Jazda na świadka

Zbigniew Drozdowicz

W języku kolarskim tytułowe określenie oznacza tego, który wprawdzie jedzie w grupie, ale nie pracuje w niej tak mocno jak pozostali. Nie zawsze wynika to z jego niemocy. Czasami kryje się za tym jakaś logika i pragmatyka, a nawet filozofia w rodzaju: ciszej jedziesz, dalej zajedziesz, a być może nawet dojedziesz przed innymi. W tych rozważaniach chodzi jednak nie o „jazdę na świadka” w peletonie kolarskim, lecz o funkcjonowanie w środowisku akademickim tych osób, które albo zbytnio się nie przykładają do wykonywania swoich zawodowych obowiązków (a mimo to potrafią w nim trwać i przetrwać wiele lat), albo też przykładają się, ale akurat nie do tych, które firmują swoim nazwiskiem. Nie chodzi przy tym o tych wszystkich, którzy nie osiągają bardziej znaczących sukcesów zawodowych. Tak bowiem w tej, jak i w każdej innej społeczności zawodowej zdecydowaną większość stanowią (jak głosi zasada Pareto) osoby o przeciętnych kwalifikacjach i osiągnięciach.

Grupa osób funkcjonujących w środowisku akademickim na tzw. świadka jest dosyć mocno zróżnicowana. Skrajny biegun stanowią w niej ci, którym nie tylko brakuje wysokich kwalifikacji, ale także odpowiednich motywacji do rzetelnej pracy. Mają oni jednak zdolności do prowadzenia z sukcesem gry pozorów. Zdarzają się mistrzowie tej swoistej „sztuki”, którzy gdy w końcu zorientowano się „co jest grane” i podziękowano im za taką grę na uczelni, potrafili sobie znaleźć kolejne zawodowe przytulisko (w czym oczywiście pomocne mogło być powołanie się na akademickie doświadczenia). Nie będę tutaj wskazywał miejsc, w których po rozstaniu się z uczelnią można znaleźć przytulisko. Podzielę się jednak pewną ogólniejszą refleksją. Do zapewnienia sobie stabilizacji zawodowej potrzebne są nie tylko odpowiednie kwalifikacje i motywacje, ale także tzw. życiowy fart, wyrażający się m.in. w trafianiu na bardzo wyrozumiałe otoczenie. O takie zresztą nietrudno w środowisku akademickim. Rzecz jasna, przekłada się to na kondycję środowiska oraz dostarcza mocnych argumentów tym, którzy twierdzą, że na polskich uczelniach pracuje dużo więcej przypadkowych osób niż na uczelniach zachodnich.

Interesującym polem do obserwacji „jazdy na świadka” mogą być również naukowe publikacje. Interesującym, ale też niełatwym do zorientowania się, kto tutaj występuje w jakiej roli. Nawet wówczas, gdy mamy do czynienia z firmowaniem takiej publikacji tylko przez jedną osobę, może to nie być faktyczny jej autor. Problem z wykonywaniem prac naukowych na zamówienie dotyczy również tych, którzy chcieliby wprawdzie uzyskać jakiś stopień naukowy, ale drogą „kupna-sprzedaży” lub przy wydatnej pomocy swoich promotorów i przyjaciół. Słyszałem (jednak tylko słyszałem) o opiekunach naukowych, którzy potrafią tak gruntownie poprawić pracę swoich podopiecznych, że w gruncie rzeczy niezmienione zostaje jedynie nazwisko tych ostatnich. Jeszcze bardziej skomplikowanie to wygląda przy publikacjach wieloautorskich. W niektórych dyscyplinach i dziedzinach nauki stanowią one zdecydowaną większość. Jest to uzasadnione zwłaszcza w tych obszarach badawczych, w których trudno osiągnąć znaczący sukces w pojedynkę. Sprawa staje się dyskusyjna wówczas, gdy publikacja naukowa firmowana jest przez kilkanaście, a czasami nawet jeszcze większą liczbę osób, i w tym gronie pojawiają się tacy współautorzy, którzy wcześniej nie wykazywali się zbytnią aktywnością publikacyjną, natomiast po przyjęciu funkcji kierowniczej ich nazwiska zaczęły się dosyć regularnie pojawić w publikacjach ich podwładnych. Nie można oczywiście wykluczyć nagłego przebudzenia naukowego. Nie można jednak również wykluczyć zwyczajnego koniunkturalizmu faktycznych autorów takich publikacji, a nawet takich motywacji, jak dodawanie sobie ważności poprzez występowanie w towarzystwie dobrze znanych i wpływowych osób, oraz kalkulacji: dzisiaj ja dopiszę swojego szefa, a wówczas, gdy sam zostanę szefem, moi podwładni będą pamiętali o mnie. Są oczywiście dyscypliny naukowe, w których możliwości praktykowania „jazdy na świadka” są ograniczone. Według zapewnień jednego z moich szanownych kolegów matematyków (redaktora naczelnego prestiżowego czasopisma o międzynarodowym charakterze) w tej dyscyplinie nie są one ani praktykowane, ani tolerowane. Nie mam powodu mu nie wierzyć. Skłonny jestem jednak upierać się przy tym, że wiele zależy od kształtowanych przez wiele pokoleń dobrych obyczajów oraz zwykłej przyzwoitości.

Nie tak duża grupa „jadących na świadka”, jak w wymienionych wyżej przypadkach, może występować w akademickiej konkurencji zdobywania i realizowania prestiżowych grantów badawczych. Wynika to jednak nie tyle z obowiązujących w niej zasad, co z faktu, że grono ubiegających się o takie granty i zdobywających je jest stosunkowo nieliczne. Jeśli natomiast chodzi o zasady, to w niejednym przypadku wręcz zdają się one zachęcać nie tylko do poszukiwania kompetentnych i mobilnych współpracowników, lecz także tych, którzy wprawdzie również mają wysokie kwalifikacje, ale główną ich zaletą jest to, że mogą się wykazać wysokim wskaźnikiem cytowań lub afiliacją zawodową w którymś ze znaczących naukowo ośrodków badawczych. Rzecz jasna najlepiej, jeśli posiadają i pierwsze, i drugie, a jeszcze lepiej, jeśli zechcą faktycznie wykonać profesjonalnie ważną część finansowanego z grantu projektu badawczego. Tyle tylko że takich najtrudniej znaleźć i – co w naszych realiach również niejednokrotnie trudne do zrealizowania – trzeba im zaoferować odpowiednie do pozycji naukowej warunki pracy i płacy.

Natomiast dosyć liczna grupa „jadących na świadka” może występować – i w moim przekonaniu występuje – w różnego rodzaju komitetach programowych kongresów i konferencji naukowych, a także w komitetach naukowych czasopism. W tym przypadku mam jednak mieszane odczucia, a nawet skłaniałbym się do opinii, że jeśli już można mówić tutaj o jakiejś szkodliwości, to nie jest ona wielka. Co więcej, pozyskanie do tych gremiów osób, które pełnią w nich głównie role dekoracyjne, może nie tylko dobrze świadczyć o sprawności realizatorów tych przedsięwzięć, ale także stanowić dobrą okazję do potrzymania kontaktów z osobami, które coś znaczą w nauce oraz do spotkań towarzyskich z nimi. W końcu nauka to nie tylko badania i zabieganie o możliwie wysokie wskaźniki publikowalności i cytowalności.