. Temat badań – delimitacje polsko-litewskie od 1492 do 1565/1566 r. – z pewnością nie jest najłatwiejszy w popularyzacji, nie musi to jednak jeszcze o niczym przesądzać. Wystarczy, że realizowany projekt przewiduje liczne wyjazdy badawcze do tych krajów byłego ZSRR – Litwy, Białorusi, Ukrainy i Rosji – gdzie nie brakuje naszych rodaków, zamieszkujących dawne polskie Kresy Wschodnie lub wysiedlonych w głąb Kraju Rad. Często brakuje tam za to widocznej i systemowej polskiej pomocy. Przyznać należy, że nieufność wobec wszystkich, jak ze strony Związku Polaków na Białorusi, nie ułatwia. Szkoły nauki języka polskiego w Mińsku czy we Lwowie, często prowadzone przez stowarzyszenia niemające związku z oficjalnymi związkami polskiej mniejszości tamże, są oblegane i prowadzą działalność nader pożyteczną. Dla wielu miejscowych Polaków język polski to już bowiem język obcy. Nie wspomnę o korzystających z usług takich szkół, niekiedy pobierających symboliczne opłaty Białorusinów czy Ukraińców. Szkoły takie, których charakter jest jednak inny aniżeli szkół polskich za granicą, są dosłownie oblegane przez miejscowych Polaków, Białorusinów i Ukraińców. Młodzi ludzie uczą się języka, aby wyjechać na studia do Polski. Większość deklaruje zainteresowanie studiami w miastach takich jak Wrocław, Warszawa czy Gdańsk. Jeszcze inni to dorośli, którzy planują wyjazd do Polski za pracą. We Lwowie spotkałem nawet pracownika naukowego, który planuje porzucić pracę na Ukrainie i podjąć jakąkolwiek w Polsce.
Prowadzone przeze mnie dwu-, czasem i czterotygodniowe badania zagraniczne sprzyjały konieczności poszukania intelektualnego odpoczynku i gimnastyki umysłu. Przekonałem się wówczas, jak ważne jest dla miejscowych spotkanie z kimś, dla kogo język polski jest językiem natywnym. Później jakoś samo już „poszło”. Wykorzystałem swoje naukowe kontakty i w ten sposób narodziły się umowy między szkołami nauki języka polskiego a ośrodkami akademickimi w Polsce. Dzięki nim słuchacze kursów polonistycznych przyjadą do Polski, aby poznać nasz kraj bliżej. Grupa dzieci polskich ze Związku Polaków we Lwowie przyjedzie na wakacje do Polski tylko dlatego, że wiedziałem z kim Związek skontaktować w Polsce. Miejską Bibliotekę Publiczną w Lublinie poprosiłem o przekazanie książek, głównie nowych, które stały się zaczątkiem bibliotek Szkół Języka Polskiego „Pan Profesor” w Mińsku i „Orzeł Biały” we Lwowie. Miejskiej Bibliotece odwdzięczyłem się, przyjmując jej zaproszenie na serię prelekcji o mało znanej u nas Białorusi czy odwiedzonej przeze mnie rezydencji byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza pod Kijowem. Naturalnie w ramach wolontariatu. I tak to się kręci do dnia dzisiejszego, a okazało się możliwe tylko dzięki temu, że kiedyś ktoś pozytywnie ocenił mój wniosek o grant, w którym przecież ani słowem nie pisałem o takich nietypowych, nienaukowych efektach jego realizacji. Bo gdyby nie grant i finansowane z niego wyjazdy, to, o czym napisałem, nie byłoby zapewne możliwe.
Z tego samego powodu każdy polski naukowiec, zanim podejmie się realizacji grantu badawczego, winien moim zdaniem postawić sobie pytanie: czy grant ten mogę wykorzystać także do innych, pożytecznych celów? Nie zawsze warto nasze miejsce w świecie oceniać wyłącznie przez pryzmat tego, co pozostawimy po sobie jako naukowcy, w jakim stopniu przyczynimy się do postępu badań, ile pozytywnych, a ile negatywnych opinii zbierze nasza, powstała w wyniku realizacji grantu, książka. Miarą bycia NAUKOWCEM wydaje mi się bowiem nie tylko nasz realny wkład w rozwój nauki, ale także pozostawienie po sobie czegoś, co utkwić może w pamięci i służyć również tym, którzy z nauką nigdy się nie zetknęli i być może już się nie zetkną. Sądzę, że dotyczyć to winno szczególnie humanistów, ale dla wszystkich naukowców mogłaby być to taka, powiedzmy, „umowa społeczna”. Spełniałaby ona kryteria wyznaczone jej przez niektórych filozofów kontraktualizmu XVII-, XVIII- i XIX-wiecznego – korzyści dla wszystkich jej stron i to korzyści widocznych, a zatem nie pośrednich. Kto wie? Może paradoksalnie do wielu właśnie w ten sposób świat nauki dotrze szybciej… ?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.