Cel jak tęcza
Wiele już pomysłów padło i zostało skrytykowanych w kontekście przygotowań nowego zestawu aktów prawnych, który to projekt określamy mianem ustawy 2.0. Zespoły ekspertów zaprezentowały projekty założeń, odbywają się regularne konferencje programowe przygotowujące Narodowy Kongres Nauki, trwa wymiana poglądów na spotkaniach, w prasie i na forach dyskusyjnych. Ponieważ zagadnienie jest mi bliskie, tak z uwagi na funkcję, jak i na wieloletnie zaangażowanie w próby poprawiania elementów systemu szkolnictwa wyższego i nauki w Polsce, to mieszające się odczucia optymizmu i sceptycyzmu co do możliwych zmian skłaniają mnie do sformułowania kilku nie tyle postulatów, ile osobistych marzeń o aspektach działalności, które przyszła ustawa (a raczej cały zestaw aktów prawnych) mogłaby uczelniom umożliwić. Kolejność przedstawionych zagadnień niekoniecznie odzwierciedla hierarchię ich istotności; jako naukowiec muszę też uprzedzić, że nie ma tu pogłębionych rozważań o możliwości realizacji tych pomysłów – wszakże to tylko marzenia.
Pole do zmian na lepsze
Pierwszym i podstawowym dla mnie postulatem co do ustroju sytemu jest jak najdalej zagwarantowana i skonsumowana autonomia instytucji. Jak to wielokrotnie podkreślano: ustawy powinny stanowić możliwie solidny szkielet, a indywidualne rozwiązania, najlepiej dopasowane do poszczególnych instytucji, powinny implementować statuty uczelni. Przy czym musi istnieć mechanizm, niestety odgórny, który zapobiegnie wpisaniu do nowych statutów większości treści z obecnej ustawy, zgodnie ze szlachetnie pielęgnowaną w naszym środowisku zasadą, że zmiany są konieczne i pożądane, pod warunkiem, że nie za wiele się zmieni. Otóż w tym jednym autonomia powinna być naruszona – zmiany są konieczne, nieodwracalny impuls do ich wprowadzenia musi się pojawić. Jestem przekonany, że praktycznie każda uczelnia zechce skonstruować statut stwarzający pole do zmian na lepsze. Przy czym zdajmy sobie sprawę, że to zadanie nie jest proste i wymaga czasu, zaangażowania i determinacji. Musimy ten czas mieć i dobrze go wykorzystać.
Jednym z elementów tej swobody powinno być odejście od pojęcia „podstawowych jednostek organizacyjnych” w uczelni. Niech się uczelnia organizuje jak chce, dynamicznie przekształca i poszukuje wciąż lepszych rozwiązań. Jeśli uzna, że wydziały taką rolę spełniają, niech próbuje. Dla mnie marzeniem jest próba realizacji dydaktyki w strukturach otwartych, szerokich kolegiów (powiedzmy obejmujących obszary wiedzy, ale może i szersze, może „mieszane”), natomiast badania naukowe oparte na tworzonych zespołach badawczych, nakierowanych na konkretny cel, przekształcających się w miarę rozwoju tematyki badań i wymieniających kadrę z innymi zespołami własnej uczelni, lecz także współpracujących instytucji.
Aby taką dynamiczną strukturą zarządzać, rola rektora jako lidera i menedżera musi być wzmocniona. To rektor powinien móc decydować o dystrybucji środków finansowych na bieżące potrzeby (budżet roczny), a także kształtować długofalowy plan rozwoju uczelni. Naturalnie nie sam i nie tylko ze swoim zespołem (prorektorzy, kanclerz, kwestor, kierownicy jednostek strukturalnych), senat i ewentualna rada uczelni służyłyby jako organy doradcze, inspirujące i monitorujące działania i strategię. Ale odpowiedzialność i decyzyjność skupione powinny być klarownie w jednym miejscu.
Ocena osiągnięć naukowych
Takie wzmocnienie roli rektora i kierowników jednostek strukturalnych ma sens, jeśli kształtować oni będą mogli płynnie nie tylko politykę finansową, naukowo-dydaktyczną, lecz także (czy przede wszystkim?) kadrową. Przepisy prawa pracy muszą gwarantować sprawne i przejrzyste zasady werbowania nowych pracowników, lecz także zezwalać na przerwanie stosunku pracy, w przypadku gdy pracownik nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań, nie wywiązuje się z obowiązków i nie rokuje perspektyw rozwojowych. Rzetelnie prowadzone oceny (o częstotliwości określanej przez uczelnię, ale ustalane z pracownikiem w ramach zawieranego kontraktu, co do oczekiwań pracodawcy i zakresu oceny oraz jej konsekwencji) muszą nieść możliwość rozwiązania umowy o pracę, nie skutkując niekończącym się ciągiem procesów sądowych. Naturalnie prawa pracownika, tak co do ochrony, jak i w zakresie przywilejów, muszą być w równie oczywisty sposób zagwarantowane.
Jako osobiście związany z zagadnieniem kategoryzacji, nie mogę tej kwestii i tu pominąć. Wydaje mi się dobrym pomysłem ocenianie osiągnięć naukowych w ramach dziedzin, a nie w odniesieniu do jednostek, zwłaszcza wobec powyżej postulowanej swobodnej struktury uczelni. Tu dygresja – naturalnie musimy odejść od tak zdefiniowanych jak dzisiaj wąziutkich dyscyplin, dopasować klasyfikację do standardów OECD czy ERC. Natomiast moim zdaniem nowo opisane zakresy działalności naukowej powinny uzyskać miano właśnie dyscyplin, zgrupowanych w obszary. Pojęcie „interdyscyplinarności” powinno mieć sens, nie wprowadzimy wszak „interdziedzinowości”. Naturalnie potrzebne jest zwiększenie liczby kategorii, powiedzmy od A do E, z wyróżnieniem elitarnej grupy A+. Może także elity wśród B, kategorii B+, w której zaklasyfikowani mogliby np. w połowie 4-letniego okresu ubiegać się o awans do A? Powtórzę mój stały postulat, że ocena działalności badawczej musi być rzetelna, odwołująca się faktycznie do standardów międzynarodowych, odzwierciedlająca rzeczywisty status danej dyscypliny w jednostce (a sumarycznie w kraju), a nie uspokajać nasze sumienia niską liczbą dyscyplin (obecnie – jednostek) ocenionych nisko. Marzeniem jest wypracowanie obiektywnego systemu ewaluacji osiągnięć dydaktycznych, wtedy faktycznie moglibyśmy mówić o kompleksowym ocenianiu uczelni. Póki co, musimy się zadowolić przekonaniem, że jakość badań w danej dyscyplinie determinuje także jakość dydaktyki, mimo iż taka korelacja nie jest koniecznie prawdziwa.
Kategorie uprawianych dyscyplin nauki (a kiedyś może i prowadzonej dydaktyki) muszą korelować z uprawnieniami uczelni do nadawania stopni (i występowania o tytuł) oraz z wysokością przyznawanych środków z budżetu państwa. Ten ostatni postulat już spełniamy; oczywiście wróci dyskusja nad rozpiętością skali współczynników różnicujących kategorie – ja stale optuję za jak najszerszą. Zasadne byłoby połączenie różnych strumieni finansowania budżetowego w jeden (co wymusi modyfikacje algorytmu, ale to nie powinno stanowić przeszkody), natomiast konieczne jest jak najszybsze odejście od „znakowania” pieniędzy. Taka czy owaka dotacja dla uczelni powinna być zagospodarowana i rozliczona zgodnie z zasadami, ale nie ma sensu utrudnianie tego procesu dzieleniem środków i zasad na osobne koszyczki. Oczywiście projekty badawcze przyznawane w ramach konkursów w taką unifikację nie mogą być włączone.
Urealniać cel
Chętnie słyszę o wzroście całkowitego finasowania. Zanim uporamy się z wdrażaniem ustawy 2.0, powinniśmy osiągnąć, zgodnie z wieloletnimi zapowiedziami i deklaracjami, znacznie wyższy procent PKB wydatkowany na naukę i szkolnictwo wyższe. Znowu powtórzę prośbę: zamiast celu za lat „iks”, a raczej oprócz tegoż, chciałbym raz usłyszeć, jak do tego celu dojdziemy, tzn. jaki poziom PKB będzie w kolejnych kilku latach. To by pozwoliło weryfikować na bieżąco i (obawiam się) urealniać cel. Na razie jest jak tęcza – piękny i nieosiągalny. Pada też często postulat stabilizacji finansowania, kontraktów wieloletnich itp. Dla mnie wystarczającą (ledwo, ale jednak) gwarancją byłoby zapewnienie nawet lekkiego corocznego wzrostu nakładów oraz stabilność algorytmu. W ramach tegoż niech konkurencja istnieje, stagnacja nie jest produktywna, a obecne zabezpieczenia wahań na poziomie 5% to zarazem całkiem komfortowa gwarancja oraz ostroga do ciągłych starań.
Nieuchronnie pojawia się także kwestia klasyfikacji uczelni. Wydaje mi się, że klasa określana obecnie jako „dydaktyczne” powinna powstać, głównie po to, aby klarownie określić misję (odrębną od badawczo-dydaktycznej) i zdefiniować osobne kryteria oceny, niezmuszające do konkurencji na niewłaściwym polu. Natomiast podział na uczelnie badawcze i badawczo-dydaktyczne budzi we mnie uczucia mieszane. Ładnie jest mieć zaszczytną i nobilitującą etykietkę, nawet jeśli warunki rozliczania są surowe (acz osłodzone dodatkowymi środkami). Ale czyż algorytm w postaci zbliżonej do obecnego nie różnicuje znacząco przychodów uczelni w zależności od parametrów jakości? Kategorie naukowe silnie determinują podział dotacji, więc ten aspekt jest „załatwiony”. Jeśli warunkiem uzyskania statusu uczelni badawczej miałby być plan rozwoju i wskaźniki do osiągnięcia, to czy nie byłoby raczej wskazane, aby każda uczelnia parająca się badaniami przedstawiła taki program i była, w ramach kolejnej kategoryzacji, zeń rozliczana? A czy uczelnia jest research intensive, ocenione zostanie przez międzynarodowych partnerów, co jest znacznie istotniejsze niż nawet najlepsze nasze wewnętrzne rankingi.
Bez furteczek i kanalików
Mimo obaw o nadinterpretację, podzielę się jeszcze swoją opinią (w odróżnieniu od postulatów) odnośnie do wyboru rektora. Moje obserwacje we własnej, dużej uczelni skłaniają do wniosku, że rektor swój urząd (z pełną nie tylko odpowiedzialnością, ale i decyzyjnością) powinien sprawować przez jedną, sześcioletnią kadencję. Prorektorzy wybierani byliby na kadencję trzyletnią, z pojedynczą możliwością reelekcji na wniosek rektora w połowie jego kadencji. Za to następny rektor wybierany byłby (przez elektorów) spośród tychże prorektorów, wybranych na drugą połowę kadencji rektora. W moim przekonaniu, w złożonym systemie, jakim jest duża uczelnia, tylko prorektor ma stosunkowo kompletną wiedzę o specyfice jej działalności, co pozwoli mu wejść w tryb sprawnego działania w ciągu powiedzmy roku. Każdy inny wybitny naukowiec i/lub menedżer potrzebować będzie znacznie więcej czasu, co nie służy dobrze sprawnemu funkcjonowaniu uczelni. Tak naprawdę społeczności akademickie w swej mądrości i doświadczeniu bardzo często do tej procedury się stosują, stosunkowo rzadko rektorem nie zostaje prorektor. Może uzupełnienie takiego mechanizmu o np. ingerencję rady uczelni w proponowanie kandydatów byłoby skutecznym sposobem na zachowanie ciągłości realizacji strategii?
Na zakończenie jeszcze rozważania natury ogólnej. Chciałbym, abyśmy byli w stanie wypracować w miarę zgodnie kompromisowy projekt ram prawnych, który znajdzie akceptację wszystkich (większości) uczestników dyskusji. I abyśmy następnie nie czynili zakulisowych starań o wprowadzenie furteczek i kanalików zaspokajających partykularne, drobne interesy. Ani my, ani zaangażowani komentatorzy, politycy i prawodawcy. Żeby jeszcze w toku dyskusji i uzgodnień zwrócić uwagę, w jakim stopniu wprowadzane przepisy zmienią system, tak w przypadku optymistycznym, jak i w przypadku niekorzystnych trendów ekonomiczno-gospodarczych, które zablokują zwiększanie środków przeznaczanych na naukę i szkolnictwo wyższe. Wreszcie, aby przy stopniowym wprowadzaniu kolejnych elementów reformy udało nam się skoncentrować na wykorzystaniu przepisów do poprawy działalności naszych instytucji, a nie na działaniach pozorowanych, z maksymalizowaniem status quo. Czy nie tak było w przypadku KRK? I tak to sceptycyzm miesza się z marzeniami. Oby ziścił się jednak optymistyczny scenariusz.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.